0
mikiomah 14 kwietnia 2017 11:28
Pierwszy raz bywa bolesny... Ale są tacy co świetnie go wspominają. A co jeśli w dwa tygodnie przeżywasz milion pierwszych razów? I KAŻDY może być bolesny, a może być też niezapomniany...? A jedno nie wyklucza drugiego? I cały czas mówimy o podróżniczych pierwszych razach ;)


Od czego zaczynają się wyjazdy... gdzieś? Najczęściej od pomysłu, ewentualnie od potrzeby, a najczęściej od zachcianki. Bo coś zobaczyłeś, usłyszałeś, przeczytałeś i myślisz – ja też tak chcę. Pierwszy punkt zaczepienia pojawił się jakieś 20 lat temu, kiedy jako dziesięcioletni grzdyl, byłem w Rzymie. A w Rzymie była przewodniczka, pani Gosia chyba. I pani Gosia miała na nodze olbrzymią bliznę, wyglądającą na pooparzeniową. A jako ciekawskie dziecko, nie omieszkałem żeby zapytać:
- A to skąd?
- A z Tajlandii. Poparzyła mnie meduza.
- ??
- Galaretka taka morska. Z parzydełkami. Bolało okropnie. Prawie umarłam.
- Aha.
Szkoda by było żeby umarła bo naprawdę fajna babka. No ale nie umarła i oprowadzała nas wtedy po Rzymie.
Dzwadzieścia lat po tych rzymskich wakacjach, największe marzenie brzmiało "jechać zimą w ciepłe kraje". Problemy do rozwiązania były dwa. Primo – mieć pieniądze na taki wyjazd. Niestety nie jestem człowiekiem, który lata dwa razy w tygodniu na delegację do Frankfurtu czy innego Melbourne, w związku z czym, nie mam milionów mil na koncie. Podobnież nie mam milionów (a nawet tysięcy) złotych na koncie.
Drugi problem brzmiał "nie mam z kim jechać". Bo niestety żaden z moich znajomych nie miał nigdy dość fantazji i odpowiedniego budżetu, żeby zafundować sobie egzotykę w marcu, a ja nie miałem dość odwagi by urwać się Tak Daleko W Świat samodzielnie.
Ale oczywiście problemy mają to do siebie, że albo narastają, albo się rozwiązują. No więc – te moje dwa problemy się rozwiązały. Drugi dość prozaicznie – poznałem Ją, a Ona lubi podróże i stać ją na nie. Natomiast pierwszy problem rozwiązał się w sposób dość nietypowy, ponieważ było to (rozwiązanie) konsekwencją powstania innego problemu, nota bene również związane z rozwiązaniem :D
Skomplikowane? Ani trochę! Wywalili mnie z roboty, a ja z wrodzonej przekory (no bo przecież dobrego pracownika zwalniać? Bohatera prądem?) wytoczyłem dziadom sprawę, którą wygrałem. A odszkodowanie w zupełności wystarczyło na dwa tygodnie fajnych wczasów :)
Gdzieś w kwietniu 2016 wybraliśmy się z Nią do biura podróży. Tak tylko zapytać gdzie zimą można za dobre pieniądze polecieć. Wyszło, że w trzech tysiącach jakieś Kanary w lutym-marcu powinny siąść na last minute. No fajnie, mogą być Kanary. Research wskazuje, że tam woda będzie mieć jakieś 18 stopni, powietrze takie bardziej wiosenne niż letnie... No, zimno normalnie, a miało być wakacyjnie, upalnie, słońce i zupa w morzu, drinki z palemką... Może gdzieś bardziej na południe? Wyspy Zielonego Przylądka? Brzmi znacznie bardziej egzotycznie i kosztuje może 1000 zł więcej. Ale skoro mam już wydać 4 tysie to (i tutaj pokłon dla F4F bo mocno się dzięki Wam uświadomiłem podróżniczo) to jedźmy jeszcze dalej. Na własną rękę, po co płacić biurom podróży, kiedy mogę sobie zorganizować wyjazd sam? Amazonia! Popłyniemy łodzią z Indianami w górę rzeki. Będziemy jeść to co nam upolują czerwonoskórzy towarzysze, myć się brunatną wodą, uważając na piranie, spać w namiotach albo na gołej ziemi karmiąc sobą komary, codziennie ryzykować życiem chodząc wśród leśnych ostępów dżungli! Panie Cejrowski, dziękuję Panu za natchnienie swoimi programami i książkami!
Dwa dni później, Amazonia pozostała jednak w sferze marzeń sennych z powodów dość oczywistych – rany Boskie jakietodrogie... Aha, i moja luba powiedziała, że chyba mnie... No nie zacytuję, generalnie wyraziła dezaprobatę obrazując ją w sposób następujący: "Prędzej potnę sobie twarz, niż dam się ssać jakimś komarom, leżąc w błocie w środku niczego". I tak sobie uzmysłowiłem, że faktycznie, z tego to by blizny straszne były (od pocięcia, nie z komarów).
I w ten właśnie sposób przypomniał mi się ten Rzym, ta pani Gosia i jej blizna. Lećmy do Tajlandii! Tam jest ciepło! Tam są plaże! Tam są drinki z palemką! W marcu! Razem! Samodzielnie! (w sensie, że razem czyli ja i Ona, a samodzielnie, że bez biura, rozumiecie... ;) )

Research wychodzi bardzo korzystnie – pora ciepła, żadnych deszczy, ceny bardzo przystępne, jeszcze porównałem podobne wyjazdy w biurze podróży – matko kochana jaki ze mnie spryciarz, że sam sobie wszystko zrobię i załatwię. Tyle pieniędzy się oszczędzi!

Pierwsze rozdziewiczenie
Kupujemy bilety. Końcem sierpnia Qatar Airways wychodzi ze swoją sezonową promocją na bilety lotnicze (a na cóż by innego, hmm?). Dobra cena (1705 zł) jest na drugą połowę marca. Flighttix ma najniższą cenę, firma ma sporo opinii (w dodatku pozytywnych) więc nie będzie przecież żadnych problemów. Rezerwacja się robi – dane wklepane, daty wybrane, płatność wysłana... WRÓĆ! Nie można dokonać płatności...
- Ale dlaczemu panie banku nie chcesz mi puścić płatności, skoro piniążki leżą na koncie i czekają żeby je wydać?
Pan bank ustami wyszkolonego pracownika infolinii odpowiada:
- Bo to pana pierwsza płatność kartą przez internet i ma pan takież płatności zablokowane. Mogę panu to tu od razu odblokować, a jak pan sobie życzy, to zrobimy tę płatność razem, a potem znów ustawimy limit na 0 złotych, żeby nikt panu piniążków nie ukradł albo jak pana melanż poniesie, żeby pan głupot nie nakupił.
- Dobrze panie banku, tak zróbmy.

Lecimy więc z tematem znów – rezerwacja, dane, maile, nazwiska, adresy, numery butów, płatność, poszło! Mamy bilety zapłacone, czekamy na maila z e-tixem! Drugi dzień czekamy... Trzeci dzień... Płatność zaksięgowana, a jakiegoś w miarę wiarygodnego potwierdzenia ni ma... Ani w spamie, ani nigdzie... Może jednak zajrzę do regulaminu zakupów na stronce... Potwierdzenie rezerwacji powinno przyjść natychmiast, e-tix w ciągu tygodnia... Hmm... "natychmiast" to trochę mniej niż 3 dni raczej... Zaglądam do rezerwacji (bo zrobiłem sprytnie print screena po zrobieniu płatności, taki ze mnie szczwany lis). Przecież wszystko się zgadz... WRÓĆ.

Dygresja:
Kiedy kupuję COKOLWIEK przez internety, sprawdzam po 3 razy dane jak nazwisko, adres, cenę, e-mail, kolor zakupionego produktu (bo przecież nie będę w różowym chodzić...), no wszystko. Ale tutaj, przy tym pierwszym zakupie biletu lotniczego i pierwszej płatności kartą przez internet, miałem z drugiej strony telefonu, niewątpliwie sympatycznego pana konsultanta, który jest przecież w pracy i któremu nie chciałem zawracać jakoś szczególnie głowy, bo już tak mi głupio, że to mój pierwszy raz i tak jeszcze z chłopem, a ja jednak wolę kobiety i to wcale nie seksizm... Inaczej to sobie po prostu wyobrażałem! W związku z czym, zwyczajowo żmudny proces sprawdzania danych zakończył się szybkim rzutem oka, czy wszystko jest ok. Wyglądało ok.
Koniec dygresji.

No i przy takim "gęstszym zamieceniu wzrokiem" tej sprintskrinowanej rezerwacji, wynikło że z mojego maila, który brzmi mniej więcej "mójemail@email.com" zostało "mójemai@email.com". Niby jedna mała literka (też przy pierwszym rzucie oka nie zauważyliście tej literówki, prawda?;) ), ale uczyniła ten pierwszy raz bolesnym... Infolinia sprzedawcy, z racji okresu wakacyjnego chyba, nie funkcjonuje – kilka prób połączenia zakończone fiaskiem... Nerwów trochę było już na samym starcie. Ostatecznie (po dwóch dniach dzwonienia....) jednak udało się. Przeurocza pani, Murzynka z Holandii (z Holandii na pewno bo tam jest ichniejsza siedziba, a że Murzynka to tak z głosu mi wyszło... Czasem człowiek ma takie przeczucie poprostu...) Poprawione dane, bilety dotarły, lecimy! W marcu. Z Nią. Razem ale samodzielnie :D

Plan na wyjazd miały określać takie Ważne Wyrazy i Wyrażenia jak:
- nie uprawiamy gonitwy – chcemy zobaczyć co istotniejsze zabytki i miejsca ale nie kosztem leżenia i byczenia się na plaży.
- ma być tanio ale nie biednie – lecimy z plecakami ale unikamy wieloosobowych pokojów, budżetowych guesthousów – raczej tanie hoteliki, jakiś bungalow itp
- mają być plaże i basen (na co ci basen jak masz plaże, blablabla... takie kaprycho i już. Ja płacę to ja sobie wymyślam, jasne?)
- MUSIMY zobaczyć wodospady Erawan
- MUSIMY zobaczyć słonie (w miejscu gdzie zwierzęta te nie są męczone oczywiście)
- MUSIMY nażryć się pysznego tajskiego jedzenia i spróbować dziwnego tajskiego jedzenia (wiecie - skorpiony, krokodyle, świerszcze, mózg małpy i takie tam)
***Tak, wiem, nie podają mózgu małpy w Tajlandii. I ja też bym tego nie zjadł.***
- MUSIMY popłynąć do parku Ang Thong.
- MUSIMY wziąć udział w Thai Experience.
- I jedno z najważniejszych MUSIMY. Miejsce, po obejrzeniu którego (na zdjęciu) wiedziałem już, że to jest magnes który ciągnie mnie do Tajlandii. Koh Nang Yuan.

Hotele zarezerwowaliśmy na bookingu i agodzie. Nie mamy ochoty biegać między różnymi ośrodkami, szukając noclegu w szczycie sezonu z plecakiem na grzbiecie, doświadczalnie przekonując się, że ta rynienka znajdująca się w miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, służy do zbierania potu lejącego się po tychże plecach.
Plan wyjazdu wygląda następująco:
1. Przelot WAW-BKK z przesiadką w DOH (Ha! Jestem noobem lotniczym ale te skróty już znam :D A dla tych co nie znają tych kodów – chodzi o Warszawę, Bangkok i ad-Dauhę czy też Dohę jak chcą niektórzy)
2. Nocleg w Bangkoku, żeby odpocząć po tych 13-14 godzinach podróży. Będziemy mieć na to całą noc i cały dzień.
3. Przejazd nocnym pociągiem (klasa druga z miejscami do spania i klimą) do Koh Tao. Łączone bilety (czyli prom i bus included) kupione przez internet na 12go.asia za 1759 BHT na głowę. Mamy tylko odebrać bilety na Hua Lamphong i tamteż wsiąść w pociąg. Wysiadamy rano w Chumphon, mili tajscy kierowcy wiozą nas na przystań gdzie pakujemy się na prom i wysiadamy na Koh Tao gdzie już czeka z karteczką z napisem "Mister Mikiomah" pan z Sairee Cottage Resort (transfer w cenie pokoju), który zawiezie nas do naszego pierwszego tajskiego bungalowu.
4. Cztery noce na Koh Tao, które będzie basą wypadową na Koh Nang Yuan. Ponadto plażing, smażing.
5. Prom na Koh Samui, tam 5 noclegów w Crystal Bay Beach Resort i jednodniówka w parku Ang Thong. I plażing ze smażingiem. I Thai Experience.
6. Świtkiem rankiem znów musimy dostać się na przystań, gdzie startujemy z przejazdem łączonym do Bangkoku – prom, bus, samolot (zakupiony na stronce Air Asia w cenie 1568,15 BHT za głowę. W tej cenie 20 kg. bagażu rejestrowanego.).
7. Trzy noce w Bangkoku, przy czym jeden dzień w całości przeznaczony na wodospady Erawan.
8. Powrót do domu przez ad-Dauhę z ośmiogodzinnym, nocnym postojem w oczekiwaniu na przesiadkę.

Pewnie w tym naszym planie, wśród znajomych haseł i miejsc, zauważyliście też coś nowego, czego nie było w żadnej innej dotychczas relacji – Thai Experience. Już objaśniam.
Jest to kolacja dla około 20 osób, którą organizuje jedna z restauracji na Samui. Jest to spotkanie połączone z gawędą na temat tajskiego jedzenia, kultury itd. (przynajmniej tak o sobie piszą na stronie internetowej. No i sporo pozytywnych komentarzy i ocen na tripadvisorze). Tyle wiem przynajmniej na dziś dzień. A jak będzie w praktyce – oczywiście napiszę. Ale wspomnę tylko słowo o kosztach tej imprezy, ponieważ tutaj właśnie, jeszcze dobre kilka miesięcy przed wyjazdem, odbył się kolejny pierwszy raz – negocjacje :D
Mianowicie, cena tej imprezy wynosiła 2250 BHT za głowę, co nawet jak dla mnie – fana dobrego jedzenia i wszelkich interakcji międzyludzkich, jest ceną dość dużą, nawet jak na czterogodzinną kolację. Na domiar złego, kiedy już ostatecznie zdecydowałem się na zabukowanie terminu, wyszło że ceny poszły do góry i teraz to już 2490 BHT... Stanowczo za dużo. Maile poszły w ruch. Przekładam na język polski i nie tłumaczę wiernie – ale duch rozmowy jest zachowany bardzo mocno ;)
- Ach ach chętnie u Was zjem kolację bo wygląda mi to na dobrą imprezę
- Zgadza się. Zapraszamy do zabukowania terminu
- Ale ostatnio na stronie mieliście niższą cenę.
- Zgadza się. Ale że jesteśmy fajni to będziesz mieć tę starą cenę
- Ale ja bardzo bym chciał mieć cenę jeszcze niższą. Tak z 2000 BHT. I dorzucę dobrą polską wódkę...
- Ok. Może być 2000 BHT i litr dobrej polskie wódki, tak żeby było po szocie dla każdego z gości
- :D:D:D Czysta czy coś kolorowego?
- Wybierz co lubisz. Byle nie truskawkowa bo zapłacisz podwójną cenę :D
No i tak się negocjacje zakończyły, całkiem chyba korzystnie :D I litra Żubrówki bierzemy ze sobą by krzewić polską kulturę w dalekich krajach. Waszczykowski wymięka.
Oh i jeszcze uprzedzając pytanie – dlaczego nie jedziemy na Koh Phangan, przecież to ładniejsze niż Samui i Koh Tao i w ogóle..? Otóż, chcemy uniknąć full moon party. A akurat 23 marca wypada pełnia.
Po zarezerwowaniu hoteli i przelotów i kolejnym sprawdzeniu kalendarza księżycowego, okazało się, że jednak pełni wtedy nie ma. Była 23 marca ale 2016 roku... Kolejna lekcja, że diabeł tkwi w szczegółach ;)

Na miesiąc przed wyjazdem (tak, tak, czytacie te słowa w kwietniu ale ja je piszę w połowie lutego. Będzie to pięknie współgrać [lub kontrastować] z tym co faktycznie się faktycznie wydarzy) czuję, że mógłbym zostać korespondencyjnym przewodnikiem po Tajlandii. W domu czeka pachnący nowością przewodnik Lonely Planet, przeczytałem chyba wszystkie relacje z Tajlandii na F4F (i połowę z Azji), ogarnięte (no, prawie... już wiem które) ubezpieczenie, przewertowane kilka (jeśli nie kilkanaście) blogów traktujących o zadanym temacie. Kurs waluty, geografia, połączenia, zarys dostępnej gastronomii, potencjalne atrakcje, zabytki – mam to w małym palcu. Zakupiony plecak, maska i rurka do nurkowania (taka fantazja ułańska!), środki na komary, lekka kurtka, spodnie – będzie rewia mody jak nic. Zaklepana kamerka 4k, żeby Wam ładne fotki powrzucać. Nie wiem czemu ale czuję, że będzie mi się tym wszystkim czkało na miejscu...


14. kwietnia 2017
Wielka prośba do Was - komentujcie, pytajcie, piszcie - relacja będzie powstawać na bieżąco od dziś, w dużej mierze na podstawie Waszych uwag. Z góry dzięki :)Z katowickiego dworca ruszamy w trasę! Pierwszy raz w Pendolino. Wrażenia? No... pociąg. Ładny, taki opływowy ale... to poprostu pociąg :) O, tak wygląda:

Image

Ale już w pociągu się dzieje historia warta wspomnienia. Na siedzeniach obok nas, tuż po zajęciu miejsc odbywa się scena, której opisaniem mógłby się spokojnie zająć "Fakt".

Wojna o miejsce w Pendolino!
Pociąg relacji Katowice – Gdynia. Zwykły środowy poranek, normalny kurs. Dzień jak co dzień. Niestety, nie dla pani Janiny G z Białegostoku.
-Kupiłam dwa bilety do Białegostoku z Katowic, bo do domu wracałam z córką. Jako że nie ma bezpośredniego połączenia, otrzymałam bilety do Warszawy, a tam miałam się przesiąć do kolejnego składu. Nawet się nie zdziwiłam, że kasjerka usadziła mnie i córkę w dwóch różnych wagonach... W końcu to dopiero XXI wiek. Tak dobrze, że mogłam kartą zapłacić. Ale kiedy przyszłam na swoje miejsce i okazało się, że jest zajęte, nie wytrzymałam!
(i tu dalsza część, której już nie będę cytował, bo sami wiecie jak to wygląda – krew, łzy, flaki i ludzkie tragedie)
Szczęśliwie, powyższa relacja nie została opublikowana w czwartkowym wydaniu dziennika, ponieważ wziąłem się za rozstrzygnięcie sporu poprzez obejrzenie biletów pani Janiny i młodego chłopaka, zasiadającego na spornym miejscu. Wynik oględzin – pani będzie siedzieć na miejscu o tym numerze w pociągu do którego wsiądzie w Wawie. A na teraz jej miejsce jest obok córki. Czyli jednak system dysponowania biletów PKP działa sprawnie :D
Podczas kontroli biletów, wyjąłem mój kajet wielkości A4 i zacząłem wertować wydruki wszystkich rezerwacji, żeby znaleźć w/w bilety. Nie umknęło to uwadze człowieka, którego życie byż może chwilę wcześniej uratowałem. Dostrzegł on nasze papiery z Qatar Airways. Okazało się, że również właśnie rozpoczął podróż ale do Seulu. Trasa mija nam na rozmowach o jego odbytych już wycieczkach i naszych jeszcze nieodbytych.

Ostatecznie docieramy na lotnisko (komunikacją miejską – mamy jeszcze mnóstwo czasu). Do rozpoczęcia czekinu – ponad godzina. W kolejce do okienka już stoją Chińczycy (ale o nich jeszcze będzie później trochę więcej – zasłużyli :) ) Siedzimy, czekamy, fajnie jest... Z głośników słychać raz po raz komunikat, żeby nie zostawiać swoich rzeczy bez opieki bo przyjadą antyterroryści i posprzątają. Po kilku takich niezobowiązujących przepomnieniach, zaczynają czytać że właściciel czarnej torby co leży i wygląda podejrzanie przy śmietniku (torba, nie właściciel), ma sobie ją zabrać bo antyterroryści już sprawdzają magazynki... Ludzie coraz częściej patrzą po sobie, każdy o arabskich rysach twarzy jest podejrzany. Szlag, przecież ja mam brodę... Ostatecznie jednak nikt nie ewakuuje lotniska, żadna bomba nie wybucha, czekin się otwarł – ustawiamy się w kolejce za Chińczykami. Po odwaleniu maniany przez żółtoskórych (o czym później) nasza kolej. Jak wyglądało czekinowanie i loty do Bangkoku – w następnej części. A na razie jedno foto dla tych co się znają ;)

Image

Kto wie o co chodzi? :DNie wiedziałem, że z numeru biletu można TYLE wyczytać... Moderacji dziękuję za interwencję ;)

Fotka poprawiona, teraz mam nadzieję, że już pokazana światu w bezpieczny dla mnie sposób :DOdwieczne pytania wszystkich pasażerów samolotów (tak przynajmniej mi wyszło z różnych przeczytanych historii) to: co trzeba zrobić żeby zdobyć miejsce przy wyjściu awaryjnym. Drugie pytanie (tym razem dotyczące pasażerów Airbusów A380) to: jak zdobyć miejsce na górnym pokładzie. Ci którzy poszperali, wiedzą już ze zdjęcia kart pokładowych, że takie właśnie miejsca udało mi się zdobyć. Ale jak?

Z forum fly4free'owego wyszło, że trzeba być uczestnikiem Privilege Club (lub, według innych opinii – nie), trzeba nie brać specjalnego posiłku (lub wziąć – według innych) i modlić się do dobrego Boga (lub jakiegoś innego – według niektórych) aby natchnął nadającego miejsce w samolocie. Otóż, nie jestem uczestnikiem PC, nie miałem specjalnego posiłku i chyba trochę się pomodliłem. A cały proces wyglądał nastepująco:
- Dzień dobry – zagaiłem.
- Dzień dobry – odpowiedział pan z brodą.
- Ładny dzień – rozpocząłem atak.
- Ładny – pan z brodą połknął przynętę.
- Widzi pan, ja mam 190 cm wzrostu... - zacząłem skracać powoli żyłkę.
- No, wygląda na to, że może pan tyle mieć – pan z brodą nawet nie walczył z tym co się ma wydarzyć.
- Czy moglibyśmy prosić o miejsca przy wyjściu awaryjnym? Żeby sobie nogami nie zatykać uszu? - zaciąłem zgrabnie
- Oczywiście! - był już cały mój.
Ale to nie był jeszcze koniec. Otóż pan z brodą kontynuował:
- Czy życzą państwo sobie również wygodniejsze miejsca na drugi lot?
- Pewnie, jeśli jest taka możliwość – tutaj przykleiłem swój najlepszy uśmiech, a nie jest to niestety żaden George Clooney – a może uda się zdobyć miejsca na górnym pokładzie?
- Nie ma sprawy!
I tak zostałem już z tym uśmiechem przyczepionym do buziuchny. Pierwsze loty w życiu i już wygodnie i w dodatku polecę A380 na górnym pokładzie.
Podsumowując – nie trzeba zaklinać rzeczywistości w żaden sposób. Wystarczy zwykła, ludzka uprzejmość :)
Oczywiście załączam tradycyjne foty nóg które mają wiele miejsca :D

Image

Tak, w A380 to nie jest stricte ewakuacyjne, tylko w środku, w przejściu ale nie miało to najmniejszego znaczenia :)
Image

Na pokładzie A330, na pierwszym locie, do jedzenia podano do wyboru wołowinę (smaczna) lub kurczaka (też smaczny – uszczknąłem trochę z Jej porcji), purre z groszkiem (jak widać na poniższym zdjęciu), do tego jakiś ryż, kajzerka, ciasteczko (bardzo dobre!), serek, tiki-tak i masełko. Do tego oczywiście wybór napojów alko i niealko w ilości "po korek".

Image

Na drugim locie wybór podobny, tylko zamiast ziemniaków – ryż, a zamiast ryżu na przystawkę – makaron (fatalny swoją drogą...)
Stewki na obu lotach w 90% azjatki – skośnookie i parę hindusek, raz czy dwa rzuciła się w oczy jakaś blada twarz. I dokładnie tak jak ktoś to już wczeniej zauważył – piękne... Obłożenie na pierwszym locie praktycznie 100%, na drugim już luźniej, byli tacy co się porozkładali na czterech fotelach i spali spokojnie. Co ciekawe dla mnie jako lotniczego nowicjusza – turbulencje są bardzo porównywalne z ruchem pociągu :D Poprostu trochę trzęsie ;).
System rozrywki pokładowej – piękna sprawa. Olbrzymia biblioteka filmów i muzyki, jakieś gry itp. Nie da się nudzić, oczywiście o ile nie jesteśmy z angielskim na bakier. W A330 monitorki troszkę małe i nie do końca system dotykowy chciał działać, ale zawsze można było się posługiwać pilocikiem.


O, a tutaj macie Garbacza (tak go sobie pieszczotliwie nazwałem) oczekującego na lotnisku w Dausze.
Image

Samo lotnisko robi wrażenie – jest ogromne. Fajnym rozwiązaniem jest kolejka wożąca pasażerów między terminalami, nie wyobrażam sobie przechodzenia tam pieszo, jeszcze z plecakiem podróżnym na przykład. Nie mieliśmy jednak wiele czasu na zwiedzanie, bo tylko półtorej godziny dzieliło nas od przylotu do odlotu kolejnego samolotu. Zainstalowaliśmy się więc na naszych jakże wygodnych miejscach i odlecieliśmy do Bangkoku :) Spotykamy się tam w kolejnej części relacji :D


Oh - i w dalszym ciągu prośba - fajnie się czyta? Skomentuj! Niefajnie? Skomentuj! To napędza do dalszego pisania ;)O, to jak ktoś się wybiera to mam jeszcze 490 BHT do sprzedania :D Także jak coś to priv xDMądrość Wschodu na dziś: Nie można pić cały dzień. Chyba że zaczniesz już rano...

Welcome in Bangkok!
Dolecieliśmy! Bez opóźnień czy jakichś nieprzyjemnych przygód wylądowaliśmy na Suvarnabhumi. Witają nas... storczyki! :D Cała ściana storczyków. Jak przypomnę sobie ile te kwiaty kosztują w Polsce to robi mi się ciepło, mimo że jest przecież chłodniutko (klima!)

Image

Tutaj szybka wymiana waluty. I uwaga! W Tajlandii sprawdziliśmy kilkanaście (!) kantorów i banków gdzie wymienia się walutę, tracąc przy tym mnóstwo czasu. Abyście nie musieli tracić gó również informuję - najlepszy kurs oferował kantor na lotnisku właśnie. Zjeżdżamy na najniższy poziom, są tam ze 3 kantory i jeden z nich ma NAJLEPSZY przelicznik. Tam należy wymienić wszystko co mamy w portfelu. Tutaj fota z TEGO właśnie kantoru i kursy z 16 marca.

Image
Wymieniamy trochę (co było błędem – zgodnie z poprzednią uwagą), żeby mieć na dojazd do hotelu. No ale na następny raz już będę mądrzejszy. ;)
Na samym dole budynku lotniska wsiadamy w metro (kupując wcześniej bilety w automacie – tutaj mają formę żetonów, bardzo fajna rzecz – trudniej zgubić lub zniszczyć niż papierowy świstek) i jedziemy na Makkasan gdzie przesiądziemy się do kolejnego pociągu by dotrzeć na Hua Lamphong, skąd już tylko 600 metrów dzieli nas od hotelu.
Ale pierwszy kontakt z Bangkokiem mamy na stacji Makkasan właśnie, gdzie wychodzimy z klimatyzowanych pomieszczeń by spotkać się z gorącym klimatem. Niezły szok, człowiek siedział sobie w chłodnej Polsce, potem w chłodnym samolocie, chłodnym metrze, aż nagle taki strzał w twarz trzydziestostopniowym upałem. Bomba :D
Drugi szok przeżywamy na kładce dla pieszych, prowadzącej na stację. Rany Boskie, jaki tu ruch... Setki samochodów, motocykli, autobusów, wszystko warczy, trąbi, brzęczy i przy tym jest tak cudownie kolorowo. Zdecydowanie, nie jest to Europa. Pięknie jest :D
Dojeżdżamy wreszcie na ostatnią stację i uświadamiamy sobie, że jesteśmy w Azji. W Tajlandii. W Bangkoku. 600 metrów od zarezerwowanego hotelu. Mamy jego adres. Ale nie mamy niczego, co mogłoby posłużyć za mapę... I do tego jeszcze mamy w głowie tę myśl, że przecież nie weźmiemy taksówki na taką krótką trasę :D. No to idziemy. Koniec języka za przewodnika. Okazuje się, że w Bangkoku jednak nie wszyscy mówią po angielsku. Podobnież, jeśli już mówią, to wcale nie muszą wiedzieć gdzie jest Urban Hostel... Krążyliśmy różnymi uliczkami chyba z godzinę, ostatecznie trafiając na miejsce, ale najpierw...
Najpierw trzeba było przejść przed drogę. Przez ulicę. Austostradę. Rzekę stalowych bestii, które wciąż się poruszają...
W Polsce jest to proste. Stajemy przy przejściu dla pieszych, naciskamy przycisk, samochody się zatrzymują i idziemy. System prosty i skuteczny. Ale to jest Azja...
Tutaj też jest przejście typu zebra ;). Przed nami cztery pasy w jedną stronę, wysepka i cztery pasy w drugą. Nieustannie na tych pasach poruszają się samochody, motocykle, tuk-tuki, autobusy, ciężarówki... W dodatku ruch lewostronny więc wciąż rozglądając się, masz wrażenie że patrzysz w złą stronę! I mózg każe ci patrzeć w drugą, bo przecież stamtąd coś może nadjechać! I tak musisz walczyć sam ze sobą... Świateł dla pieszych nie ma. Ale przecież wiem co robić! Idź za miejscowymi :D Pech chciał, że żaden miejscowy akurat nie miał potrzeby przejść na drugą stronę tej właśnie ulicy...

Tak. Pierwsze przejście przez ulicę w Bangkoku jest doświadczeniem. A może nawet Doświadczeniem. Czujesz się jakbyś walczył o życie. A po drugiej stronie nie wiesz czy ten pot lejący się po plechach to z gorąca czy z emocji :D No ale skoro to piszę, to znaczy że żyję. Więc można ;)
Błądząc w poszukiwaniu hotelu, natrafiamy na dziadka z wózkiem. W wózku dziadek ma owoce. Świeże mango, ananasy, papaje. Jemy pierwsze owocki w Bangkoku. Puszczam mimo uszu Jej pytanie
- a dlaczego ten pan nakłada je palcami?
Tak Kochanie, to jest Azja. Przyzwyczajaj się... :D

Ostatecznie lokujemy się w Urban Hostelu. Spędzimy tu jedną noc, jutro wieczorem mamy pociąg do Chumphon, a potem prom i wyspy :D Sam hostel bardzo przyjemny. Czysto, obsługa mówi po angielsku, a na uliczce w której stoi, mnóstwo straganików z jedzeniem, m.in najpyszniejsze chicken satay jakie jadłem – maleńkie kawałki piersi z kury, marynowane w musztardzie z przyprawami, podawane z sosem z orzeszków ziemnych, pychotka. Jeden z tych smaków, za którymi naprawdę można tęsknić.

EDIT! Znalazłem fotkę satayów :D Także uzupełniam i zamieszczam :D
Image

W pokoju mamy łazienkę (z kabiną prysznicową! Nie w tajskim stylu czyli sraczyk, umywalka i prysznic w jednym), dostępne ręczniki, mydło, szampon, mineralna - pełen wypas. A wszystko to za 750 bahtów. Hostel serwuje również śniadania w postaci tostów itp. Tylko po co jeść tosty, kiedy na ulicy tyle pyszności?
Pierwszy spacer po Bangkoku, już po zrzuceniu plecaków odbywamy po okolicznych uliczkach (którymi dopiero co błądziliśmy – przecież tutaj tak łatwo trafić!). O tak tam wygląda:

Image

A spacerek kończymy kolacją. Pierwsze nudle i pierożki. Wiecie jak to smakuje? Jak orgazm :D

Image
Image

Tak przy okazji – za dwa powyższe dania i dwie butelki coca-coli płacimy... 100 BHT. Tak – to jest 10 złotych (no, może nieco ponad dla dla ułatwienia obliczeń taki właśnie przelicznik przyjąć należy). Tak, w Bangkoku można się żywić na mieście i nie zbankrutować :D

W hostelu dostępny jest też taras na 3. piętrze, gdzie można spokojnie wypić piwko i ponapawać się widokiem Bangkoku.
Image
Image

I na tymże właśnie tarasie poznajemy parę Polaków, Łukasza i Olę, którzy tydzień wcześniej w ramach spełniania ułańskiej fantazji wzięli tutaj ślub. Wieczór kończy się po polsku :D. Pierwsze Changi, Leo i Singha zostają odkapslowane. Kolejny poranek jest pierwszym (i jedynym...) który muszę rozpocząć od silnej dawki ibuprofenu ;)Umówiliśmy się na 8 rano. Z Olą i Łukaszem. Trochę już tutaj są, więc dogadaliśmy się, że pokażą nam jak przeżyć w Bangkoku, a przy okazji pojedziemy razem do Pałacu Królewskiego. Razem to zawsze raźniej. Pogoda za oknem taka... no nieegzotyczna. Owszem, 30 stopni jest ale chmurzasto, chyba popada. Nie ma słońca. A skoro nie ma słońca, to butelki kremu przeciwsłonecznego pozostają nieodpakowane w pokoju. Będzie to mieć pewne konsekwencje jeszcze dziś wieczorem...
Ale zaczynamy od śniadania. Dzisiaj – tajski rosołek :D Idealnie rozgrzewa, tutaj w wersji light, ponieważ lubię jedzenie pikantne ale nie turbo-ostre. Tę drugą wersję serwują sobie nasi nowi znajomi. Jak dla mnie – taka ilość chilli na raz to już lżejsza forma samobójstwa.

Image

Wędrujemy w stronę tramwaju wodnego. Wyjątkowo wygodny i tani sposób na podróżowanie po mieście. Jak dzisiaj myślę nad tym wyjazdem, to stwierdzam, że przy wybieraniu hotelu, który będzie bazą wypadową na zwiedzanie Bangkoku, dobrze jest wziąć coś właśnie blisko rzeki. Oszczędzicie mnóstwo czasu i pieniędzy, które można stracić w taksówkach. W tramwaju jest tłoczno i śmierdzi spalinami z silnika Diesla (swoją drogą – efekty dźwiękowe są dokładnie takie same jak w starych Ikarusach co to jeszcze kilka lat temu po Śląsku woziły ludzi). Bilet kosztuje jakieś śmieszne pieniądze, rzędy 10-30BHT zależnie od trasy jaką chcemy pokonać. Opłatę uiszczamy na miejscu, u pani tramwajowej. Moja obserwacja dotycząca tych pań – nigdy się nie uśmiechają. Nigdy.

Image

Sama rzeka i kanały są generalnie brudne, ale można też spotkać taki, całkiem moim zdaniem przyjemny, widoczek.

Image

Po wyjściu z tramwaju mamy okazję przeżyć pierwszą tajską ulewę. To co tutaj jest normalne i zdarza się nierzadko, u nas już mogłoby mieć status małego kataklizmu. Woda leje się jak z pękniętej rury, a ceny parasoli i folii w które można się zapakować i myśleć że to jakoś pomoże, szybują ostro w górę.

Przed pałacem królewskim zaczepia nas ktoś. Powiada, że "tak ubrani tam nie wejdziecie" – krótkie spodenki i odkryte ramiona są zabronione. Ktosiem okazuje się być pani, której tajskie imię jest nie do wymówienia dla Europejczyka, przez co przedstawia się jako Jackie. Jackie jest licencjonowanym przewodnikiem, oferuje więc nam swoje kompleksowe usługi – oprowadzanie po pałacu, wypożyczenie stosownych ubrań i po butelce wody dla każdego, a także parasole gdyby zaczęło padać. Koszt – 1000 BHT. Jako że jest nas czwórka, uznajemy tę cenę za uczciwą (niestety nie zdążyłem rozpocząć negocjacji, kiedy dziewczyny już dawno się zgodziły...). Bilet wstępu kosztuje 500 BHT na głowę.
Tak wygląda Jackie:

Image

Jackie jest również wyposażona w chorągiewkę koloru niebieskiego z nadrukiem ryby, zawieszone to jest na długim metalowym kijaszku marki antena samochodowa teleskopowa. Kijaszek ów ma dwa zastosowania – bycie wysoko ponad ludźmi, aby było widać gdzie należy się przeciskać przez tłum, oraz ogarnianie Chińczyków, którzy nie wiedzą jak się zachować poprzez tłuczenie ich tymże kijaszkiem po gołych łydkach (ale o Chińczykach jeszcze będzie w którymś z kolejnych wpisów – zasłużyli).
Przed pałacem przebieramy się... Ola dostaje elegancją pashmirę na ramiona (taki rodzaj chusty), a wszyscy tak jak stoimy, zakładamy gustowne spodnie w słonie. Tak wygląda autor niniejszego tekstu (mówiłem - Clooney to to nie jest...) w gustownych spodniach... Obok stoi Ona.

Image

Po krótkiej chwili, kiedy dziewczęta już skończyły ocierać łzy śmiechu, wywołanych widokiem naszych nowych wdzianek, wstępujemy w mury Wielkiego Pałacu Królewskiego. Pierwsze co rzuca się w oczy to: omatkojaktudużoludzi!

Image

Teraz już wiem, że kijaszek z rybą jest zdecydowanie niezbędny. Odłączenie się tutaj od swojego stada, wiązałoby się niechybnie z samotnym powrotem do hotelu. W pierwszej kolejności udajemy się do świątyni Szmaragdowego Buddy, która to znajduje się na terenie Pałacu. Zdjęć wewnątrz robić nie wolno, więc tylko fotosy z zewnątrz.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Warto też zwrócić uwagę, że to wszystko co tutaj widzicie w kolorze złotym, tak naprawdę JEST ze złota. Cały budynek jest pokryty cieniutkimi płatkami prawdziwego złota.

Image
Każda ze świątyń, ma oczywiście swoich strażników

Image

Image

Image

Co dla mnie było dość interesujące z kulturowo-społecznego punktu widzenia: na poniższym zdjęciu widzimy pana, którego marynarka pokryta jest takimi ilościami baretek i przypinek, że u nas byłby chyba majorem. Tutaj – zamiata świątynię...

Image

Dalej wędrujemy już w stronę pałacu jako takiego. Wśród tłumów turystów, zaobserwować można również równie nieprzebrane tłumy żałobników, którzy przybyli by opłakiwać swego, zmarłego w październiku króla. Według tego co zrozumiałem, ciało monarchy jest wystawione na widok publiczny w jednej z komnat, jednak wstęp tam mają tylko Tajowie. Wszyscy ubrani na czarno, chodzą innymi niż turyści ścieżkami, specjalnie dla nich przygotowanymi. Przed pałacem są ustawione miejsca gdzie wszyscy Ci ludzie mogą czekać na swoją kolej, zjeść i odpocząć. Jest to jaskrawy przykład świetnej tajskiej logistyki (nad którą jeszcze nie raz pewnie będę się tu rozpływać).
Image

Image

Na poniższym zdjęciu początek uliczki, która w całości jest zastawiona takimi właśnie namiotami z krzesełkami. Na krzesełkach siedzą karnie ludzie, którzy będą składać hołd królowi.

Image

Po wyjściu z pałacu żegnamy się z Olą i Łukaszem, by ropocząć chłonięcie Bangkoku na własną rękę. Najpierw kroki nasze kierujemy w stronę Wat Pho, znanej też jako świątynia Leżącego Buddy. W dniu w którym odwiedzamy to miejsce, akurat wykonywany jest pedikiur Buddy, więc nie widać całej rzeźby z powodu rusztowań.

Image

I prawdą jest, że kiedy zobaczymy już ze dwie świątynie buddyjskie, to każda kolejna będzie bardzo podobna. Będzie dużo złota, dużo przepychu, dużo świecidełek, kolorowych kamyków i potrzeba zdjęcia butów przed wejściem do środka. Zwiedzanie wszystkich świątyń znanych z przewodników raczej nie ma sensu.

Image

Image


W dalszej kolejności wybieramy się do China Town.

Image

Image

To miejsce jest przez nas polecane ze względu na bardzo dobre jedzenie – zjedliśmy tutaj przepysznego kalmara w curry z ryżem. Z piwem i napojem kosztowało to jakieś 250 BHT.
Całe to nasze szwędanie kończy się już nie wczesnym ale też jeszcze nie późnym popołudniem – musimy przecież się spakować i o 19:30 odjechać pociągiem na południe. W pokoju okazuje się, jak bardzo złudne były nasze poranne dywagacje dotyczące sensu smarowania się kremem przeciwsłonecznym...

Image

Póki co wynik starcia Słońce Tajlandii vs. Durni Turyści - 1:0
Wysmarowani żelem chłodzącym (bardzo polecam zabranie go z Polski – tutaj są nawet 3 razy droższe!) idziemy na pociąg. O podróży do Chumphon i dalej na Koh Tao w kolejnym wpisie :)Wsiedliśmy w pociąg który zawiezie nas do Chumphon, stamtąd pojedziemy busem na prom i dalej promem na Koh Tao. Pociąg jak pociąg – podobnie do naszego PKP, z tym że fotele są ustawione po dwóch stronach wagonu, parami. Można wygodnie grać w karty we dwójkę, chociaż i po 4 osoby spokojnie usiądą :lol: Z tych foteli, pracownik pociągu składa łóżka – jedno na górze, drugie na dole. Te górne przy zakupie są tańsze, nie tylko przez to, że trzeba się wspinać. Także przez to, że jest tam trochę ciaśniej. Tak to wygląda:

Image

Jeśli więc jedzie się z torbami, to łatwiej je poukładać na dole.
Jeszcze przed odjazdem pociągu przeżywamy pierwszy raz z... panią która z całą pewnością, jeszcze kilka lat temu była panem. Skądinąd sympatyczna... kobieta (?) która jednak całym swoim jestectwem pokazuje, że jest mężczyzną. A o kobiecości świadczą kolczyki, wymalowane paznokcie, dorobione piersi i ta charakterystyczna maniera w głosie... W każdym razie oważ pan(i) proponuje nam kolację, z której jednak nie korzystamy. Kiedy później widzimy przygotowania do tejże kolacji u naszych sąsiadów – nabieram apetytu :D Miejsca które w naszym przypadku już zostały przerobione na łóżka, u wspomnianych sąsiadów zmieniane są w salę jadalną. Między fotelami wkręcany jest całkiem spory stół, na który przynoszone jest jedzenie. Szczęśliwym dla naszych umęczonych głodem żołądków trafem, na przystanku Gdzieś W Tajlandii, przez pociąg przechodzi człowiek, sprzedający jakieś gotowe posiłki za parędziesiąt bahtów. Ryż, trochę mięsą, jajko. Mięsa tyle żeby przykryć ryż. Bez soli, bez przypraw. Fatalne jak dla mnie. Chociaż Ona twierdzi że "nienajgorsze to było". Cóż, są gusta i guściki... Generalnie w pociągu przespaliśmy się co nieco, aby przed 4:30 zostać obudzonym przez pracowników pociągu. I tutaj ukłon dla tajskiej organizacji transportu – panowie na samym początku przeszli po całym składzie pytając kto gdzie wysiada. Dzięki temu wiedzieli kiedy kogo budzić. Wielki plus za takie działanie :)

Do Chumphon docieramy jeszcze ciemną nocą.

Image

Tutaj też, pierwszy raz słyszę co mogą wykrzesać z siebie cykady. Wystarczy odejść 100 metrów od dworca by wejść między drzewa które poprostu krzyczą! Niesamowity efekt, dźwięk który trudno do czegoś porównać i trudno zapomnieć.

Na miejscu, mimo nieludzkiej pory, stoją jakieś budki z jedzeniem i piciem – nie da się tutaj głodować. Jemy śniadanie - tost, jajko, banan, kawa – 120 BHT za porcję o ile dobrze pamiętam.
Po godzinie oczekiwania, pasażerowie są wypędzani do busów, zależnie od dalszego kierunku podróży. Taki oto piętrus wiózł nas:

Image

Tutaj też pierwszy raz daje nam w kość azjatycka klima – mimo wczesnej pory, w środku klima hula na maksa – sweterki wracają z plecaków.

Kierunki rozwożenia ludzi, rozróżniane są po naklejkach, które otrzymaliśmy na miejscu wraz z biletami. Po dojeździe do przystani promowej ta sama sytuacja – zależnie od destynacji, otrzymujemy kolorowe nalepki - Koh Tao różowe, Phanghan niebieskie, Samui – czarne, Nang Yuan – żółte. Bagaże również otrzymują zawieszki w odpowiednim kolorze – nic nie zaginie i nie trafi w złe miejsce. W każdym miejscu w którym jest szansa by się zgubić jest Ktoś, kto pokaże gdzie iść, gdzie czekać, wsiąść itd. I to jest naprawdę miłe i wygodne. Tajska logistyka rządzi!

Image
Fajne tło, c'nie? :D:D:D

Image

No i co najważniejsze – nareszcie widzimy ocean (a przynajmniej jego fragment :P) :D

Image


Na promie, jak przystało na niedoświadczonych podróżników, leziemy tam gdzie będą ładne i nieograniczone niczym widoki – na najwyższy pokład. Jakie są wady tego rozwiązania? Ano ta nieograniczoność właśnie. Słońce i deszcz mają mnóstwo możliwości by się wyszaleć na nierozsądnych podróżnych :D No ale widoki... O takie były :D

Image

Image


Dopływamy wreszcie do przystani w Nang Yuan – jeden z naszych celów na kolejne dni.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (39)

lapka88 14 kwietnia 2017 11:35 Odpowiedz
Czekam na pierwsze zdjęcia :) Zapowiada się super :)
cypel 14 kwietnia 2017 13:54 Odpowiedz
Dobrze się czyta, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
franekxvi 14 kwietnia 2017 14:45 Odpowiedz
Fajnie czyta sie Twoja relacje, niedawno bylem w Tajlandii, a w przyszlym roku wybieram sie znowu. Chetnie dowiem sie co warto uwzglednic w moim planie.Ale... ja bym numer biletu i kod kreskowy zamazal. Dam sobie malego palca uciaz za to ze sa tu ludzie, ktorzy umieja to rozkodowac i wprowadzic zmiany w rezerwacji ;)
mikiomah 14 kwietnia 2017 15:38 Odpowiedz
Nie wiedziałem, że z numeru biletu można TYLE wyczytać... Moderacji dziękuję za interwencję ;)Fotka poprawiona, teraz mam nadzieję, że już pokazana światu w bezpieczny dla mnie sposób :D
stasiek-t 15 kwietnia 2017 10:29 Odpowiedz
Czekam na dalszy ciąg :)
andrzej-ka 15 kwietnia 2017 13:06 Odpowiedz
czytam z zainteresowanie , bo tez tak planuje :D
mikiomah 15 kwietnia 2017 13:43 Odpowiedz
O, to jak ktoś się wybiera to mam jeszcze 490 BHT do sprzedania :D Także jak coś to priv xD
konik 16 kwietnia 2017 14:31 Odpowiedz
Rewelacyjna relacja :)Wysłane z mojego SM-J510FN przy użyciu Tapatalka
iffona 16 kwietnia 2017 22:32 Odpowiedz
czekam na dalszą część relacji :)
olajaw 17 kwietnia 2017 10:55 Odpowiedz
Idealnie trafiłeś z relacją - za ponad miesiąc robię podobną trasę :D pisz dalej, dobrze Ci idzie :D
sergio 19 kwietnia 2017 23:01 Odpowiedz
Super relacja! Też czekam na kolejne części bo za 2 miesiące będę po części robił tą samą trasę. Pierwsze 1-2 dni w Bangkoku a później pociągiem + prom na którąś z wysp Koh Tao albo Koh Samui. Szczególnie ciekaw jestem porównania tych dwóch wysp bo póki co nie zdecydowałem się jeszcze na której zrobić stopa na te 3-4 noce ;)
grzalka 20 kwietnia 2017 23:52 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, z niecierpliwością czekam na więcej ?
wintermute 21 kwietnia 2017 08:35 Odpowiedz
z chęcią bym poczytał ale przy tej wielkości zdjęć nie jestem w stanie tego unieść...
jack-strong 21 kwietnia 2017 09:10 Odpowiedz
Świetna relacja, czekamy na dalszą część. Pozdrawiam
patrycjar 21 kwietnia 2017 09:57 Odpowiedz
Naprawdę super się czyta :)
blak 21 kwietnia 2017 10:24 Odpowiedz
Dzięki za relację. Za tydzień robimy podobną trasę (BKK -> Tao -> Phangan), więc na pewno się przyda!
mikiomah 28 kwietnia 2017 11:37 Odpowiedz
No i cisza jakaś taka w komentarzach nastała... Ktoś to jeszcze czyta? Czy już się nie produkować? :>
tmmariano 28 kwietnia 2017 12:08 Odpowiedz
tak, czyta :) jeszcze 3 dni i jedziemy...
london-dreamer 28 kwietnia 2017 13:03 Odpowiedz
Ja czytam!! Proszę o ciąg dalszy!Doskonała lektura na tę pogodę, która jest za oknem. Masz wspaniały dar pisania, bo zdjęć z Tajlandii widziałam już mnóstwo, ale tutaj są dopełnieniem ciekawie opowiedzianej historii :)Odbyłam podobną wyprawę w styczniu, trafiliśmy na totalne ulewy przez kilka dni z rzędu i z wysp nic nie skorzystaliśmy. Tym bardziej z zazdrością oglądam Wasze foty, choć przyznam, że to niełatwe, bo aż mnie w środku coś boli, że takie widoki mnie ominęły.
lapka88 28 kwietnia 2017 18:46 Odpowiedz
Quote:Ergo – nie bierzcie z Polski sprzętu do snurkowania – szkoda miejsca w plecaku i pieniędzy (wspominałem, że kupiłem Fachowy Sprzęt Do Snurkowania Który I Tak Mi Przeciekał Taka Jego Mać za 70zł w Polsce? Nie? No to już wspomniałem...). Koniec dygresji.Owszem brać ze sobą, bo jakość sprzętu na miejscu to kpina :) Ale nie kupowanie taniochy. Porządna rurka razem z maską to koszt min. 200 zł...
grzalka 29 kwietnia 2017 07:57 Odpowiedz
Oj czyta, codziennie czekam na dalszy ciąg relacji.
mashacra 29 kwietnia 2017 08:57 Odpowiedz
Czuć ten pierwszy raz :D oczywiście na plus. Odnośnie masek i fajek, brać swoje, sprawdzone wcześniej np. na basenie. ;) Pisz dalej.
mikiomah 29 kwietnia 2017 12:11 Odpowiedz
Ja i tak uważam że na dwa dni snurkowania to jednak 70 zeta to zdecydowanie za dużo. Zwłaszcza że te ichniejsze nie ciekły :) Biorę się za dalsze pisanie ;)
dawergo 29 kwietnia 2017 22:37 Odpowiedz
Więcej! Świetna relacja ;d
olus 3 maja 2017 13:08 Odpowiedz
Przypomina mi się pierwszy pobyt w Tajlandii, też na Samui, te same miejsca co u Ciebie, też pierwszy raz śmigaliśmy skuterkiem :) No i też bardzo podobała nam się Crystal Bay. Dzięki za relację!
grzalka 7 maja 2017 20:01 Odpowiedz
Kiedy dalszy ciag relacji?, czekam z niecierpliwością. Pozdrowienia
ziolo1988 7 maja 2017 20:54 Odpowiedz
super relacja!
baggio777 7 maja 2017 21:26 Odpowiedz
Super relacja!Fajnie się czyta i wspomina swój wyjazd sprzed 1,5 roku.Jakby ktoś chciał to tutaj link--> https://baggio777.fly4free.pl/blog/1697/tajlandia-i-kambodza-z-pit-stopem-w-dubaju/
kazik-1983 7 maja 2017 21:49 Odpowiedz
:D dla mnie super opis, szczególnie te pierwsze części, można się trochę pośmiać, dawaj dalej w tym samym stylu oczywicie
grzalka 22 maja 2017 07:59 Odpowiedz
Wielka szkoda, że tak nagle relacja się ucięła.
aniqa 22 maja 2017 11:26 Odpowiedz
właśnie! wielka szkoda :roll:uprasza się autora o dokończenie bo czyta się super i na nowo zaczęłam pragnąć pojechać do Tajlandii :)
mikiomah 22 maja 2017 13:17 Odpowiedz
Czasu ostatnio mało, a roboty dużo. Ale do końca tygodnia postaram się znaleźć chwilę czasu żeby skrobnąć dalszy ciąg. Także cierpliwości ;-)
correos 22 maja 2017 13:19 Odpowiedz
ukonczysz, wydrukuje, w folie oprawie i nabije adnotacje "do pilnej realizacji" :)
mikiomah 22 maja 2017 17:10 Odpowiedz
correos to dla mnie też jeden egzemplarz poproszę :D
warsawfan88 8 czerwca 2017 15:33 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja - dobrze że czytało :)Tylko alkoholu mało :lol:
kaviorwiki 14 czerwca 2017 08:40 Odpowiedz
[Super relacja,wspomnienia wróciły ,pozdrawiam.
dawergo 18 czerwca 2017 23:00 Odpowiedz
Panie kolego, a jakieś podsumowanie kosztów by się dało zrobić? :D
mikiomah 26 czerwca 2017 17:03 Odpowiedz
Tak z grubsza koszty (podaję na osobę) według kursów i przeliczników z dnia zakupu (czyli z dużym wyprzedzeniem). Z racji że kurs dolara w tym czasie brykał jak dziki odyniec po sosnowym młodniku, na dziś dzień te przeliczenia mogą być mocno oderwane od rzeczywistości.Transporty:WAW-BKK-WAW - 1705 zł (samolot)BKK - Koh Tao (pociąg+bus+prom) 205 złKoh Tao - Samui (prom) 70 złSamui - BKK (prom+bus+samolot) 180 złNoclegi:Bangkok (1. noc) 44 złKoh Tao (4 noce) 350 złSamui (5 nocy) 450 złBangkok (3 noce) 210 złUbezpieczenie podróżne 185 złCzyli twardych kosztów wychodzi 3400zł. A w sumie z jedzeniem, wszelkiej maści pamiątkami (z którymi z perspektywy czasu patrząc, zdrowo przegięliśmy), lodami, zabawami, nurkowaniami, napiwkami i co tam jeszcze trzeba było opłacać, zostawiliśmy w kraju króla Mahy Vajiralongkorna (i po drodze) równo po 6000 zł. Ale tak jak pisałem - nie jechaliśmy na oszczędzanie tylko na wakacje, więc spokojnie ten budżet możnaby okrawać do znacznie drobniejszych pieniędzy :)
marmar 14 stycznia 2018 11:34 Odpowiedz
jakie temperatury zastaliście w Tajlandii, my też wybieramy się w marcu..