- Fly4free /
- Społeczność /
- Blogi /
- dd89/
- sLOVEnia!
Dodaj Komentarz
Komentarze (4)
maxima
31 maja 2017 09:24
Odpowiedz
super! wybieram się w sierpniu, więc wszelkie wskazówki mile widziane
:)do jaskiń się udaliście?
lukasjus
31 maja 2017 14:39
Odpowiedz
Hej. Pierwszy post, więc się grzecznie witam
:) I już szybko dołączam do grona osób lubiących Słowenie. Mało tego - ja ten kraj kocham
:D . Bylem w nim już 3 razy i bez wachania pojechałbym kolejny raz - to jest kraj dla którego mogłbym opuścić naszą kochaną Polskę. @dd89 - fajna relacja, niezłe zdjęcia. Sam odwiedzałem głównie zachód kraju, góry i wybrzeże. Chętnie odpowiem na jakieś pytania. Polecam Bled, Bohnij, Piran. Dzis postaram sie dodac jakies zdjęcia
:)
dd89
31 maja 2017 18:00
Odpowiedz
maxima napisał:super! wybieram się w sierpniu, więc wszelkie wskazówki mile widziane
:)do jaskiń się udaliście?W kolejnych odcinkach będzie zachód kraju oraz wskazówki i podsumowania. A skoro pytasz o jaskinie, to zdradzę ze udaliśmy się
:-)
dd89
23 czerwca 2017 19:41
Odpowiedz
Podsumowanie:Wskazówki:1) Zdecydowanie warto pożyczyć samochód - jest wiele miejsc, do których nigdy byśmy nie dotarli, gdyby nie pełna mobilność oraz wiele miejsc, gdzie warto wstąpić na chwilę, ale niekoniecznie poświęcać sporo czasu na kombinowany dojazd. Drogi są dobre, Słoweńcy jeżdżą raczej bezpiecznie, nie ma powodów do obaw. 2) Angielski w zupełności wystarczy - nie mieliśmy żadnych problemów komunikacyjnych3) Przy ograniczonym czasie zachód kraju jest zdecydowanie ciekawszy, przy dłuższym wyjeździe warto zacząć od wschodu4) Centra miast są często wyłączone z ruchu samochodowego - warto pamiętać przy rezerwacji, jak się porusza samochodem. 5) Jeśli lubicie bałkańską kuchnię, to w Słowenii na pewno nie będziecie głodni. W każdej piekarni można kupić burki, a bośniackie knajpy oferują dobre i naprawdę niedrogie jedzenie. Ze swojej strony mogę polecić Das ist Walter (kilka lokalizacji w kraju, m.in. Ljubljana i Kranj).Przydatne w planowaniu:1) http://www.slovenia-trips.com/ - nieoceniona pomoc w wyszukiwaniu miejsc wartych zobaczenia (zwłaszcza przyrodniczych), dzięki niej trafiliśmy np. na punkt widokowy pomiędzy jeziorem Bled i Bohinj. Ponadto propozycje kilkudziesięciu tras pieszych z opisanym szlakiem, trudnością, profilem, czasem przejścia oraz wgranym śladem GPS. Po prostu szacun za kawał dobrej roboty!2) Aplikacja OsmAnd ze ściągniętą mapą offline świetnie się sprawdziła w terenie, widoczne były nawet najmniejsze ścieżki.3) Przewodnik Pascal Itaka okazał się średni (albo mi po prostu nie przypadł do gustu)Koszty:Ceny w Słowenii są wyższe niż w Polsce, ale niższe niż w większości krajów Europy Zachodniej. Prawie 9-dniowy wyjazd kosztował nas 1900 zł/os (przy dwóch osobach podróżujących). Koszty te zawierają dolot (Szalona Środa LOT), wypożyczenie samochodu z pełnym ubezpieczeniem i paliwem (przy 4-os podróżujących byłoby taniej), 7 noclegów w pokojach dwuosobowych (głównie wybieraliśmy hostele), koszty zwiedzania (bilety wstępu), wydatki codzienne (jedzenie, napoje, codzienna kawa w kawiarni, obiady w knajpach, alkohol, itp.) oraz drobne pamiątki. Koszty na osobę: Lot: 400złSamochód: 300złNoclegi: 525złZwiedzanie: 205złCodzienne: 470złI na tym zakończę swoją pierwszą forumową relację, a do Słowenii jeszcze wrócę!
:-)
Jeździmy sporo, obydwoje od dobrych kilku lat, a od prawie dwóch wspólnie. Stąd na mapie już gęsto od pinesek, europejskich krajów, w którym żadno z nas nie było już niewiele pozostało. A przecież zawsze fajnie dorzucić do listy nie tylko nowe miasto czy region, ale również nowy kraj :-) Sporo naszych wyjazdów inspirowana jest różnymi promocjami i okazjami, a najtrudniej ustrzelić coś ciekawe na 'chodliwe' okresy. Niezaprzeczalnie takim jest majówka. Nauczeni doświadczeniem lat ubiegłych, już od jesieni śledzimy szalone środy, a nóż uda się trafić coś fajnego, jak zeszłoroczna Mołdawia.
I rzeczywiście, LOT przychodzi z pomocą po raz kolejny. Środowy poranek, 30 listopada, promocyjna lista długa, a na niej kilka interesujących nas kierunków: m.in. Rumunia, Serbia, Słowenia. Szybkie sprawdzenie, jak układają się dni i godziny lotów, chwila zastanowienia jak stoimy z urlopem w tym roku i wychodzę z domu ze zdaniem "to jak dla mnie Ljubljana albo Bukareszt, wolałabym tydzień, ale może być 5 dni". W połowie drogi do pracy dostaję maila z potwierdzeniem - tegoroczna majówka (albo majowa tygodniówka) będzie w Słowenii. Wielki uśmiech na twarzy, bo to był mój cichy faworyt. :-)
Końcówka marca. Wróciliśmy z ponad 2,5 tyg. urlopu, więc czas zaplanować kolejny. Trochę czytania w sieci i przeglądnięty przewodnik skutkują myślą, że może to czas odczarować samochód na wyjeździe i po raz pierwszy zdecydować się na bycie kierowcą na wakacjach. W końcu kraj nie jest duży, więc nie będzie godzin za kółkiem, a możliwości zobaczenie tego, co się spodobało znacznie większe. Szybki check jak z cenami, okazuje się że koszt nie powinien przekroczyć 250zł za tygodniowe wypożyczenie, więc myśl ta coraz silniej wraca. W końcu zapada decyzja - pożyczamy samochód! I wtedy zaczyna się lawina kolejnych pomysłów: "nie planujmy zbyt szczegółowo, wyjdzie jak wyjdzie", "weźmy namiot, będziemy niezależni noclegowo", "a może spróbujemy się ze spaniem w samochodzie?". I tak właśnie wyglądał ostateczny plan na wyjazd: lecimy w sobotę, odbieramy auto, jedziemy na wschód kraju, a później będziemy sobie powoli wracać, aby w piątek wieczór wrócić do Ljublany.
Tyle w temacie przygotowań... pierwsze przygody już w drodze na miejsce. Ale o tym w kolejnym wpisie.Dzień 1.
Kilka dni przed wyjazdem zadzwonili do nas z LOTu z propozycją przebookowania oraz rekompensatą 400zł / os. w związku ze zmianą maszyny i overbookingiem. Był to jasny sygnał, że odprawić trzeba się zaraz po tym, jak wystartuje online check-in.
Przedmajówkowa sobota, wylot zaplanowany na 11.10, więc idealna pora aby rano na spokojnie zjeść śniadanie, dopakować się i dotrzeć na czas. Bagaż nadajemy bez najmniejszych problemów, lot jest ok. 30 min opóźniony, ale przebiega spokojnie i ok. 13.30 jesteśmy na lotnisku w Ljubljanie, skąd mamy odebrać samochód i ruszać w trasę. Ale najpierw okazuje się, że w samolocie pozostały... wszystkie wydruki przygotowane na wyjazd (m.in. voucher do wypożyczalni, polisa z dodatkowym ubezpieczeniem samochodu, rozpiska z planem wyjazdu, itp.). Niestety mimo sprawdzenia przez obsługę, odzyskać papierów się nie udaje, ale z pomocą przychodzi dysk Google'a, gdzie wszystkie mieliście wszystkie kopie :-)
Poprzez economycarrentals zarezerwowaliśmy Nissana Micrę (lub podobny) z możliwością oddania samochodu w centrum miasta, co nam bardziej pasowało. Zwiedzanie Ljubljany zaplanowaliśmy na koniec wyjazdu, wiec auto tam już nie będzie potrzebne. W Avantcar otrzymujemt Skodę Fabię, miesięczną, z niespełna 3 tys. km na liczniku. Dokładne sprawdzenie samochodu, podpisanie papierów i ruszamy w drogę!
Kierujemy się na wschód - sobotni popołudniowy stop zaplanowany w Celje w centralnej Słowenii. Pierwsze zaskoczenie - gdzie są ludzie? Spacerujemy po centrum miasta, sklepy zamknięte, pustki na ulicach. Sprawdzamy jeszcze raz, czy nie jest to dzień świąteczny, jednak na żadną taką informację nie trafiliśmy. Trochę później dowiadujemy się, że 1 i 2 maja to dni świąteczne, w związku z czym już od piątku Słoweńcy zaczęli cieszyć się długim weekendem, zamykając część sklepów i instytucji wcześniej. Historyczne centrum miasta przyjemne na godzinny spacer, natomiast nie jest na tyle wyjątkowe, aby celowo jechać w tym kierunku.
Na koniec udajemy się na zamek, na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. I to zdecydowanie dobra decyzja! Niewielka ekspozycja muzealna nie wyróżnia się, ale widoki z dziedzińca zamku fantastyczne. Już pierwszego dnia mamy namiastkę tego, co będzie później. I już wiemy, że będzie nam się tutaj podobać!
Z Celje kierujemy się do Mariboru, gdzie mamy zarezerwowane pierwsze dwa noclegi. Na miejsce dojeżdżamy ok. 19-20, więc tego dnia już tylko czas na małe rozpakowanie i pierwszą słoweńską kolację - wybieramy kuchnię bałkańską, którą dobrze wspominamy z poprzednich wyjazdów.Dzień 2.
Dzień drugi spędzamy na wschodzie Słowenii. Już od samego rana dopisuje nam słońce. Tylko korzystać :-) Śniadanie na powietrzu przed hostelem i w drogę. Kierunek: Ptuj. Nasz przewodnik głosił, że jest to jedno z najpiękniejszych miast Słowenii. Wtedy wydawało nam się, że to nazwa miejscowości trudna do wymówienia, ale przez kolejny tydzień na miejscu przekonaliśmy się, że Słoweńcy uznają samogłoski za zbędny wynalazek językowy.
Pół godziny drogi i jesteśmy na miejscu. Na początek kawa na jednym z głównych placów (kawa jest dla nas niezwykle ważna!) i zaczynamy zwiedzanie. Szybko okazuje się, że określenie "miasto" było ciut na wyrost, wystarczyło powiedzieć "miasteczko". Spore wrażenie robi Slovenski trg - niewielki plac w samym centrum z pomnikiem Orfeusza, Teatrem i Wieżą Miejską, z którą łączy się ciekawa legenda. Mimo czterech boków, ma ona jedynie trzy zegary, gdyż właściciele zamku nie chcieli partycypować w kosztach budowy zegara. W związku z tym obywatele miasta postanowili nie umieszczać zegara na stronie skierowanej do zamku. Warto również zajrzeć na Zamek, z którego roztacza się ładny widok na dachy budynków na Starym Mieście, kryte czerwoną dachówką oraz na Drawę.
Popołudnie spędzamy w Mariborze, który robi na nas przeciętne wrażenie. Po raz kolejny spotykamy się z opustoszałym miastem, gdzie wszystko jest pozamykane. Przepraszam, nie wszystko! Niemal na każdym rogu znajduje się lodziarnia lub jakaś budka z lodami. Wydaje się, że to danie narodowe Słoweńców. Nie zraża ich nawet nie najwyższa temperatura. :-) Z ciekawszych miejsc można zajrzeć na Grajski Trg oraz Trg svobode z ciekawym pomnikiem oraz winnicami (niestety nie udało się wejść do środka). Interesujący jest również Glavni Trg z dosyć nietypowym kolegium Jezuickim, które bardziej przypomina pałac niż klasztor. Natomiast wzdłuż nabrzeża znajdziecie sporo kawiarni i restauracji. Na wieczorny spacer udajemy się na wzgórze Piramida, górujące nad miejskim parkiem, gdzie cieszymy się słoweńskim zachodem słońca.
Dzień 3.
Nadszedł czas na opuszczenie miast i bliższe zapoznanie się ze słoweńską przyrodą. Zdjęcia i opisy, na które trafiłam podczas przygotowań i planowania wyjazdu były bardzo obiecujące. Szczególnie wspaniałe wrażenie robiły górskie krajobrazy, ale mieliśmy świadomość, że trudność tras musimy dobierać do naszego górskiego doświadczenia oraz aktualnej kondycji, zwłaszcza ze względu na niedawną kontuzję kolana. Wybór padł na Veliką Planinę.
Wstajemy dość wcześnie, szybkie dopakowanie ruszamy, bo do przejechania ok. 100km zanim wejdziemy na szlak. Droga mija sprawnie, dzięki czemu ok. godz. 10 wyruszamy na szlak z parkingu w Stahovicy. Patrząc na liczbę samochodów, wszystko wskazuje na to, że nie będziemy jedyni na szlaku. Już od samego początku podejście jest dosyć strome, najpierw drogą szutrową, później wchodzimy na leśną ścieżkę. Obserwując innych turystów, lokalnych turystów należy powiedzieć gdyż zdecydowanie przeważali Słoweńcy, jest to naród, któremu chodzenie po górach nie jest obce. Od razu skojarzyła mi się Norwegia, gdzie miałam wrażenie, że górskie szlaki służą głównie do biegania. Po ok. godzinie podejścia docieramy do kościoła św. Primusa, skąd po raz pierwszy mamy piękny widok. Na miejscu znajduje się niewielki bar, jest też trochę miejsc do odpoczynku. Jak się okazuje - to był cel większości turystów, na dalszej części szlaku spotkaliśmy już znacznie mniej osób.
Po przerwie ruszamy dalej - szlak jest dobrze oznaczony, w większości położony w lesie, w znacznej części pnie się dość stromo pod górę. Podczas podchodzenia widoków niewiele, tylko na jednym niedługim odcinku mam okazję podziwiać dolinkę. Podejście się trochę dłuży, zwłaszcza że wkrótce okazuje się, że "to nie jest mój dzień" i pojawia się zmęczenie. Zatrzymujemy się na dłuższy odpoczynek i robimy sobie kawę (tak, tak, kawa jest bardzo ważna :-) ) Zawsze, gdy planujemy spędzanie czasu w miejscach odludnych, zabieramy ze sobą metalowy kubek i kuchenkę na paliwo stałe - niewielka rzecz, a ile radości potrafi dać. Przerwa okazała się znakomitym rozwiązaniem, w dalszej części idzie nam się zdecydowanie lepiej. Krajobraz powoli zmienia się, wychodzimy na pierwsze polanki. Dalej jest już tylko piękniej! Velika Planina to miejsce, do którego zdecydowanie chcemy wrócić, ma w sobie masę uroku, aż ciężko oderwać wzrok. Część chatek przeznaczonych jest na cele turystyczne, więc być może kolejnym razem uda się tam spędzić trochę więcej czasu.
Ze względu na dość późną godzinę oraz stromy szlak (łącznie pokonaliśmy ok. 1200m przewyższenia na 10km podejścia), decydujemy się zjechać na dół kolejką, skąd będziemy mieć 5km do samochodu. Natrafiamy jeszcze na zagrodę, gdzie kumplujemy się z osłem :-)
Dzień trzeci kończymy w Kranju, gdzie mamy zarezerwowany kolejny nocleg. Miłą niespodzianką jest upgrade do pokoju o wyższym standardzie ze względu na błąd w systemie.
Dzień 4.
Po intensywnym trekkingu, ten dzień zaplanowaliśmy trochę spokojniejszy. Rano jest możliwość trochę dłużej się wyspać, później hostelowe śniadanko, pakowanie i przed 11 udaje nam się opuścić nocleg. Na początek Kranj, który w wyjazdowym planie był na tzw. liście "nice to see", ale skoro już jesteśmy to głupotą byłoby się nieprzespacerować. Miasteczko niewielkie, po raz kolejny senne i opustoszałe, dość szybko stwierdzamy, że można jechać dalej. Ciekawym elementem w wycieczce do Kranja może być spacer w wąwozie Kokry (wyznaczona ścieżka przyrodnicza z kilkunastoma stacjami) - my nie zdecydowaliśmy na przejście całości, gdyż w planie na kolejne dni mamy większe wąwozy.
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest Skofja Loka, z którą wiążemy spore nadzieje. I nas nie zawodzi! Urokliwa starówka zachęca do spędzenia tam popołudnia, spaceru czy też posiedzenia przy kawie. Dzięki dobrze zachowanym kamienicom, Stare Miasto bywa uważane za najlepiej zachowany w Słowenii zespół urbanistyczny. Na mnie też duże wrażenie zrobił widok nad rzeką, zwłaszcza że jej kolor daje już przedsmak tego, co zobaczymy w górach.
Po dwóch miasteczkach, nadchodzi czas na trochę przyrody. Kolejnym miejscem, które odwiedzamy tego jest Wąwóz Vintgar. Droga dojazdowa miejscami jest wąska i kręta, ale dobrze oznaczona, więc bez problemu docieramy do celu. Tutaj okazuje się, że w Słowenii jednak są turyści :-) Po zapłaceniu 5 EUR/os. za bilet ruszamy na ścieżkę wytyczoną w wąwozie. Trasa łatwa, dla każdego, miejscami w formie ścieżki leśnej, miejscami z asfaltem, częściowo po drewnianych mostach, ale wszędzie z pięknym widokiem. Na końcu dochodzimy do wodospadu, przy którym jest drugie wejście. Przechodzimy jeszcze przez mostek i leśną, półdziką ścieżką schodzimy na dół, pod wodospad. Tutaj również jest na co popatrzeć!
Na wieczór jedziemy do Bledu, gdzie planujemy spędzić kolejną noc - tym razem na dziko, sprawdzając komfort spania w samochodzie (Skoda Fabia). Na początek jedziemy na wzgórze zamkowe rzucić okiem na jezioro, a następnie po objechaniu okolicy znajdujemy miejsce na zatrzymanie się. Park rozrywki dopiero przygotowuje się do otwarcia, a więc leśny parking wydaje się idealny na zatrzymanie się na noc. Po wieczornym spacerze wzdłuż jeziora wracamy do samochodu. Niestety jednorazowy grill tym razem nie chce dobrze się palić, więc przygotowanie kolacji trwa dosyć długo. Po zjedzeniu układamy się do spania - ja na rozłożonym fotelu pasażera, a mój towarzysz podróży wybiera bagażnik i część tylnego siedzenia po złożeniu. Zasypiamy z lekką obawą, czy żaden patrol nie pojawi się w nocy oraz czy zbytnio nie zmarzniemy...
do jaskiń się udaliście?
W kolejnych odcinkach będzie zachód kraju oraz wskazówki i podsumowania. A skoro pytasz o jaskinie, to zdradzę ze udaliśmy się :-)Dzień 5
Noc w samochodzie przebiegła spokojnie, przednie siedzenie okazało się całkiem wygodne, a zimno jakoś bardzo nam nie dokuczało - wystarczyło raz nad ranem włączyć ogrzewanie na kilkanaście minut. Test zaliczony, a spanie w samochodzie wchodzi do wachlarza możliwości noclegowym :-)
Przedpołudnie spędzamy jeszcze nad jeziorem, odwiedzając informację turystyczną oraz kilka sklepów z pamiątkami. Oczywiście nie obyło się bez kawy, ale nie udało nam się zjeść słynnej kremówki z Bledu. Będzie trzeba wrócić... a co do wracania do Bledu, to jak będzie okazja, to skorzystam natomiast jest wiele miejsc w samej Słowenii, które przyciągają znacznie bardziej. Może tak to już jest, że miejsca turystyczne dla mnie takiego uroku nie mają.
Kolejny punkt naszej wycieczki to miejsce raczej mało znane, niepojawiające się zbyt często w przewodnikach (a przynajmniej nie tych z którymi miałam do czynienia) czy też internetowych wpisach i poradnikach. Jedna niemalże magiczna stronka (info w poście podsumowującym) skierowała nas do punktu widokowego znajdującego się pomiędzy jeziorem Bled a jeziorem Bohinj. Vodnikov razglednik, bo o nim mowa, to miejsce które polecę każdemu! Będąc w okolicy koniecznie trzeba podjechać do miejscowości Koprivnik, zostawić samochód obok kościoła, a następnie kierować się "za znakami". Po około 15 minutach dotrzecie do celu, gdzie czeka na Was niesamowity widok na dolinę i jezioro Bohinj. Po drodze możecie spotkać jeszcze rozszczekanego boksera, który będzie bronił domu, obok którego wiedzie ścieżka. Pies jest tylko pozornie groźny, po chwili już się z nami zakumplował i towarzyszył w wycieczce.
Opuszczamy punkt widokowy i kierujemy się do Starej Fuziny, gdzie zaplanowaliśmy trekking w wąwozie Mostnica. Szlak jest łatwy, dobrze przygotowany i oznaczony, w początkowej fazie prowadzi po dwóch stronach wąwozu, więc można zrobić pętle. My decydujemy się pójść znacznie dalej, mijając schronisko górskie oraz dwa bary/restauracje, przez dolinę docieramy do wodospadu. Trasa jest łatwa, bardziej określiłabym ją spacerową niż trekkingową, spokojnie nadaje się na wybranie się z dziećmi. Widokowo ładnie, natomiast nie jest to miejsce, które pozostanie w pamięci na lata.
Po około 4 godzinach wracamy do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Mimo że w linii prostej mamy do przejechania niespełna 30 km, to wyznaczona trasa sięga 90km, z czego ponad połowa to kręte drogi górskie. W ten sposób dla mnie 3 maja staje się Dniem Serpentyny. Późnym wieczorem docieramy do Kobarindu, gdzie obsługa kempingu specjalnie na nas czeka.Dzień 6
Poranek wita nas pochmurny, ale nie możemy narzekać. Prognozy na ten pierwszy majowy tydzień nie były zbyt pomyślne, a jak dotychczas omijamy deszcz. Na kempingu jesteśmy jedynymi gośćmi w części hostelowej, jest też jeden samochód w części kempingowej. Zdecydowanie to jeszcze nie jest sezon. :-)
Najpierw udajemy się na początek szlaku prowadzącego do wodospadu Kozjak. Zostawiamy samochód na parkingu i ruszamy specjalnie wyznaczoną ścieżką, początkowo w formie drogi szutrowej, później przechodzi w leśny szlak. Idziemy wzdłuż rzeki o niesamowicie turkusowym kolorze, który zawdzięcza wapieniom. Spacer nie jest zbyt długi - po niespełna 30 min słyszymy, że jesteśmy blisko celu. Robi się coraz głośniej, a leśny szlak zastępuje przejście po kamieniach oraz drewnianych podestach. Na końcu ukazuje się skalna komora z opadającą wodą - robi wrażenie!
Wodospad jest ostatnim punktem planu w górskiej części kraju. Kierujemy się w kierunku południowym, po drodze odwiedzając jaskinie. Długo zastanawialiśmy się, czy wybrać się do Postojnej czy też do Jaskiń Szkocjańskich. Ostatecznie wybór padł na te drugie, które wydawały się być nie mniej ciekawe, za to mniej turystyczne czy też komercyjne. Czas nas goni, gdyż w maju wejścia do jaskiń są jedynie 3 lub 4 dziennie. Dojeżdżamy na miejsce kilka minut przed startem wycieczki. Grupa okazuje się spora, jednak organizacja jest dobra i zostajemy podzieleni na kilka podgrup, dzięki czemu każdy ma okazję usłyszeć przewodnika. Dotychczas byłam w kilku, jeśli nie kilkunastu jaskiniach zarówno w Polsce jak i różnych krajach, a mimo to Szkocjańskie zrobiły na mnie wrażenie. Ogromne jamy, nacieki, podziemna rzeka na dnie ok. 100m groty przyciągają uwagę. Szczególnie ciekawy był też wskazywana przez przewodniczkę trasa, którą podążali odkrywcy jaskini i pozostałości mostków i zabezpieczeń, które budowali. Niestety w jaskini nie ma możliwości robienia zdjęć, więc jedyna pamiątka fotograficzna już po wyjściu.
Popołudniem dojeżdżamy na wybrzeże, gdzie mamy zaplanowany kolejny nocleg. Piran jest miasteczkiem o bardzo ograniczonym ruchu samochodowym, na wjeździe znajdują się dwa parkingi, gdzie turyści powinni zostawić samochód. Niestety są one płatne i to nie mało (17 EUR za dobę). Postanawiamy przejechać się po okolicy z nadzieją, że uda znaleźć się miejsce do pozostawienia samochodu. Misja zakończona sukcesem, trafiliśmy w boczną uliczkę gdzie było kilka miejsc parkingowych na dojeździe do parkingu hotelowego. Nie ma znaku zakazu, nie ma szlabanu ani tabliczki o terenie prywatnym, więc parkujemy, przepakowujemy się, aby zabrać tylko potrzebne rzeczy i idziemy do centrum. :-)
Wieczór wyjątkowo nastawiony na relaks - kolacja w poleconej tawernie z rybkami i owocami morza, spacer wzdłuż wybrzeża, wino w porcie. Piran jest niewielkim urokliwym miasteczkiem, gdzie warto zajrzeć choćby na jeden dzień.
Dzień 7.
W planach na ten dzień słoweńskie wybrzeże. Rozpoczynamy od Piranu - po wieczornym spacerze orientację w terenie mamy już niezłą. Na początek udajemy się na wybrzeże, gdzie kawiarniane stoliki mówią do nas: "chodźcie na kawę". Ale nie dajemy się... jeszcze wczoraj upatrzyliśmy sobie kawiarnię, do której później zajrzymy. Ciekawym miejscem jest monumentalny (zwłaszcza w porównaniu do miasteczka) główny plac (Trartinijev trg) z widokiem na port. Miejsce to historycznie również było portem, ale ze względów sanitarnych pod koniec XIXw. zostało zasypane. Moją uwagę zwróciła niesymetryczna zabudowa - miałam wrażenie, że plac ma częściowo "zaokrąglony" kształt. Przy wejściu znajdują się dwa maszty, jeden z herbem Piranu a drugi Wenecji, który przypomina o czasach gdy Piran znajdował się pod weneckim panowaniem. Warto również podejść do kościoła św. Jerzego, obok którego wybudowano wieżę, z której roztacza się piękny widok na centrum miasta oraz na zatokę. Podobno w pogodne dni można również dojrzeć szczyty Alp Julijskich oraz Dolomity. Miastu uroku dodają liczne wąskie i kręte uliczki, w których zgubić się to sama przyjemność. Poczujecie się jak w labiryncie, gdy będziecie chcieć dojść do określonego celu. :-) W Piranie znajduje się również akwarium z ok. 140 gatunkami organizmów morskich, ale nie byliśmy, więc ciężko mi wypowiedzieć się o jakości miejsca.