+5
katewisienka 18 maja 2017 21:58
Że majówka, że rodzinna, że fajnie i ciepło - to wiadomo było od początku. Maroko wyskoczyło jak odpowiedź na powyższe. W marcu kupiliśmy 3 bilety do Tangeru, zabukowaliśmy noclegi i zrobiliśmy zarys planu. A przy wielkanocnym jajeczku na czwartego wbiła nam się moja matka rodzona. No i fajnie.



I tak końcem kwietnia, w powiększonym składzie pognaliśmy do Frankfurt-Hahn, a po 3 godzinach lotu stanęliśmy w Tangerze. Jeszcze w Polsce ogarnęliśmy przez economycarrentals.com auto, więc odbiór poszedł gładko. Z lotniska do Asillah jest 30 km, pół godziny później byliśmy na miejscu. Postawiliśmy na apartamenty bez śniadań, dlatego bliskość centrum była kluczowa, a Dar Bounani stały w centrum wszystkiego. 100 m od mediny, 50 od knajp i 5 od meczetu.



Szybko wyszło, że muezin - barbarzyńca zaczyna dniówkę o 4:47. Pierwszej nocy wydawało się, że tego nie da się przespać. W kolejnych wyszło, że mógłby śpiewać Traviatę w naszym aneksie, a my spalibyśmy jak zabici. Dla wierzących i niewierzących: miejscówka na plus.



Ale od początku: skąd Asilah? Szukaliśmy czegoś niedużego blisko Tangeru. Czegoś z fajnymi plażami i klimatem. Znaleźliśmy Asilah, 30 - tysięczną mieścinę ze starożytnym rodowodem i ciekawą historią. Miasto przechodziło w różne ręce: fenickie, rzymskie, portugalskie, w końcu hiszpańskie. Stara część, biało - błękitna medina jest zadbana i czyściuchna. Ponoć najczystsza w kraju. Słynie z grafik, które w ramach corocznego Festiwalu Kultury artyści zostawiają na ścianach domów. Jest klimacik. Już pierwszego wieczoru wiedziałam, że miejsce jest trafione.





Uwielbiam uliczne życie, a główna ulica Asillah okazała się moim małym rajem. Pachnącym plackami i naleśnikami, z serami w wiadrach, z ziołami i świeżo ciśniętym sokiem z pomarańczy. Pośrodku tego gacie, arbuzy, trampki, anteny, czajniki. No i knajpy, ech... Ogólnie żarcie jest pyszne, świeże i niedrogie. Ale europejska twarz ma w oczach wyboldowane "orżnij mnie" i poddawano nas wielu próbom. A to pomylił się asystent, a to doliczyło się danko z sąsiedniego stolika. Ciągła czujność i utarczki. W końcu trafiliśmy do knajpy obok hali targowej, której właściciel ujął nas szczerością i żarełkiem. I to takim, że ojejuśku! Świeże rybki, grillowane krewety, pasta z ciecierzycą...



Kiedy wakacyjna laba zaczęła zmierzać w stronę nieuchronnego "nuuuudzę się" i nawet mama miała dość liczenia kapci pod meczetem, uznaliśmy że pora ruszyć w teren. Na południe od Asilah leży Moulay Bousselham. Z meczetem, pielgrzymami, deltą, flamingami i długaśną plażą. W delcie, do której wracają rybacy z połowów odbywa się handel. Kuter przypływa, trochę kotłowaniny i towar znika. Scenki jak z prawdziwej Afryki. My poza handelkiem obstawiliśmy plażę i zupkę rybną. Bo gdzie jak nie tu?





Po kilku dniach przyszła pora, by zwinąć żagle. Czekał na nas Tanger, ale wcześniej Chefchaouen- błękitna perła Maroko. Ukryte w górach niebieskie miasto to jedna z atrakcji zielonej północy. Dla amatorów błękitu, rzecz jasna. Założone w XV w. pozostawało niedostępne dla chrześcijan do 1920 r., kiedy zdobyli je Hiszpanie. Dziś siłą napędową miasteczka jest turystyka, chrześcijanie kupują, trzaskają foty, ale liczba meczetów (ponad 20) przypomina kto tu rozdaje karty.





A niebieski? Jedni mówią, że chroni przed "złym okiem", inni że to pamiątka po Żydach chcących zrównać niebo z ziemią. Większość, że skutecznie odstrasza robale. Najważniejsze, że jest efekt. Spędziliśmy tu pół dnia zaliczając pierdylion sesji zdjęciowych i nie mniejszą ilość kotów. A w barze przy kazbie najtańszy obiad wyjazdu: pyszne kefty z marokańską sałatką.



Potem ruszyliśmy do Parku Talassemtane w górach Rif. Gdy w Chefchaouen żar lał się w nieba, marzyliśmy tylko o kąpieli w jednym z wodospadów. Ale góry to góry. Nim po krętych, remontowanych drogach dotarliśmy na parking, szczyty utonęły w chmurach, a temperatura spadła o 10 stopni. W dodatku do wodospadów trasa wynosiła 6 km, podczas gdy do Pont de Dieu - 2,5 km.



Wybór był prosty, bo kąpiel i tak szlag trafił. Ale widoki były mega, przewyższenia takie, że spływał pot po dupie, czyli to co lubię. Mama w połowie zawróciła zostając nad rzeką z papieroskiem, my dotarliśmy do mostu żałując, że nie zaplanowaliśmy tu całego dnia. Ale zegar tykał.



Metą dnia był Tanger. Tu mieliśmy spędzić kolejne 3 dni. Wieczorem dobiliśmy do Dar Omar Khayam i zajęczałam z zachwytu. Rzadko zdarza mi się posikiwać w miejscach noclegowych, ale błękitne patio z sziszami, andaluzyjskie płytki i fotki starego Tangeru skrajnie mnie podekscytowały. Pleśniaka w łazience też zarejestrowałam, ale to niczego nie zmienia, może inni też posikują...



Wracając do Tangeru- mieliśmy trzy dni na poznanie się. I chyba ogarnęliśmy najważniejsze. Do plaży - 10 minut, do mediny - 10, po piwko spod lady - 3. Tangerska plaża jest mega i choć przypomina europejskie riwiery, to raczej średnio nadaje się na plażing. Chyba, że w burkini. W każdym razie woleliśmy ustronniejsze miejsca, by grzeszyć golizną.



Zresztą podobnie jest z mediną. Jest bardzo tradycyjna. Ludzie noszą chusty, galabije, modlą się na alarm z głośnika. Po opuszczeniu mediny robi się bardziej liberalnie. Pojawiają się dziewczyny w jeansach, francuskie sieciówki z szortami i sklepy z piwem. Przez tych kilka dni zdeptaliśmy każdą uliczkę kazby, każdy zaułek mediny i wypiliśmy sok z chyba każdej sokowirówki. Polubiłam to miasto. Tłoczne Grande Socco, kawiarniane Petit Socco, małe sklepiki i warsztaty, stoiska z przyprawami, zapach świeżych bagietek i smrodek z hali rybnej.





Na zachód od Tangeru, jakieś 15 km od miasta leży słynna Grota Herkulesa. W poszukiwaniu plaż na bikini dotarliśmy aż do niej. Kształt wylotu groty przypomina niektórym twarz herosa, innym - zarys Afryki, mnie - Nefretete. Grotę zwiedzaliśmy wraz z wycieczką szkolną, może dlatego nie płaciliśmy za wstęp. Jadąc do groty mija się plaże. Bajeczne. Puste. Krzyczące o odwiedziny. Nie walczyliśmy z tym.





Walkę z sobą rozpoczęliśmy dopiero ostatniego dnia, kiedy wybiła godzina powrotu. Prognozy w kraju sugerowały, by o co najmniej 1,5 tygodnia przedłużyć pobyt. Tyle, że wariant był bez szans. Dlatego cieszył słoneczny spacer i ostatnie moroccan whisky. Na jakiś czas musi tego wystarczyć. Bo że wrócimy na urlop w cieniu marokańskich meczetów, nie mam wątpliwości.

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

lavarsovienne 19 maja 2017 01:07 Odpowiedz
Wlazłam tu na chwilę, by nastroić się przed wyjazdem do Włoch, a ugrzęzłam w Maroku;-) Chyba czas wrócić po 10 latach..
katewisienka 25 maja 2017 22:30 Odpowiedz
lavarsovienneWlazłam tu na chwilę, by nastroić się przed wyjazdem do Włoch, a ugrzęzłam w Maroku;-) Chyba czas wrócić po 10 latach..
najwzyższy!!! :)
katewisienka 25 maja 2017 22:31 Odpowiedz
katewisienka
lavarsovienneWlazłam tu na chwilę, by nastroić się przed wyjazdem do Włoch, a ugrzęzłam w Maroku;-) Chyba czas wrócić po 10 latach..
najwzyższy!!! :)
kurcze piłam ;) najwyższy być miało...
jan-z-janowa 9 grudnia 2019 02:10 Odpowiedz
Świetna relacja. Ta knajpka z najlepszym jedzeniem w Asilah - jak ją znaleźć? Pozdrawiam.
jan-z-janowa 17 grudnia 2019 22:55 Odpowiedz
"Alibaba". Ciężko znaleźć, bo wygląda jak fast-food. I raczej bliżej bramy medyny niż suku.
jan-z-janowaŚwietna relacja. Ta knajpka z najlepszym jedzeniem w Asilah - jak ją znaleźć? Pozdrawiam.