Na Ukrainę zawsze chętnie wracam, a po powrocie trochę tęsknię. Nie za Lwowem, który bardzo lubię, ale który przeistacza się powoli w turystyczną maszynkę dla Polaków. Tęsknię za tym co dalej. Wyjazd do Czernihowa był dosyć spontaniczny. Właściwie miałem dotrzeć do Charkowa, albo Połtawy. Wybrałem Czernihów, gdyż łatwiej tam dotrzeć z ukraińskiej stolicy. Poleciałem sam. Moja K. stwierdziłą, że ma już dość latania co tydzień. Samolot z Katowic wylądował o czasie i już na lotnisku mozna było zauważyć oznaki zbliżającego się finału Eurowizji. Nigdy nie śledziłem zmagań artystów na tym zacnym festiwalu, więc nie miałem pojęcia, że to Ukraina jest gospodarzem w tym roku. No dobra, Wierkę Serdiuczkę i Ruslanę pamiętam.
W okolice dworca podjechałem marszrutką. Nie odrobiłem zadania domowego i nie sprawdziłem skąd odjeżdżają pojazdy do Czernihowa. Obstawiałem, że ze stacji metra Czernihowska, ale postanowiłem zapytać. Panowie na parkingu potwierdzili moje przypuszczenia, ale z błędu wyprowadziła mnie sprzedająca kwiaty pani i ostatecznie wsiadłem do marszrutki na dworcu autobusowym. Cena 110UAH, czas jazdy 2h i jestem na miejscu. Spałem w Hotelu Ukraina, w samym centrum. Całkiem przyjemne miejsce, zresztą chyba najpopularniejsze w mieście. Po nieprzespanej nocy nie czułem się na siłach, by zwiedzac, ale nic innego mi nie pozostało. Spacer, jak na turystę przystało rozpocząłem od głównej arterii miasta. Mnóstwo rodzin z dziećmi, muzyka, fontanny i ukwiecone trawniki. Reprezentacyjna część miasta prezentowała się nieźle.
Mijam położoną nad rzeką Desną pierwszą światynię na moim szlaku – cerkiew św. Katarzyny. Tuż obok, na nadbrzeżnych wałach znajdują się armaty, pozostawione przez cara Piotra I Wielkiego. Kolejne cerkwie, kolegium, kolejne wypite kawy i kolejne wypalone papierosy.
Trafiam do gruzińskiej knajpy. Z menu wybieram chaczapuri po swanecku i – rzecz jasna chinkali. Do tego całkiem niezłe pszeniczne piwo. Wszystko smaczne. Kelnerka zachęca mnie, bym wracał do lokalu częściej. Kto wie, moze kiedyś wrócę. Mijam Plac Czerwony i zastanawiam się, skąd wziął swoją nazwę. Może od koloru licznych bud z jedzeniem i piwem.
Zbaczam trochę z wydeptanej przez nielicznych turystów trasy i oglądam zupełnie inne miasto. Takie, w kórym elewacje kamienic (jeśli w ogóle) są wyremontowane tylko z jednej strony, gdzie życie toczy się wolno, na podwórkach wygrzewają się koty a dachy domów proszą o remont.
Szwędam się bez celu, czyli tak jak lubię. Zaglądam na podwórza. Jestem kilkaset metrów od głównej ulicy, gdzie knajpiane ogródki pękają w szwach, ludzie śmieją się i głośno rozmawiają a kolejne kapele grają (najczęściej rosyjskie) szlagiery. Jest cicho, pusto i spokojnie.
Zmęczony wracam do centrum. Trafiam do knajpy z craftowym piwem, podobno jednej z dwóch w mieście, co akurat okazało się neiprawdą. Jedno, drugie, trzecie, do tego coś na ząb. Kulinarnie Ukraińcy już dawno dogonili Europę, a knajpy serwują coraz lepsze jedzenie. Barman dowiaduje się, że jestem z Polski i wdajemy się w długą, przerywaną nalewaniem kolejnych piw rozmowę: o tym, jakie piwa piją Ukraińcy,że turyści raczej omijają miasto, o ludziach, o życiu, o Ukrainie i Polsce przede wszystkim. Wito zaoferował, że następnego dnia oprowadzi mnie po mieście. Niestety dla mnie, musial pilnie spotkać się z rodziną i zwiedzanie z przewodnikiem nie doszło do skutku.
- Tu ludzie z knajpy wychodzą przed 1 w nocy, gdyż nie chca wracać po ciemku. O 1 wyłączają latarnie uliczne - mówi. I tak też się stało. Wyłączyli. Zmęczony i pijany wracałem w ciemności do hotelu. Na szczęście znałem drogę i miałem blisko. Pierwszy dzień w Czernihowie dobiegł końca.Po tradycyjnym ukraińskim śniadaniu złożonym z jajek sadzonych i parówek, ruszyłem w miasto. Moim celem był monaster Troicko-Illiński, połozony kilka kilometrów od centrum miasta. Można do niego dojechać marszrutką, lecz ja wybrałem się pieszo. Przypadkiem trafiłem na targ. Ludzi sporo, ogromna ilość straganów z obuwiem i odzieżą. To zapewne tu ubierają się mieszkańcy. Niestety nie było mojego rozmiaru. Kolejny raz zszedłem z utartego szlaku, by zobaczyć trochę inny Czernihów: miasto drewnianych domów i rozpadającyh się skrzynek na listy.
Świątynia jest chyba najczęściej odwiedzanym zabytkiem, tu po raz pierwszy zobaczyłem kilkuosobowe grupy ukraińskich (rosyjskich?) turystów. W środku seledynowy ikonostas. Wierzcie lub nie, kiedyś znałem się na ikonostasach i prawosławnej sztuce sakralnej całkiem nieźle. Wiedziałem co, gdzie i dlaczego ma się znajdować. Niestety wszystko zapomniałem i na pracę przewodnika nie mam co liczyć. Nad okolicą dominuje 58-metrowa dzwonnica, na której szczyt prowadzi blisko 200 schodów (wstęp 2UAH). Z wysokości roztacza się widok na miasto i okolicę. Z tej perspektywy Czernihów wydaje się być większy. Przespacerowałem się po okolicy, odwiedziłem pieczary św. Antoniego (rozczarowanie) i skierowałem się z powrotem w stronę centrum.
Pora była już obiadowa, wybrałem się więc do polecanej przez Wito restauracji ХРЯК. Położona pomiędzy blokami z zewnątrz nie prezentuje się oszałamiająco. Wybrałem pasztet ze strusia i antrykot, do tego lokalną IPĘ. Wszystko smaczne i zdrowe. Wybór dań jest naprawdę spory, chociaż wegetarianie nie będą zbyt zadowoleni.
Pokrzepiony posiłkiem wciąż przyglądam się okolicy, odrapanym budynkom, kotom wylegującym się w słońcu, płotom, które nie wiedzieć czemu nie rozsypały się jeszcze w drobny mak. Trafiam na swojsko wyglądający bar Delirium. Pewnie w Polsce byłby hipsterskim przybytkiem, tu zdawał się być lokalem raczej dla ludzi starszych i okolicznej żulerni. Zamówiłem litr pszenicznego.
Aż się sobie dziwię
;) , ale Twoja relacja zachęca do podróży
:) . Świetnie podejrzane zwykłe życie. Podoba mi się ta precyzyjna stolarka w drewnianych domach. Jaka szkoda, że to przemija...
igore napisał:Spałem w Hotelu Ukraina, w samym centrum. Całkiem przyjemne miejsce, zresztą chyba najpopularniejsze w mieście. Z Twittera:Ruiny hotelu Ukraina w Czernihowie.
https://twitter.com/tdjedruchow/status/ ... 8979283969
W okolice dworca podjechałem marszrutką.
Nie odrobiłem zadania domowego i nie sprawdziłem skąd odjeżdżają pojazdy do Czernihowa. Obstawiałem, że ze stacji metra Czernihowska, ale postanowiłem zapytać. Panowie na parkingu potwierdzili moje przypuszczenia, ale z błędu wyprowadziła mnie sprzedająca kwiaty pani i ostatecznie wsiadłem do marszrutki na dworcu autobusowym. Cena 110UAH, czas jazdy 2h i jestem na miejscu. Spałem w Hotelu Ukraina, w samym centrum. Całkiem przyjemne miejsce, zresztą chyba najpopularniejsze w mieście.
Po nieprzespanej nocy nie czułem się na siłach, by zwiedzac, ale nic innego mi nie pozostało.
Spacer, jak na turystę przystało rozpocząłem od głównej arterii miasta. Mnóstwo rodzin z dziećmi, muzyka, fontanny i ukwiecone trawniki. Reprezentacyjna część miasta prezentowała się nieźle.
Mijam położoną nad rzeką Desną pierwszą światynię na moim szlaku – cerkiew św. Katarzyny. Tuż obok, na nadbrzeżnych wałach znajdują się armaty, pozostawione przez cara Piotra I Wielkiego. Kolejne cerkwie, kolegium, kolejne wypite kawy i kolejne wypalone papierosy.
Trafiam do gruzińskiej knajpy. Z menu wybieram chaczapuri po swanecku i – rzecz jasna chinkali. Do tego całkiem niezłe pszeniczne piwo. Wszystko smaczne. Kelnerka zachęca mnie, bym wracał do lokalu częściej. Kto wie, moze kiedyś wrócę. Mijam Plac Czerwony i zastanawiam się, skąd wziął swoją nazwę. Może od koloru licznych bud z jedzeniem i piwem.
Zbaczam trochę z wydeptanej przez nielicznych turystów trasy i oglądam zupełnie inne miasto. Takie, w kórym elewacje kamienic (jeśli w ogóle) są wyremontowane tylko z jednej strony, gdzie życie toczy się wolno, na podwórkach wygrzewają się koty a dachy domów proszą o remont.
Szwędam się bez celu, czyli tak jak lubię. Zaglądam na podwórza. Jestem kilkaset metrów od głównej ulicy, gdzie knajpiane ogródki pękają w szwach, ludzie śmieją się i głośno rozmawiają a kolejne kapele grają (najczęściej rosyjskie) szlagiery. Jest cicho, pusto i spokojnie.
Zmęczony wracam do centrum. Trafiam do knajpy z craftowym piwem, podobno jednej z dwóch w mieście, co akurat okazało się neiprawdą. Jedno, drugie, trzecie, do tego coś na ząb. Kulinarnie Ukraińcy już dawno dogonili Europę, a knajpy serwują coraz lepsze jedzenie. Barman dowiaduje się, że jestem z Polski i wdajemy się w długą, przerywaną nalewaniem kolejnych piw rozmowę: o tym, jakie piwa piją Ukraińcy,że turyści raczej omijają miasto, o ludziach, o życiu, o Ukrainie i Polsce przede wszystkim. Wito zaoferował, że następnego dnia oprowadzi mnie po mieście. Niestety dla mnie, musial pilnie spotkać się z rodziną i zwiedzanie z przewodnikiem nie doszło do skutku.
- Tu ludzie z knajpy wychodzą przed 1 w nocy, gdyż nie chca wracać po ciemku. O 1 wyłączają latarnie uliczne - mówi.
I tak też się stało. Wyłączyli. Zmęczony i pijany wracałem w ciemności do hotelu. Na szczęście znałem drogę i miałem blisko. Pierwszy dzień w Czernihowie dobiegł końca.Po tradycyjnym ukraińskim śniadaniu złożonym z jajek sadzonych i parówek, ruszyłem w miasto. Moim celem był monaster Troicko-Illiński, połozony kilka kilometrów od centrum miasta. Można do niego dojechać marszrutką, lecz ja wybrałem się pieszo. Przypadkiem trafiłem na targ. Ludzi sporo, ogromna ilość straganów z obuwiem i odzieżą. To zapewne tu ubierają się mieszkańcy. Niestety nie było mojego rozmiaru. Kolejny raz zszedłem z utartego szlaku, by zobaczyć trochę inny Czernihów: miasto drewnianych domów i rozpadającyh się skrzynek na listy.
Świątynia jest chyba najczęściej odwiedzanym zabytkiem, tu po raz pierwszy zobaczyłem kilkuosobowe grupy ukraińskich (rosyjskich?) turystów. W środku seledynowy ikonostas. Wierzcie lub nie, kiedyś znałem się na ikonostasach i prawosławnej sztuce sakralnej całkiem nieźle. Wiedziałem co, gdzie i dlaczego ma się znajdować. Niestety wszystko zapomniałem i na pracę przewodnika nie mam co liczyć.
Nad okolicą dominuje 58-metrowa dzwonnica, na której szczyt prowadzi blisko 200 schodów (wstęp 2UAH). Z wysokości roztacza się widok na miasto i okolicę. Z tej perspektywy Czernihów wydaje się być większy. Przespacerowałem się po okolicy, odwiedziłem pieczary św. Antoniego (rozczarowanie) i skierowałem się z powrotem w stronę centrum.
Pora była już obiadowa, wybrałem się więc do polecanej przez Wito restauracji ХРЯК. Położona pomiędzy blokami z zewnątrz nie prezentuje się oszałamiająco. Wybrałem pasztet ze strusia i antrykot, do tego lokalną IPĘ. Wszystko smaczne i zdrowe. Wybór dań jest naprawdę spory, chociaż wegetarianie nie będą zbyt zadowoleni.
Pokrzepiony posiłkiem wciąż przyglądam się okolicy, odrapanym budynkom, kotom wylegującym się w słońcu, płotom, które nie wiedzieć czemu nie rozsypały się jeszcze w drobny mak. Trafiam na swojsko wyglądający bar Delirium. Pewnie w Polsce byłby hipsterskim przybytkiem, tu zdawał się być lokalem raczej dla ludzi starszych i okolicznej żulerni. Zamówiłem litr pszenicznego.