0
pbak 21 lutego 2017 03:42
Skoro poprzednia relacja tak się podobała, to lecimy z następną :-) Szczegóły praktyczne będą na końcu.

Prolog - długa droga na południe.

Trzy loty, dwie przesiadki i paręnaście godzin w powietrzu - tyle dzieli nas od Ushuai i Ziemi Ognistej, celu następnego wyjazdu. Brzmi jak kawał drogi, szczególnie biorąc pod uwagę pierwszy lot Tamem do Sao Paulo, linią lotniczą z najmniej wygodnymi siedzeniami pod słońcem. Spędzenie w samolocie parunastu godzin to istna męczarnia. Do tego samolot pełen jest niemieckich emerytów, co przekłada się na permanentne pielgrzymki do toalety.

Drugi lot z Sao Paulo do Buenos jest już o wiele krótszy i wygodniejszy, za to mamy honorowe miejsca na końcu samolotu, tuż przy toalecie. Walory zapachowe i odgłosy dochodzące zza ściany są bezcenne, za wszystko inne zapłacić można kartą Master Card.

W Buenos Aires czeka na nas dodatkowa atrakcja, trzeba przejechać przez pół miasta, żeby dostać się na drugie lotnisko, z którego startuje nasz ostatni samolot. Mamy na to trzy godziny i patrząc na kolejki przy odprawie paszportowej na EZE wydaje się, że nie mamy szans zdążyć. Stoimy karnie poruszając się wolno do przodu aż w końcu po godzinie dostajemy upragnione stępelki okraszone uśmiechem urzędniczki i obowiązkowym "bienvenidos en Argentina". Teraz jest już z górki, łapiemy taksówkę i z kierowcą-szaleńcem jedziemy przez miasto. Wyprzedzanie na trzeciego, raz z lewa raz z prawa to norma ale oglądanie podczas jazdy filmów na smartfonie widziałem po raz pierwszy w życiu. Ale dzięki temu jesteśmy na lotnisku godzinę przed odlotem.


buenos.jpg



Kolejna kolejka do odprawy a potem boarding, po raz kolejny wsiadamy do samolotu. Ktoś tam na górze wyraźnie nas nie lubi, tym razem atrakcją są wrzeszczące bachory wieku od lat 5 do 15... Na szczęście ten lot jest równie krótki jak poprzedni, po paru godzinach lądujemy w Ushuai. Lotnisko całe w drewnie, styl skandynawski. Po 24h godzinach od wylotu jesteśmy wreszcie na miejscu.Rozdział 1 - organizacja

Wieczór dnia pierwszego i prawie cały dzień drugi spędzamy na planowaniu szczegółów wyjazdu i dopinaniu ostatnich formalnosci. Udaje się kupić last-minute parodniowy rejs przez Horn, lodowce i wyspę z pingwinami aż do Punta Arenas, zarezerwować samochód na parę dni i wypożyczć namiot. To nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę to, że jest weekend a godziny otwarcia są tylko luźną sugestią, o której ewentualnie ktoś może pojawić się na miejscu. Często wracamy do tego samego przybytku parę razy, żeby po paru próbach wreszcie dowiedzieć się, że wolnych samochodów już nie ma a sprzętu kempingowego wcale się już w tym sklepie nie wypożycza. Główną ulicę miasta przemierzamy ze wschodu na zachód i z powrotem paręnaście razy, wydeptując ścieżkę na chodniku.

Robimy sobie przerwę obiadową w podobno najstarszym barze w mieście. Jedzenie jest chyba równie leciwe jak lokal bo smakuje jak podeszwa z ryżem. Aż dziwne skąd biorą się te wszystkie dobre komentarze poprzyklejane na ścianach lokalu.

Untitled3.jpg


Próbujemy też wymienić trochę gotówki. Banki są zamknięte ale dzięki wskazówkom wtajemniczonych docieramy do hotelu Antarctida. Od razu na wejściu recepcjonista pyta, ile mamy dolarów, potem kieruje nas na zaplecze. Tam, w hotelowej kuchni po dobrym kursie dostajemy argentyńskie peso. Klimaty jak w Polsce za socjalizmu u cinkciarzy.

Przyjemną odskocznią od bieganiny organizacyjnej jest wizyta w muzeach Fin del Mundo oraz Museo Maritimo. To dobre wprowadzenie w historię miasta i całego regionu Ziemi Ognistej. Dowiemy się tu więcej o faunie zamieszkującej te tereny...

Untitled2.jpg


... o zapędach misyjnych z XIX wieku skutkujących prawie całkowitym wytępieniem lokalnej ludności oraz o detalach z życia więźniów miejscowej kolonii karnej (Mój faworyt - morderca o wyjątkowo odstających uszach. Uważano, że zła strona jego osobowości zniknie jak tylko zoperuje mu się tą część ciała i przyklepie uszy bardziej do głowy. Nie pomogło).

Dla walczących o dobre imie Ojczyzny jest pole do popisu. W części więziennej muzeum na pierwszym piętrze jest więcej szczegółów o innych podobnych obiektach na całym świecie. Jest Robben Island, londyńska twierdza Tower i zupełnie z innej beczki wymienione jest Auschwitz. Do szczegółowego opisu obozu nie ma się co przyczepić, ale polska flaga namalowana tuż koło niemieckiej jakoś nie bardzo pasuje. Petycję o zmianę ekspozycji można wysyłać do kierownictwa muzeum.

Zmęczeni całą bieganiną podarowujemy sobie odrobinę luksusu - na kolację zamawiamy całego kraba. Cięcie go nożyczkami i wydłubywanie mięsa to niezła zabawa, idealna na zakończenie półtoradniowej bieganiny po mieście.

Untitled.jpg

Rozdział 2 - w Parku Narodowym

Z rannego wstania niewiele wyszło, dopiero koło 10 opuszczamy nasze lokum z airbnb, robimy zakupy w supermarkecie i jedziemy na zachód, do pobliskiego parku narodowego. Po drodze podwozimy dwie młode Francuzki, są w podróży od roku, od Islandii poprzez Kanadę, Meksyk i prawie całą Amerykę Pd. Fajnie jest mieć bogatych rodziców.
Plan na dziś to wejście na Cerro Guanaco To jedyny bardziej stromy szlak w okolicy, Aż dziwne, że mając tyle gór w okolicy Argentyńczycy nie poprowadzili innych podobnych tras. Reszta proponowanych szlaków w to głównie spacery po płaskim, dobre dla emerytów.

Zostawiamy samochód na parkingu nad jeziorem, mijamy spore grupy turystów przyjeżdżające tu na parę minut, żeby cyknąć pare sefie i pojechać dalej. My idziemy w górę. I to dosyć ostro, spora część szlaku ma nachylenie ponad 45 stopni. A jak już jest bardziej płasko, to żeby nie było za łatwo musimy przebijać się przez błoto albo szukać ścieżki wśród drzew przeniesionych tu chyba z jakiegoś filmu grozy. Na sam koniec do listy aktrakcji dodać należy jeszcze silny wiatr ale widoki ze szczytu warte są pokonania tych wszystkich trudności. Na około góry i chmury, w dole okoliczne jeziora i cieśniny, w oddali brykają lamy a tuż koło nas biega lis i szuka czegoś do jedzenia.


PN3.jpg



PN2.jpg



PN4.jpg



PN1.jpg


Nadciągają chmury, zaczynamy schodzić na dół w kroplach deszczu. Na szczęście po chwili przechodzi, w przeciwieństwie do bólu łydek, który towarzyszyć nam będzie do samego dołu. Zakwasy następnego dnia będą straszne.

Późnym popołudniem wracamy z powrotem do samochodu i jedziemy na pobliski kemping. Nocleg jest darmowy, wliczony w cenę biletu do parku. Znajdujemy miejsce w niewielkiej dolince, blisko jeziora i wspinając się na wyżyny sprawności intelektualnej próbujemy zrozumieć instrukcję rozbicia namiotu. Udaje się, choć konstrukcja po rozłożeniu wykazuje tylko luźne podobieństwo do tego, co jest na obrazkach i jest dosyć chybotliwa - niedobór szpilek i śledzi rekompensujemy kamieniami. Oby tylko w nocy nie za bardzo wiało.

Kemping jest dosyć podstawowy. Jest toaleta ale brak w niej wody. Pryszniców też nie ma, dla zapaleńców jest jeszcze jezioro. Ale pod wieczór temperatura spada dosyć szybko więc hołdując zasadzie "brud jeszcze nikogo nie zabił a mróz już dwie armie wykończył" robimy sobie Dzień Dziecka i odkładamy dokładniejsze mycie na kiedy indziej. Zamiast tego jest kolacja, trochę wina i tuż po zachodzie słońca, koło 22 idziemy spać.Rozdział 3 - w drodze

Zimno to najlepszy budzik. Dzięki temu nie mamy żadnych trudności ze wstaniem o wschodzie słońca. Szybkie śniadanie, pakujemy namiot i wskakujemy do samochodu. Po wczorajszym intensywnym chodzeniu dziś przypada dzień motoryzacyjny, wyjeżdżamy z parku narodowego i jedziemy bardziej na północ Ziemi Ognistej, w okolice Tolhuin


wdrodze1.jpg


Samo miasteczko wygląda niespecjalnie ciekawie, nad jeziorem straszą resztki dawnej świetności i ruiny ośrodków turystycznych, centrum to parę sklepów i jednopiętrowych budynków. Zostawiamy część naszych rzeczy na kempingu i jedziemy dalej na północ. Szosa pusta i trochę nudna, ale po lewej i po prawej stronie często mijamy krzyże i przydrożne kapliczki. W zimie jest tu podobno masakra; lód, śnieg i słaba widoczność zbierają swoje żniwo.


wdrodze4.jpg


Ciekawiej robi się po zjeździe z głównej drogi. Na początek odbijamy na zachód, w kierunku Cabo San Pablo. Asfalt znika, mamy za to szutrową drogę wijącą się w lewo i prawo, w górę i w dół, co chwila przekraczając płoty wyznaczające granice pomiędzy farmami. Argentyńskich krów prawie nie widać, są za to zwierzęta lamo-podobne, w ilościach hurtowych. Chodzą po drodze, skaczą w trawie albo leniwie pasą się w oddali zerkając tylko co chwilę w naszą stronę. Od czasu do czasu mijamy też estancje, lokalne farmy żyjące głównie z hodowli zwierząt. Jest niby środek dnia roboczego ale nigdzie poza zwierzętami nie widzieliśmy żywego ducha. Ludzi brak, zostały tylko budynki; klimat jak po ataku zombie.


wdrodze2.jpg



wdrodze6.jpg


Po niecałej godzinie dojeżdżamy do celu. Cabo San Pablo to przyjemna zatoka z malowniczym wrakiem Desdemony, jednym zabłąkanym pingwinem i ruinami ośrodka wypoczynkowego. Robimy sobie przerwę na lunch, z widokiem na statek. Jest pare domków w okolicy, na paru z nich widać szyldy z informacją o możliwości kupna świezych ryb. Ale po obsłudze ani śladu (zombie dotarły widocznie aż tutaj) więc pozostaje nam delektowanie się tuńczykiem z puszki, kupionym wcześniej w supermarkecie.


wdrodze3.jpg


Po południu wracamy do głównej drogi i tym razem odbijamy na zachód. Cel to jezioro Yehuin. Krajobraz robi się trochę inny, jest bardziej zielono, miejscami nawet kolorowo od kwiatów. I zamiast lam są krowy. Jazda po szutrze sprawia sporo frajdy, odzywa się we mnie duch rajdowca, w lusterkach widać tumany kurzu, jaki pozostawia za sobą samochód. Do Lago Yahuin dojeżdżamy w ekspresowym tempie, mamy trochę czasu, żeby pozachwycać się krajobrazem przed zachodem słońca i podziwiać kolejny opuszczony hotel. Kryzys finansowy na początku XXI wieku dał się Argentynie mocno we znaki, będziemy mieli jeszcze parę okazji, żeby się o tym przekonać.


wdrodze5.jpg


Wieczorem wracamy do Tolhuin, idziemy na rybę i stek do miejscowej restauracji a potem na kemping spac. Dzień Dziecka trwa nadal, zimno jakoś nie zachęca do wzięcia prysznica więc odkładamy to na jutro rano.Rozdział 4

W nocy pada. Na szczęście kemping w Tolhuin jest o tyle oryginalny, że namiot rozbija się pod drewnianym szałasem, co chroni nas od deszczu. Wychodzi na to, że prawie każdy backpacker przejeżdżający przez Ziemię Ognistą spędza to jakiś czas, pozostawiając po sobie wpis bądź malunek w kanciapie służącej za jadalnie. My też odnotowujemy nasz pobyt w tek jedynej w swoim rodzaju księdze gości.


D42.jpg


Pogoda o poranku jest zupełnie inna niż wczoraj, chmury wiszą nisko, jeziora nie widać, choć jest kilkanaście metrów od nas. Wieczorem zaczyna się nasz luksusowy rejs, wykorzystujemy wolny czas na doprowadzenie się do stanu używalności i robimy szybką przepierkę. Suszenie mokrych rzeczy trwa trochę dłużej, niż planowano, dokończymy to w samochodzie w drodze powrotnej do Ushuai rozkręcając ogrzewanie na maksa i rozkladając ubrania na desce rozdzielczej i wszystkich nawiewach z gorącym powietrzem. Na słońce nie ma co liczyć, rejs zapowiada się sztormowo.


D45.jpg


Po drodze zajeżdżamy do Estancii Haberton, ale wychodzi na to, że nie będziemy mielli wystarczająco dużo czasu, żeby zobaczyć tu wszystko, co chcieliśmy. Przedłużamy nasze bilety wstępu o tydzień i jedziemy dalej. Do Ushuai dojeżdżamy po godzinie, większość czasu wlokąc się za wielką cysterną z prędkością 60 km na godzinę.

W mieście oddajemy samochód i namiot, zostawiamy nasz bagaż w biurze organizującym rejs (checkin podobny jak na lotnisku) i spacerujemy trochę po mieście podziwiając lokalny street art.


D43.jpg



D44.jpg


Boarding na statek jest dopiero o 18:30. O wyznaczonej godzinie jesteśmy w porcie, wchodzimy na jego teren bez żadnej kontroli bezpieczeństwa. Nasz statek stoi przy końcu nabrzeża i wygląda jak ubogi krewny w porównaniu z kolosem zacumowanym naprzeciwko i płynącym na Antarktydę.

Przy wejściu na pokład jest niewielka kolejka. Średnia wieku pasażerów to chyba 75+, wychodzi na to, że będziemy najmłodszymi uczestnikami rejsu. Dzięki temu szybko nawiązujemy dobry kontakt z obsługą, przyda się to później. Kierownik całej wyprawy obiecuje sprawdzić nam opcje powrotu z Punta Arenas do Ushuai, według wcześniejszego sprawdzania w niedziele żaden autobus nie jeździ tą trasą a my po zakończeniu rejsu musimy szybko wrócić skąd wypłyneliśmy; samolot powrotny do Europy nie będzie na nas czekał. Oddajemy paszporty na recepcji na czas rejsu, potrzebne będą do odprawy bo już pierwszego dnia przekraczamy granicę wodną z Chile. Steward prowadzi nas do kabiny, gdzie czekają na nas nasze bagaże.

Odpływamy z portu tuż przed zachodem słońca, wszyscy pasażerowie wychodzą na górny pokład patrząc jak powoli oddalamy się od cywilizacji, zasięgu telefonów komórkowych i internetu.


D41.jpg


Szybki prysznic i idziemy na kolację zapoznawczą. Wychodzi na to, że wśród pasażerów są przedstawiciele 17 narodowości, na szczęście nie ma Chińczyków... Jako jedyni przywitani jesteśmy po imieniu, załoga już nas kojarzy. Stolik dzielimy z parą Węgrów, planowali ten rejs już od dłuższego czasu i wychodzi na to, że kosztował ich fortunę. Dużo jeżdżą po świecie, przez parę następnych dni będziemy wymieniać się historiami z wcześniejszych podróży.

Po kolacji czas na drinka w barze, opcja all inclusive, podobnie jak wino do kolacji. Z barmanami znamy się już jak stare konie, co znacznie przyspiesza serwowanie kolejnych kolejek ale nie wpływa korzystnie na poranne wstawanie następnego dnia. W końcu koło północy idziemy spać, wreszcie w ciepłym i suchym pokoju w wygodnym łóżku a nie na twardej karimacie wciśnięci po uszy w śpiwór.Rozdział 5 - Horn

Horn - nazwa mistyczna, szczególnie dla marynarzy. Przynajmniej tych niehiszpańskojęzycznych, lokalna nazwa to kalka z oryginału znacząca w tłumaczeniu po prostu Przylądek Piekarników. Jakiś dawny kartograf-lingwista niespecjalnie się popisał, nie wiedząc, że zamysłem odkrywców tego miejsca było upamiętnienie miasta, z którego wypłyneli, Hoorn w Holandii. Przylądek od dawna wzbudza respekt, co nie dziwi gdy spojrzy się na mapę okolicy, najwięcej wraków zgrupowanych jest właśnie tutaj. Kiedyś opłynięcie tego kawałka ziemi uważane było za powód do dumy a niesprzyjające warunki pogodowe nawet dziś mogą pokrzyżować plany marynarzom. Na taką ewentualność załoga przygotowuje nas już od wczoraj, zaznaczając wyraźnie, że zejście na ląd możliwe jest tylko jak Matka Natura na to pozwoli.


Horn6.jpg


Pobudka wcześnie rano, 6:00 i już od razu wiadomo, że mamy szczęście. Aura jest dla nas łaskawa, fala mała a wiatru prawie nie ma (jak na tą część świata - według standardów europejskich wieje jak w przysłowiowym kieleckim). Podobno na poprzednim rejsie dwa dni wcześniej huśtało statkiem dosyć mocno i pasażerom nie pozostało nic innego jak podziwiać widoki z pokładu. My pełni emocji wsiadamy do pontonów i płyniemy do brzegu.


Horn2.jpg


Przystani z prawdziwego zdarzenia nie ma, dopływamy do niewielkiego trapu, pontony przytrzymywane są w miejscu przez naszych wczorajszych barmanów - przekwalifikiwali się i teraz stoją po pas w wodzie i pilnują, żebyśmy bezpiecznie zeszli na ląd. Zapytani później czy nie jest im zimno wyznają, że po paru kolejkach whisky da się jakoś wytrzymać.
Chile dosyć mocno manifestuje swoją obecność w tym miejscu, w imieniu kraju wita nas tu ubrany w galowy mundur przedstawiciel Marynarki Wojennej. Uścisk ręki, parędziesiąt metrów po schodkach w górę i widzimy przed sobą prawie całą wyspę. Tak, wyspę bo tak w zasadzie Przylądek to nazwa troche na wyrost, nadana w czasach, gdy myślano o tym miejscu jako południowym końcu kontynentu amerykańskiego. Prawdziwy kraniec jest spory kawałek na północ.


Horn1.jpg


Zwiedzania za dużo nie ma, jest pomnik, maszt z ponadwymiarową flagą Chile, kapliczka, latarnia morska i mini sklepik z pamiątkami made in China. Większość ludzi już po pół godzinie zaczyna schodzić do pontonów i wraca na statek, śniadanie czeka. My zostajemy do samego końca, bez tłumów można w ciszy i spokoju delektować się krajobrazem. Dalej na południe jest już tylko Antarktyda.


Horn3.jpg



Horn4.jpg


Jako ostatni wracamy na pokład. Teraz czeka nas pół dnia lenistwa, śniadanie, parę filmów i prezentacji o przyrodzie Ziemi Ognistej a potem obiad. W międzyczasie statek bierze kurs na północ.

Po południu mamy drugie zejście na ląd, tym razem w Wulaia Bay. Tutaj w starej stacji radiowej armator naszego statku urządził małe muzeum ciekawie opisujące historię tych terenów i dostarczające sporo informacji o ludziach z nimi związanych. Taki Darwin na przykład, kojarzony głównie z Galapagos większość swojego czasu spędził właśnie tu na południu. A na statek załapał się psim swędem, tuż po studiach bo kapitan potrzebował kogoś wykształconego do toczenia rozmów na odpowiednim poziomie intelektualnym.

Poza muzeum w planie na popołudnie jest krótki spacer na okoliczne wgórza. 20 minut lekko pod górę, ale w programie rejsu wymieniony jako "challenging option" co sporo mówi o kondycji fizycznej pasażerów. Choć zdarzały się chlubne wyjątki, parę osób po 70 weszło z nami na górę. Jeden z nich zdecydował się na najwyższy poziom trudności i nawet podczas podchodzenia nie zdjął kamizelki ratunkowej. Dla porównania, większość pasażerów wybrała się na "moderate walk" czyli 10-minutowy spacer z łącznym przewyższeniem 5 metrów.


Horn5.jpg


Nasz przewodnik sypie faktami i anegdotami jak z rękawa. Opowiada o lokalnych traperach, którzy sprowadzili na Ziemie Ognistą kanadyjskie bobry licząc na zarobienie fortuny na sprzedażych ich futr. Nie wzięli pod uwagę różnic w klimacie, na południu jest cieplej więc futro było marnej jakości, za to bobry rozmnożyły się jak króliki. Nie dalo się na nie polować więc jakiś geniusz wymyślił, żeby sprowadzić tu norki. Miały rozprawić się z bobrami ale oba gatunki podzieliły się terenem i jakoś sobie nie przeszkadzają. Za to szkodzą lokalnej przyrodzie podtapiając lasy i wyjadając ptasie jaja, miejscowi zastanawiają się co tym razem sprowadzić, żeby uporać się z jednym i z drugim.


Horn7.jpg


Przed powrotem na statek poczęstowani jesteśmy whisky z czekoladą, to swoisty aperitif przed wieczorem. Potem jest sporo wina do kolacji a na koniec porządna porcja drinków w barze. W końcu przed północą zmęczeni długim dniem padamy na łóżka.Rozdział 6

Kolejny dzień na statku należy do tych bardziej leniwych. Nie trzeba wcześnie wstawać, na przedpołudnie nie planowane są żadne większe atrakcje. Spędzamy parę godzin na podziwianiu krajobrazówi i czytaniu książek.


d34.jpg


Załoga organizuje rozmaite prelekcje, można poduczyć się węzłów żeglarskich albo obejrzeć dokument o nieudanej wyprawie Shackeltona - czyli tak jakby w samolocie oglądać film o katastrofach lotniczych. Idziemy zobaczyć mostek kapitański i pogadać z częścią załogi z reguły mniej dostępną dla pasażerów. Z perspektywy laika kierowanie statkiem wygląda na banalnie proste, od czasu do czasu jedno machnięcie kołem sterowym w prawo czy w lewo ale generalnie przy dobrej pogodzie i w szerokich kanałach sternik raczej się nudzi.


d37.jpg


Nieplanowana atrakcja dnia do pojawienie się wielorybów. Wszyscy tłumnie wybiegają na górny pokład i wyciągają komórki żeby sfotografować widoczne w oddali fontanny wody wyrzucane w powietrze przez te zwierzęta.


d36.jpg


Po obiedzie (i kolejnej dawce wina) w programie przewidziane jest jedyne tego dnia zejście na ląd. Pakujemy się powoli do pontonów odwieszając wcześniej nasze numerki na specjalnej tablicy. Odbierzemy je po powrocie, dzięki temu załoga wie, czy jakiś nieszczęśnik nie został przypadkiem na lądzie. Pierwszego dnia nie wszyscy byli w stanie pojąć jak ten system działa i często wywoływano niektóre osoby przez megafon, żeby upewnić się czy aby na pewno wrócili na statek.


d31.jpg


Główną atrakcją jest tym razem lodowiec Aguila. Albo raczej lodowczyk, generalnie niezbyt duży a przez ostatnich parę lat dodatkowo zmniejszył się o ładnych parę metrów. Ale po podejściu blisko robi wrażenie, szczególnie jak odrywa się od niego kawał lodu, wywołując przy tym sporo hałasu. Pewnie dlatego, w obawie o swoje bezpieczeństwo niektórzy mając suchy ląd pod nogami cały czas nie rozstają się ze swoimi kamizelkami...


d38.jpg



d32.jpg


Powrót na statek przebiega według stałego już schematu, jak zwykle łapiemy się na ostatni ponton i jak zwykle dostajemy podwójną whisky z czekoladą.

Na wieczór zaplanowana jest uroczysta pożegnalna kolacja, przedtem bierzemy udział w aukcji mapy rejsu z odręcznym autografem kapitana. Jakiś prawnik z New Jersey kupuje ją w końcu za ponad 600 usd. Taka sama w sklepie z pamiątkami na statku kosztuje 60$ a na lądzie pewnie tylko 6$.

Zgodnie z wcześniejszą obietnicą dostaje parę szczegółów o możliwościach powrotu do Ushuai. Jutro będę miał wreszcie zasięg żeby podzwonić i sprawdzić, czy są jeszcze wolne miejsca na samolot albo autobus (wbrew wcześniejszym informacjom jednaj jeździ jakiś w niedziele).

Wieczór kończymy w barze, pomiędzy jednym drinkiem a drugim wychodząc na zewnątrz żeby podziwiać widoki - chmury, woda, zachodzące słońce i księżyc tworzą niesamowite kompozycje.

d33.jpg

Rozdział 7 - powrót na stały ląd.

Znowu pobudka wcześnie rano. Przed zawinięciem do portu w Punta Arenas podpływamy do Magdalena Island - tu główną atrakcją są pingwiny. Tysiące pingwinów, przechadzających się grupkami, podkradających jedne drugim trawę z gniazda albo stojące na plaży i wrzeszczące na całe gardło (inaczej nie da się tego dźwięku nazwać). Spędzamy tu ponad godzinę, robiąc masę zdjęć. Niestety pogoda jest raczej średnia, więc niewiele z nich nadaje się potem do czegokolwiek.


Mag1.jpg



Mag2.jpg



Mag3.jpg


Jesteśmy już blisko końca naszego rejsu, po powrocie na statek i śniadaniu łapię wreszcie zasięg telefonem. Pora zacząć myśleć o przyszłości - dziś jest sobota a we wtorek rano mamy bilet powrotny do Europy, z lotniska odległego o 600 kilometrów. Jakoś trzebą będzie się tam dostać. Dzwonię do linii lotniczej, mają tylko jedno wolne miejsce na lot tego samego dnia popołudniem z Punta Arenas do Ushuai a cena to ponad 200$ - srednio nas to urządza. Następny lot jest dopiero za parę dni. Następni w kolejce są przewoźnicy autobusowi. U niektórych wszystkie bilety na kurs jutro rano są już wyprzedane, do paru nie da się dodzwonić. Wychodzi na to, że będziemy musieli zorganizować sobie transport po dopłynięciu do portu.

Schodzimy do strategicznie umiejscowionej sali na trzecim piętrze, to z niej w pierwszej kolejności pasażerowie będą wychodzić na ląd. Z powodów bezpieczeństwa na początek przewiezie się nas autobusem do budynku portu (dystans jakieś 100m, szansa na dostanie kontenerem w głowe przy pójściu piechotą raczej mała...), tam nasze bagaże przejdą kontrolę celną i dopiero potem będziemy mogli je odebrać i popędzić w miasto żeby szukać jakiegoś transportu do Argentyny. Podobno jest jakiś kurs koło 12, cumowanie planowane jest na 11:30 więc czasu będzie niewiele.

Holowniki wolno dopychają statek do nabrzeża, aż wreszcie cała procedura cumowania zostaje zakończona. Pędzimy do autobusu, zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie. Po minucie jazdy wyskakujemy znowu jako pierwsi i ustawiamy się w kolejce do odbioru bagażu. Czekamy, aż psy celników obwąchają wszystkie bagaże. Jeden jakoś nie ma ochoty nic robić i zamiast zajmować się walizkami tylko biega od swojego pana do ściany i z powrotem. Drugi w powolnym tempie chodzi od bagażu do bagażu aż w końcy wywąchuje coś w moim plecaku. Będzie ciekawie. Bagaż idzie na rentgen a my w pośpiechu poprawiamy deklarację celną - wwozimy do Chile trochę orzeszków ziemnych a to podobno jest karalne jeśli nie zgłosi się formalnie przywozu jedzenia.


mag4.jpg


Rentgen nic nie wykazuje, mój plecak odniesiony jest z powrotem tam, gdzie leżą inne bagaże. Wreszcie możemy je zabrać, pędzimy do wyjścia i za złodziejskie pieniądze łapiemy taksówkę, która podwozi nas parę przecznic dalej do centrum miasta.

Punta Arenas wygląda na pierwszy rzut oka przyjaźnie, ale czasu na delektowanie się widokami nie ma. Plan A przewiduje powrót do Ushuai autobusem, w mieście nie ma centralnego dworca więc biegam od firmy do firmy sprawdzając czy mają miejsca na dziś lub jutro na jakieś kursy do Argentyny. Nie ma nic, najbliższy dostępny kurs jest we wtorek. Plan B też szybko upada - myślałem o wynajęciu samochodu ale koszty wzięcia go w Chile a zostawienia paręset kilometrów dalej w Argentynie były koszmiczne, łącznie ponad 1000$. Nie pozostaje nic innego jak tylko przejść do planu C.Rozdział 8 - plan C

Łapiemy taksówkę i jedziemy na obrzeża miasta. Plan C jest prosty - będziemy łapać stopa. Taksówkarz wydaje się być obeznany w temacie, zawozi nas na stację benzynową przy głównej drodze wylotowej z Punta Arenas.. Większość samochodów jedzie stąd na północ, w okolice Puerto Natales i Torres del Paine ale niektóre odbijają na wschód, w kierunku promu na Cieśninie Magellana w Punta Delgada i dalej w kierunku Argentyny. I w nich jest nasza nadzieja.
Wiatr na stacji benzynowej niemiłosierny, idę do pobliskiej kafejki żeby w spokoju wypisać na kartce papieru nasze miejscowości docelowe. Po chwili wracam do bagaży, a tam już czeka na nas pierwszy samochód. Kierowca małej furgonetki sam zapytał, gdzie chcemy jechać, nie jedzie na prom ale podrzuci nas spory kawałek w dobrym kierunku. Zapowiada się dobry dzień, jak tak dalej pójdzie to zajedziemy dziś daleko.

Na zegarku parę minut przed pierwszą po południu, ruszamy. Przed nami migają przedmieścia Punta Arenas a potem zaczynają się bezdroża. Droga prosta, po lewo i po prawo wielkie nic a przed nami na szybie dynda pluszowy psiak. Rozmawiamy trochę z kierowcą, na codzień jeździ o wiele większymi ciężarówkami i generalnie chętnie podwozi autostopowiczów. Dziś trafił mu się mniejszy samochód, ale za to o wiele szybszy. Nie narzekamy.


planc1.jpg


Jedziemy razem przez 70 km, potem się rozstajemy. Kierowca musi zjechać z głównej drogi, zostawia nas przy szosie i macha na pożegnanie. Pełni optymizmu czekamy na następną okazję. I czekamy, i czekamy... Ruch na drodze jak na Patagonię duży, to znaczy jeden samochód na parę minut. Ale wszystkie wymijają nas bez zatrzymywania się. Po pół godzinie z nudów zaczynamy jeść orzeszki ziemne. Po godzinie zaczynamy zastanawiać się, co dalej. Stoimy przy drodze, w środku niczego. Mocno wieje ale na szczęście jest ciepło, świeci słońce i nie pada. W oddali widać zabudowania jakiejś estancii, w krytycznej sytuacji możemy tam pójść, poprosić o podwiezienie albo po nocleg. Dochodzi 15, ciemno robi się dopiero za jakieś sześć godzin.


IMG-20170310-WA0000.jpg


W myślach mam już ułożoną mowę nakłaniającą właściciela estancii do pomocy dwóm biednym istotom z Polski, aż tu niespodziewanie zatrzymuje się koło nas samochód. W zasadzie to wielki ciągnik siodłowy, bez naczepy za to ze sporym napisem na wysokości naszych oczu o tym, że na stopa nikogo nie zabiera. I jakby na przekór temu zaproszeni jesteśmy do środka.


planc2.jpg


Kierowca jest sympatycznym i dosyć otwartym Chilijczykiem. Jedzie po cysternę na drugi brzeg Cieśniny Magellana, podjedziemy z nim spory kawałek. Rozmawiamy na różne tematy - o tym, jak to argentyńscy kierowcy jeżdżą jak wariaci i powinno się im zabrać prawa jazdy, o napięciach w Chile pomiędzy białymi i ludnością etniczną, o tym, że za Pinocheta było lepiej, o prawach człowieka i korupcji, o lokalnym przemyśle naftowym. Raczej nie nastawiałem się na prowadzenie tak inteligentnego dialogu w kabinie ciężarówki.

Droga mija szybko, dojeżdżamy do promu w Punta Delgada. Mamy szczęście, wieje mocno ale nie tak bardzo, żeby zamknięto przeprawę. Podobno tydzień wcześniej z powodu złych warunków promy nie kursowały przez parę dni, po obu stronach utworzyła się niezła kolejka czekających na przejazd.


planc6.jpg


Jako pasażerowie ciężarówki przez cieśninę przejedziemy za darmo. Tuż za promem nasz kierowca będzie musiał odbijać w bok, radzi nam zatrzymywać samochody na argentyńskich numerach bo one z reguły jadą w kierunku Ushuai. Pomysł przedni, na tyle, że jeszcze na promie podchodzę do kierowcy tira stojącego obok (ten w środku, trochę z tyłu na zdjęciu poniżej) i prosto z mostu pytam, czy nie podwiezie nas dalej. Pyta tylko ile osób i kiwa potakująco głową - mamy transport aż do Rio Grande, już po argentyńskiej stronie Ziemi Ognistej, jakieś 200 km na północ od Ushuai.


planc3.jpg


Przepakowujemy bagaże i machamy naszemy chilijskiemu kierowcy na pożegnanie. Nasz nowy szofer wygląda jak Stanisław Tym, mówi ze strasznym akcentem i co chwila pali papierosy. Ale darowanemu autostopowi nie patrzy się w zęby, więc nie narzekamy. Szczególnie, że pomimo 27 ton ładunku jedziemy średnio jakieś 80 km/h, droga jest pusta a widoki prześliczne. Z głośników leci AC piorun DC "Highway to hell".

Rozmowa klei się trochę gorzej niż w poprzednim samochodzie. Nasz kierowca głównie narzeka, a to na korupcję, a to na trudy życia w Argentynie, a to na drogi, a to na krajobraz - według niego Ziemia Ognista to najbrzydszy rejon kraju. O ile większości tych zarzutów nie możemy zweryfikować, ten o drogach już niedługo okazuje się słuszny. Ostatni kawałek trasy do przejścia granicznego jest w budowie i przypomina obecnie raczej poligon wojskowy, tyle tu dziur. Zwalniamy do 20 km/h i w żółwim tempie posuwamy się na przód.

W kabinie trzęsie niemiłosiernie, siedzenia niezbyt wygodne a posterunek chilijski widoczny gdzieś na horyzoncie zbilża się jakby chciał a nie mógł. Aż wreszcie docieramy do granicy, przechodzimy błyskawiczną kontrolę paszportową i wydajemy ostatnie chilijskie peso na najdroższe na świecie batoniki. W łazience spotykam innych autostopowiczów, ich mokre ubranie, buty i plecaki porozkładane są wszędzie. Parę godzin wcześniej zaskoczyła ich przy drodze ulewa i teraz dochodzą do siebie, patrząc z zazdrością na moje suche buty...

Wyjeżdżamy z Chile ale do Argentyny jeszcze kawałek. Posterunek wjazdowy jest paręnaście kilometrów dalej a droga jest niewiele lepsza. Od tego trzęsienia mamy już odciski na tyłkach. Powoli się ściemnia, nie możemy już oderacać swojej uwagi od trudów podróży patrząc przez okno. Jak zbawienie wpatrujemy się w światła na horyzoncie, po stronie argentyńskiej ma być znowu asfalt. W końcu dojeżdżamy.

Kontrola wjazdowa przebiega dla nas znowu bardzo szybko, nasz kierowca musi powypełniać trochę więcej papierków. Wykorzystujemy chwilę spokoju i rezerwujemy przez telefon nocleg w Rio Grande. Według planów dojedziemy tam przed północą a bieganie o tej porze z plecakami po nieznanym mieście i szukanie hotelu jakoś się nam nie uśmiecha.
Koło nas na granicy w kolejce czeka takie cudo.


planc4.jpg


Ostatni kawałek drogi przemierzamy w tempie iście ekspresowym. Znowu mkniemy ponad 80 km/h i w ciągu godziny dojeżdżamy na przedmieścia Rio Grande. Teraz mamy już z górki - zajeżdżamy na bazę, gdzie kierowca podpisuje kolejną porcję papierków i zostawia naczepę. Potem podjeżdżamy kawałek w kierunku centrum, gdzie rozstajemy się z naszym szoferem. Łapiemy plecaki i ostatni kilometr do hotelu pokonujemy na piechotę. Na koniec pozostaje nam tylko obudzić właścicielkę (starsza pani, chyba trochę przygłucha), szybko się przebrać, umyć i z ulgą walnąć na łóżko. Przejechaliśmy autostopem w ciągu niecałego dnia 400km, zasypiamy jak zabici.


planc5.jpg

Rozdział 9 - powrót do Ushuai

Centrum Rio Grande wygląda jak przedmieścia a przedmieścia jak świat po wojnie nuklearnej. Nie ma żadnych powodów, żeby dłużej zostać w tym mieście. Idę do biura tuż koło hotelu i rezerwuje dwa ostatnie miejsca w busie do Ushuai. Odjeżdża za dwie godziny więc mamy chwilkę czasu, żeby zjeść gdzieś śniadanie.

Niedzielny poranek a wszystko dookoła zamknięte. Po parunastu minutach krążenia decydujemy się na wersje budżetową czyli kupioną w supermarkecie bułkę, kawałek sera wędlinę i resztkę wina z plastikowej butelki, którą wieźliśmy ze sobą przez pół Ziemi Ognistej.

Sam przejazd do Ushuai przesypiamy, tylko podczas przerwy w połowie drogi wychodzimy się przewietrzyć. Wtedy dzwonię ponownie do naszej wypożyczalni i rezerwuję samochód na popołudnie i dzień następny.

Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Ushuai, zostawiamy bagaże w biurze przewoźnika i ruszamy załatwiać sobie nocleg. W informacji turystycznej jest darmowy internet, po drodze zachodzimy jeszcze do paru hoteli i hosteli ale ceny pokojów są trochę z kosmosu - od 90 usd za noc za dwójkę z łazienką na korytarzu. Szybki rzut oka na booking.com i trafiamy na coś o wiele lepszego - bardziej luksusowy hotel ze śniadaniem, gdzie za dwie noce zapłacimy tylko trochę więce niż za jedną w hostelu. Kawałeczek od centrum ale będziemy mieli samochód, więc specjalnie to nam nie przeszkadza. Po trudach autostopu będziemy mieli powrót do standardu, do którego przywykliśmy podczas naszego rejsu. Zdjęcia z profilu hotelu wyglądają zachęcająco.


ush5.JPG


Próbujemy zjeść gdzieś szybki lunch ale w Ushuai fajniejsze restauracje kończą serwować jedzenie około 14:30, potem otwierają się dopiero wieczorem. Zamiast lunchu będą ciacha z cukierni.

Odbieramy samochód z wypożyczalni, potem odbieramy bagaże i wyskakujemy kawałek za miasto. Playa Larga jest parę kilometrów od Ushuai i jest chyba ulubionym miejscem spędzania weekendów przez lokalsów. W niedzielne popołudnie spotykamy tu masę ludzi grillujących albo grających w piłkę. Zostawiamy samochód na końcu drogi i ruszamy dalej ścieżką wzdłuż Kanału Beagle. Można nią iść ładnych parę godzin na wschód, my zatrzymujemy się o wiele wcześniej i z niewielkiego pagórka podziwiamy widoki rozpościerające się przed naszymi oczami. Cisza (no, może poza wiatrem świszczącym w uszach) i spokój.


Ush2.jpg



Ush3.jpg


Po paru godzinach chilloutu ruszamy z powrotem do samochodu; słońce zaczyna powoli chować się za horyzontem. Wracamy do miasta i idziemy na kolację. Tym razem zamiast owoców morza wybieram coś o wiele bardziej konkretnego.


Ush1.jpg


Wybór jest średnio udany, niby jedna z lepszych restauracji na tripadvisorze ale jakoś nie zachwyca. Trzeba trzymać się raczej owoców morza.

Wracamy do hotelu. Wieczór kończymy cygarem i szklaneczką whisky z hotelowego baru.Rozdział 10 - Estancia Haberton

Ostatni dzień pobytu na Ziemi Ognistej poświęcamy na ponowne odwiedzenie Estancii Haberton. Mamy nasze stare bilety, jeszcze sprzed tygodnia, trasę znamy na pamięć a widoki po drodze cały czas nas zachwycają.


hab3.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

gecko 21 lutego 2017 06:34 Odpowiedz
Czyżby pamiętny błąd taryfowy LANu z zeszłego roku? :D
pbak 27 marca 2017 23:28 Odpowiedz
Rozdział 12 - powrotu ciąg dalszy. Brak zdjęć, bo to głównie użeranie się z pracownikami linii lotniczych :-(Na lotnisku Sao Paulo czeka na nasz spóźniony samolot ktoś z TAMa. Pasażerowie do Madrytu na lewo, ci do Frankfurtu na prawo, innych przesiadek nie ma. Ludzie lecący do Hiszpanii pędzą na swój samolot, widocznie na nich poczeka. My dostajemy ofertę nie do odrzucenia - lot dopiero jutro wieczorem. Średnio nam się uśmiecha - trzeba będzie kombinować jeszcze jeden dzień urlopu a poza tym utkwić w tak brzydkim mieście jak Sao Paulo to żadna frajda. Próbujemy wraz z paroma innymi pasażerami przekonać chłopaka z obsługi, żeby puścił nas tym samolotem jeszcze dziś do Madrytu albo znalazł inne połączenie do Europy. Ale on chyba niewiele możę, odsyła nas tylko do swojej szefowej przy punkcie odbioru bagażu. Chcąc nie chcąc wjeżdżamy do Brazylii, przechodzimy obsługę paszportową i idziemy szukać osoby decyzyjnej. Szefowa chłopaka chyba do takich nie należy. Gdy podchodzimy do jej biurka nawet nie raczy na nas spojrzeć tylko rozmawia ze swoją koleżanką o tylnej części ciała Maryny. Gdy tłumaczę jej po angielsku w czym rzecz patrzy na mnie wzrokiem mordercy i cedzi przez zęby "Spanish please". O nie, próbuję stosować sprawdzoną technikę mówienia po angielsku, żeby podsłuchać co obsłyga ustala ze sobą po hiszpańsku. W tym przypadku jedynym efektem jest odesłanie nas do głównego biura TAMa w hali odlotów. Odyseja trwa dalej, wraz z bagażami i paroma innymi pasażerami w podobnej sytuacji idziemy do wspomnianego biura. Tam pracownik lini lotniczej wystawia nasze nerwy na próbę. Najpierw nie rozumie w czym problem, przecież lecimy dalej 24 godziny później, więc powinniśmy się cieszyć. Jakoś nie dociera do niego, że ktoś może mieć jakieś umówione spotkania albo inne zobiwązania i chce dotrzeć do domu wcześniej. Parę razy tłumaczymy mu, że może próbować wysłać nas dalej nawet z przesiadką, może być nawet do innego miasta w Niemczech byleby szybciej. Potrzeba trochę czasu na to, żeby jego zwoje mózgowe przeprocesowały tą ewentualność, po czym mówi nam, że innych lotów nie ma. Rzut oka na tablicę odlotów nad nim i już widzimy, że kręci. Tego dnia leci coś jeszcze do Hiszpanii, potem w nocy są jakieś loty na Bliski Wschód a następnego dnia mamy parę innym samolotów wylatujących o wiele wcześniej niż ten, który nam zaproponowano. To skutkuje zmianą frontu, chłopak z obsługi twierdzi, żę na te loty nie ma biletu. Na lotnisku w Sao Paulo jest darmowy internet, więc wstukuje szybko połączenia do wyszukiwarki i podsuwam mu pod nos - bilety są. Na to on, że musi zadzwonić do tych linii lotniczych i cośtam potwierdzić a o tej porze nikt już tam nie pracuje. No to wyszukuje mu wyniki wyszukiwania z googla z całodobowymi telefonami. Wszystko na nic, ten człowiek jest elastyczny jak szyna kolejowa i wraca do swojej mantry o możliwym wylocie dopiero za 24h. Dochodzi pierwsza w nocy, nic tu nie wskóramy. Bierzemy voucher na hotel i taksówkę, spróbujemy następnego dnia rano, może w biurze obsługi będzie ktoś inny. Szczegóły o hotelu lepiej przemilczeć, jedyna pozytywna informacja to taka, że był. Następnego dnia rano biorę darmowy shuttle bus na lotnisko, żeby ponownie spróbować szczęścia w biurze TAMa. Tym razem za biurkiem siedzą trzy młode dziewczyny. W minutę wyjaśniam im w czym rzecz, drugą minutę zajmuje im znalezienie wcześniejszego połączenia British Airways przez Londyn i przebookowanie biletów. Jak się chce to można. W międzyczasie piszę skargę na pracownika, który tak nieprofesjonalnie potraktował nas wcześniej, do tej pory linia lotnicza nie raczyła mi odpowiedzieć. Siedzimy na lotnisku, czekamy na odlot naszego samolotu i jemy sushi. Przelotny rzut oka na internet i już mamy strach w oczach - od dzisiaj British Airways ma zacząć strajk. No ku...! Chyba wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Idziemy do ich biura na lotnisku, oni o strajku nic nie wiedzą. Checkin rozpoczyna się parę godzin później, żadnych informacji o jakichkolwiek odwołanych połączeniach nie ma. Już w Europie okaże się, że protest załogi ogranicza się tylko do oflagowania paru stanowisk obsługi, bez żadnych negatywnych konsekwencji da pasażerów. Dalsza część podróży przebiega bez większych problemów. Najpierw długodystansowy przelot samolotem z mikroskopijnymi ekranami i systemem rozrywki z XX wieku. Potem krótkie oczekiwanie na Heathrow i przekombinowany boarding na lot europejski - do samolotu proszeni są pasażerowie biznes klasy, potem posiadacze kart platinium, gold, silver, bronze i jeszcze paru innych kategorii. Dopiero na końcu zostają zaproszeni zwykli śmiertelnicy, czyli z całego samoloty tylko my i dwie dodatkowe osoby. W końcu, spóźnieni jakieś 18 godzin docieramy do domu.