+1
gecko 24 maja 2017 22:32
Lilongwe, 27 kwietnia. Dzień pierwszy.

Adriana poznałem przez totalny przypadek. Właśnie przyjechałem do Lilongwe, zameldowałem się na Mabuya Camp i szukałem miejsca gdzie mógłbym zjeść kolację. Tak właśnie trafiłem do Welcome Lodge. Gdybym miał go opisać w dwóch słowach, powiedziałbym: „przejarany mitoman”. Bo takim go właśnie poznałem. Opary marihuany i śmiech, od którego samemu chciało mi się śmiać. Przyjaciel Adriana przedstawił mi go jako wybitnie uzdolnionego artystę, co sam zainteresowany poparł przykładami swoich dokonań na malawijskiej scenie muzycznej. Wbrew pozorom nie był jednak osobą zadufaną w sobie i momentalnie zdobył moją sympatię.



Adrian ze swoją dziewczyną
Image

próba generalna przed koncertem ;)
Image

Adrian zaprosił mnie do siebie, przedstawił swoją dziewczynę, przyniósł gitarę i zaczął grać „Chulu Cha Nchele” – skomponowany przez siebie utwór, który wykonał w połowie po angielsku, a w połowie w języku chichewa. Wiecie jak to jest kiedy słyszycie czyjeś przechwałki.. zazwyczaj bierzecie je jako przejaw wybujałego ego. Adrian był jednak dobry. Czysta barwa głosu i wprawne operowanie strunami. Dlatego kiedy zaproponował mi wycieczkę do Gritah’s Camp – miejsca gdzie miał występować na żywo, nie zastanawiałem się nawet chwili. W końcu jestem pierwszy raz w życiu w Afryce i nowo poznany lokals zaprasza mnie na miejscową potańcówę… Olałem obiad za który już zapłaciłem 3000 Kwacha i pojechaliśmy. Mój nowy kolega zaproponował rowerową taksówkę, do miejsca z którego mieliśmy zabrać się samochodem z jego znajomym. Nie protestowałem. Nigdy w życiu nie jechałem rowerową taksówką. Nie jest to riksza tak popularna w krajach azjatyckich, a zwykły składak z obitym skórą siedziskiem zamontowanym na bagażniku. Dziesięć minut później byliśmy na miejscu. Adrian poprosił mnie, żebym chłopakom zapłacił za podwózkę, bo on zapomniał z domu kasy, ale jak otrzyma wynagrodzenie za występ to mi odda. 600 kwacha to nie majątek. Pancerne drzwi otworzył przyodziany w wojskowy uniform ochroniarz, a naszym oczom ukazała się imponująca willa. Do dzisiaj nie wiem czym zajmuje się znajomy Adriana, że stać go na tak wystawne życie. Wiem tylko, że jest Belgiem, a w domu zastaliśmy jedynie jego córkę z przyjaciółką. Dziewczyny jednak nie mogły nas zawieźć do Gritah’s, bo własnie jechały na zumbę. Zaaproponowały za to, że podwiozą nas do ronda i tak właśnie… wylądowaliśmy w tym samym miejscu, z którego wzięliśmy rowerowe taksówki :D

Mózg Adriana ewidentnie pracował tego dnia na zwolnionych obrotach. „Daj mi chwilę coś wymyślę” (i tu wybucha salwą tego swojego przejaranego śmiechu, co błyskawicznie poprawia mi humor).



rowerowe taksówki są w Malawi niezwykle popularne
Image

malawijski tuk-tuk
Image

Na miejsce dotarliśmy pół godziny później na pokładzie malawijskiego tuk-tuka. Zapłaciłem, bo Adrian jak na gwiazdę sceny muzycznej przystało, nie zawraca sobie głowy tak przyziemnymi sprawami jak wydatki ;) (piszę to z przymróżeniem oka – w żadnym wypadku nie zachowywał się jak zmanierowany celebryta). Gritah’s Camp okazał się być barem położonym na przedmieściach Lilongwe. Niewielkie patio częściowo zadaszone, scena i mała antresola. Przed sceną ustawione kanapy i stoliki, tak aby można było wygodnie cieszyć się muzyką.

I tak po raz pierwszy zetknąłem się z afrykańskim pojmowaniem czasu. Impreza miała zacząć się o 18:00. Kiedy zajechaliśmy na miejsce piętnaście po szóstej, było tylko kilka osób, a instrumenty nawet nie były rozstawione. Zanim wydarzenie rozkręciło się na dobre, wypiliśmy z Adrianem i jego kumplami po kilka piw i pojechaliśmy w piątkę na nocną przejażdżkę po mieście (zmrok w Malawi zapada w zależności od pory roku ,o 17:30-18:30 , więc o 20:00 panują już egipskie ciemności), w czasie której zawitaliśmy na stację benzynową i zaopatrzyliśmy się w butelkę taniego, ale za to paskudnego (coś za coś) malawijskiego ginu, którą do połowy opróżniliśmy w towarzystwie dwóch spotkanych wolontariuszek z Europy, po czym wróciliśmy do Gritah’s Camp. Było po 21:00 i koncert trwał w najlepsze. Gwiazdą wieczoru miał być Adrian, ale był tak pijany i spalony, że totalnie przestał ogarniać temat. Ze sceny za to nie schodził Neil – na oko pięćdziesięcioletni Amerykanin, multiinstrumentalista, który czarował publiczność rewelacyjnymi aranżacjami utworów Boba Dylana.

Akurat wykonywał „You Ain’t Going Nowhere” a mnie ciekawiło, czy śpiewał o sobie – banicie, który porzucił wygodne życie w Stanach i od dwóch lat gra w barach malawijskiej stolicy, roztaczając przed miejscowymi romantyczną wizję amerykańskiego środkowego zachodu połowy lat sześćdziesiątych.

Ps.
Specjalnie dla czytelników F4F, Adrian w swoim szlagierowym kawałku „Chulu Cha Nchele” ;)
https://vimeo.com/205142175



Neil
Image

Image

Image

Image

Z lotniska do miasta podrzucił mnie niemiecki misjonarz. Obierał stamtąd Thiago - portugalskiego wolontariusza, którego miał zawieźć do Mozambiku
Image

Mabuya Camp
Image

Afrykańskie godziny szczytu
ImageW drodze do Liwonde, 28 kwietnia. Dzień drugi.

Około szóstej rano obudziło mnie wściekłe ujadanie psów, które dobiegało zza murowanego ogrodzenia Mabuya Camp. Nieśpiesznie zebrałem swoje rzeczy, spakowałem namiot, zamówiłem taksówkę na dziesiątą i poszedłem na śniadanie. W międzyczasie zaczepił mnie malawijski rastaman Mojżesz – Hello my friend! Naszyjniki, bransoletki co tylko zechcesz. Patrz jakie wspaniałe tkaniny! – Pamiątki i tak planowałem kupić w ostatnich dniach mojej podróży, więc z uprzejmości spytałem tylko o cenę. 10 dolarów za tandetnie wyglądającą ozdobę, to jednak zdecydowana przesada. Mojżesz jeszcze chwilę naciskał. Powiedziałem że nie jestem zainteresowany, ale obiecałem kupić coś w ostatnim dniu przed wylotem. Rzuciłem to na odczepne, bo w rzeczywistości nie planowałem wracać do Mabuya Camp. Jednak wielu rzeczy podczas tej podróży nie planowałem i z Mojżeszem ostatecznie się jeszcze zobaczyłem.
Kiedy wracałem ze śniadania zagaił mnie ponownie – My friend… - zaczął konspiracyjnym tonem – Maybe… you wanna get stoned? – Trochę niefortunnie ubrał w słowa swoją propozycję sprzedaży marihuany. Jakoś niejednoznacznie zabrzmiało to w ustach człowieka o biblijnym imieniu ;)
Taksówka przyjechała o umówionym czasie. Podróż na dworzec autobusowy zajęła około pół godziny, bo trafiłem na godziny szczytu. Miałem za to okazję przyjrzeć się miastu, które nawet Lonely Planet opisuje jako punkt tranzytowy, bo zbyt wiele ciekawego nie ma w nim do oglądania. Lilongwe przypominało mi taką typową malawijską wioskę tylko pomnożoną razy sto. Wyjątkiem jest ścisłe centrum gdzie zabudowa stanowi pewną namiastkę europejskiej myśli urbanistycznej.
Lilongwe jest drugą w historii stolicą Malawi. Pierwszą stolicą, wpierw Brytyjskiej Afryki Centralnej, następnie Nyasalandu, a do 1974 także Malawi, było miasto o nazwie Zomba. Obecnie Lilongwe jest stolicą administracyjną, natomiast głównym ośrodkiem handlu i biznesu jest położone na południu Blantyre.

W oczy rzuca się wszechobecny chaos. Na poboczach sprzedawcy trzciny cukrowej i przekąsek podrywają się za każdym razem kiedy auto staje w korku i podchodząc do szyby prezentują swój towar. Wielu ludzi chodzi boso. Kobiety często widzę przyodziane w tradycyjne, kolorowe afrykańskie stroje. Wiele z nich nosi na głowie różnego rodzaju pakunki. Doprawdy niesamowite z jaką gracją potrafią się przechadzać ze skrzynią pomarańczy na głowie, której w ogóle nie trzymają rękoma!
W malawijskich miastach i wioskach zdecydowanie najpopularniejszym zajęciem jest prowadzenie zakładu fryzjerskiego lub… punktu z artykułami do telefonów komórkowych. Są też przybytki, których z oczywistych względów u nas nie ma – np. stoiska, w których za opłatą można naładować baterię w telefonie. Punkty TNM (Telekom Networks Malawi) lub Airtel, ale także zakłady fryzjerskie czy warsztaty samochodowe często noszą zaskakujące (z naszego punktu widzenia) nazwy. Tak więc mijałem warsztat samochodowy „Boże Miłosierdzie”, sklep z elektroniką „Cud Boży” , czy punkt Airtel o nazwie „W Bożym domu”.
Wyobrażacie sobie taką akcję w Polsce? W Złotych Tarasach salon Orange „Zbawienie od Grzechu” :D

W drodze na dworzec w Lilongwe
Image

Image


Dworzec autobusowy w Lilongwe
Image

Image

Dworzec w Lilongwe przypominał zatłoczone wysypisko śmieci. Chaos, hałas i rozgardiasz. Ledwo wysiadłem z taksówki, zostałem otoczony przez busiarzy, a parę sekund później miałem już w kieszeni bilet za 4000 kwacha i siedziałem w autokarze, który miał mnie zawieźć do Liwonde. Autobusy w Afryce to temat na osobną książkę, ale spróbuję streścić istotę tego… hmmm… problemu? :D Autobusy (oraz minibusy, czyli tzw „matola”) nie mają stałych godzin odjazdów (poza „luksusowymi” autokarami AXA, których rozkład jazdy jednak mi nie pasował). Autobus wyjeżdża kiedy się zapełni. Kiedy się zapełni? Tego nikt nie wie, bo to zależy od paru czynników:

1) Trasy, jaką pokonuje
Autobusy kursujące między większymi miastami zapełniają się błyskawicznie. Jako, że moim celem była niewielka osada Liwonde (udawałem się do pobliskiego parku narodowego), to czas oczekiwania siłą rzeczy był dłuższy.

2) Ilości „fejkowych” pasażerów
Busiarze w Malawi (a pewnie nie tylko tam) mają frustrujący sposób zwabiania potencjalnych pasażerów. Mianowicie wsadzają do pojazdu swoich kolegów, którzy mają za zadanie sprawić, że bus będzie wyglądał jakby zaraz miał wyjechać. Ci wychodzą, w miarę jak auto zaczyna zapełniać się „prawdziwymi” podróżnymi, którzy kupili już bilet.

3) Tego co kierowca rozumie przez „autobus jest pełny”
Zazwyczaj oznacza to zajęcie wszystkich miejsc siedzących i zapełnienie korytarza. Zdarzają się przypadki przewozu ludzi na dachu pojazdu (głównie w matolach), choć raczej sporadycznie (pewnie ze względu na brawurową jazdę kierowców minibusów)

O 9 rano siedziałem w środku. Autobus zapełniał się nieznośnie powoli. Silnik nieustannie chodził na jałowym biegu – zapewne, aby przekonać ludzi do tego, że za sekundę wyruszą w drogę. Czas zabijałem obserwowaniem kontrolowanego chaosu za oknem, który przywodził mi na myśl mrowisko. Co jakiś czas dosiadali się nowi pasażerowie, a kierowca pomagał umieszczać ich nierzadko spore pakunki wewnątrz pojazdu. Po dwóch dwóch godzinach siedzenia w blaszanej puszce czułem narastającą irytację. Po trzech – zwątpienie, po czterech – zobojętnienie. Irytacja narastała jednak również wśród pasażerów, a ja pomyślałem, że skoro nawet Afrykańczycy się buntują, to chyba naprawdę siedzimy już długo. Nie mogłem się im dziwić – wielu z nich było z małymi dziećmi, które ciężko znosiły długie przebywanie w nagrzanym autobusie.

Irytacji nie kryła również Doris Kachingwe - nauczycielka z Lilongwe i moja współpasażerka, która jechała tego dnia do Zomby. Moim drugim współpasażerem był afrykański Sebix, który cały czas popijał lokalny bimber z plastikowej butelki. To właśnie on stanął ostatecznie na czele buntu, który wybuchł i w wyniku którego kierowca zmuszony był przerwać dalsze kompletowanie pasażerów. Wyjazd z dworca zajął nam kolejną godzinę, bo najpierw okazało się, że przejazd zablokował inny autobus (jego kierowca wyjeżdżał z miejsca postojowego, po czym gdzieś sobie poszedł), a następnie… dojechaliśmy do bramy i wtedy TO się zaczęło… Drzwi się otworzyły i do środka wkroczył orszak dominującej religii świata, czyli konsumpcjonizmu. Po kolei, byli to: sprzedawca jajek na twardo, orzeszków, bananów, suszonych ryb, akcesoriów do telefonów komórkowych, wody w foliowych woreczkach, pączków, cukierków i placków Nsima. Wśród nich był także świadek Jehowy, który stanął na środku korytarza i rozpoczął czytanie. Sprzedawcy z trudem przeciskali się obok niego ze swoimi workami z towarem, lecz żaden nie narzekał – Jehowy to w końcu jeden z nich, tylko sprzedaje inny produkt.
Sprzedawcy wysiedli, a Jehowy jechał z nami jeszcze pół godziny, czyli tak długo aż skończył odprawiać swoją liturgię. A skończył ją efektownym wykonaniem pieśni pochwalnej, do której tłumnie podłączyła się żeńska część podróżujących. Ich chórek tak doskonale wkomponował się w pieśń w języku chichewa, że aż trudno było mi uwierzyć, że to przypadkowi ludzie, a nie wynajęci statyści, którzy swój występ poprzedzili miesiącami starannych przygotowań. Brzmiało to niesamowicie. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jestem na planie Króla Lwa :D
Dalsza część podróży przebiegła w zasadzie bez zakłóceń. Co chwilę zagadywał mnie coraz bardziej podpity Afro-Seba. Nie był agresywny, ale był straszną męczybułą, toteż bardzo się ucieszyłem gdy w końcu zasnął. Doris z kolei była świetną towarzyszką podróży – nauczyła mnie podstawowych zwrotów w języku chichewa i opowiedziała wiele ciekawych rzeczy o malawijskim systemie oświaty. Nauczyła mnie też paru przydatnych zachowań – np. gdy zatrzymaliśmy się na dworcu w jednym z miast, autobus błyskawicznie otoczyli sprzedawcy rozmaitych przekąsek i napojów. Pasażerowie podają przez okno pieniądze, a sprzedawcy wydają towar. Trochę zgłodniałem więc poprosiłem o kilka pączków za 200 kwacha. Kiedy sięgałem za okno aby podać banknot o nominale 1000 kwacha, Doris i kobiety siedzące z tyłu szybko mnie powstrzymały. Wyjaśniły przy tym, że najpierw należy sprzedawcy powiedzieć, iż potrzebuję 800 kwacha reszty . Wtedy on podaje pączki i moją resztę, a ja mu daję 1000 kwacha. W ten sposób zmniejsza się ryzyko bycia oszukanym.
Do Liwonde dotarliśmy po 17, czyli tuż przed zmrokiem. Doris kontynuowała podróż do Zomby, ale wyszła na zewnątrz, aby pomóc mi znaleźć taksówkę do Bushman’s Baobab – kempingu w pobliskim Parku Narodowym Liwonde.
Uściskaliśmy się na pożegnanie i wymieniliśmy kontaktami na fejsbuku.

Nic tego dnia nie poszło według planu, więc był to jeden z moich najbardziej afrykańskich dni, mierzony wedle europejskich standardów.

Image

Image

Image

ImagePark Narodowy Liwonde, 29 kwietnia. Dzień trzeci.

W Liwonde spędziłem dwie noce i jeden pełny dzień. Początkowo chciałem zostać tam dłużej, ale zniechęcił mnie fakt, że nie wolno było samodzielnie opuszczać terenu kempingu. Chcąc udać się na spacer trzeba wynająć przewodnika. Rzekomo wiąże się to z zagrożeniem ze strony słoni, które będąc zaskoczonym przez człowieka, mogłyby się zachować agresywnie. Zdarza się również, że słonie przychodzą na teren kempingu,. Fakt ten zdawały się potwierdzać odchody tego zwierzęcia, które rano znalazłem nieopodal swojego namiotu.

Image

Postanowiłem więc skrócić swój pobyt do jednego dnia i szybciej niż planowałem udać się nad jezioro Malawi. Około godziny dziesiątej udałem się wraz z niewielką grupką turystów z RPA na dwugodzinny rejs łodzią po rzece Shire. W czasie tej wycieczki mieliśmy okazje zobaczyć wiele hipopotamów, kilka słoni stojących nad samym brzegiem rzeki oraz wiele gatunków ptaków, w tym okazałego orła. Krokodyli niestety nie udało się zobaczyć, choć Charles – nasz przewodnik, zapewniał że jest ich mnóstwo. Powodem takiego stanu rzeczy, był dość wysoki poziom stanu wód w rzece Shire. Kiedy wody jest mało, na rzece tworzą się piaszczyste wyspy na których lubią się wygrzewać krokodyle.

Image

Image

Image

Image

Image


Popołudniu pojechałem na samochodowe safari po parku. Podobnie jak w zdecydowanej większości afrykańskich parków narodowych, tak w Liwonde obowiązuje bezwzględny zakaz przemieszczania się pieszo. Wiąże się to z zagrożeniem ze strony dzikich zwierząt. W Liwonde co prawda nie ma drapieżnych kotów, ale podobnie jak w pozostałych częściach kraju, powszechnie spotykane są czarne mamby – najgroźniejszy afrykański gatunek węża, a także kobry i parę gatunków skorpionów. W pobliżu zbiorników wodnych z kolei licznie występują krokodyle. Charles zrobił tylko jeden wyjątek od tej zasady – kiedy podjechaliśmy do olbrzymiego Baobabu, pozwolił wyjść z auta i z bliska przyjrzeć się temu kolosowi. Okaz przed którym stoimy ma kilka tysięcy lat i doszczętnie obgryzioną korę – jest to sprawka słoni, dla których kora baobabu to wielki przysmak. Jest bogatym w wodę pożywieniem, więc zwierzę zaspokaja głód i pragnienie równocześnie. W Liwonde kiedyś licznie występowały lwy oraz gepardy, jednak na skutek niekontrolowanego kłusownictwa ich populacja została doszczętnie wybita. Rząd Malawi jednak planuje przywrócić te gatunki do ekosystemu parku, aby zmniejszyć populację antylop, które nie mając naturalnych wrogów, rozmnażają się zbyt szybko, co z kolei negatywnie wpływa na lokalną florę. W parku już funkcjonuje „sanktuarium gepardów” – ogrodzony teren o powierzchni kilku hektarów, gdzie żyją sprowadzone z Mozambiku gepardy. Strażnicy wpuszczają do środka antylopy, aby koty mogły na nie polować. Za kilka miesięcy gepardy zostaną wypuszczone na wolność, a turyści przy odrobinie szczęścia będą mogli zobaczyć polowanie na antylopę na żywo. W czasie przejażdżki widzimy jeszcze pawiany, impale oraz guźce afrykańskie (Pumba!) :D

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Resztę dni spędzam na kempingu. Chciałem jeszcze załapać się na spacer z przewodnikiem, ale za pół godziny miało zachodzić słońce, a wszyscy przewodnicy byli zajęci czymś innym. Jedząc kolację zasłyszałem rozmowę Malawijczyka z holenderskim turystą. Rzecz dotyczyła metod uprawy roli. Holender objaśniał swojemu rozmówcy sposoby wykorzystania dronów w procesie mapowania pola (najpierw musiał mu wyjaśnić czym są drony). W skrócie polega to na tym, że dron fotografuje pole z pewnej wysokości, następnie za pomocą GPS przesyła sygnał do urządzeń rozprowadzających nawóz. W ten sposób automat wie, która część pola jest mniej rozwinięta, więc zostawia tam większą porcję nawozu, z kolei tam gdzie przyrost jest zbyt obfity – zmniejsza ilość podawanego specyfiku. Przywołałem sobie obraz Malawijczyków wycinających maczetami chwasty obok pasa startowego na międzynarodowym porcie lotniczym w Lilongwe. Ci dwaj zdecydowanie pochodzili z dwóch różnych światów.
Wróciłem do namiotu i zabrałem się do pisania dziennika. Następnego dnia Charles podrzuci mnie do miasta, skąd złapię busa do Cape Maclear – najbardziej wyczekiwanego przeze mnie celu podróży w Malawi.


Image@‌cypel‌
Tak, podsumowanie kosztów i wszelkie techniczne detale mojej podróży będą w podsumowaniu :)
O pyszczakach będzie w dalszej części relacji. Nawet będą ich zdjęcia robione kamerka xiao mi którą wygrałem w konkursie f4f na relację miesiąca ;)Cape Maclear, 30 kwietnia. Dzień czwarty.

- Hello my friend! Jak masz na imię?
-Cześć, jestem Michał
- Witaj na Cape Maclear, Michał. Jestem Jezus.
-Miło mi Cię poznać Jezusie.
- Możemy chwilę pogadać? Mam świetne bransoletki, naszyjniki i happypants. Mówię ci – bomba! Wybierasz wzór, mówisz mi swój rozmiar i masz uszyte następnego dnia!
-Dzięki. Jedyne czego potrzebuje to kajaka na jutro.
-Kajak? 50 dolarów. Dla ciebie my friend, tylko 40
-40?! Wiem, że da się to tutaj ogarnąć za 15-20 dolarów…
- Niech będzie 20. Ale chcę zaliczki już teraz.
-Nie ma takiej możliwości. Przyjdź jutro z kajakiem to zapłacę

Tego samego dnia wieczorem:
-Hello my friend! Jestem Anthony. Może chciałbyś popłynąć w rejs łodzią?
-Dzięki, ale jutro wypożyczam kajak i płynę na Thumbi Island
-Kajak? Wypożyczę Ci za 25 dolarów
-Jezus obiecał mi za 20
-Jezus? – Mój rozmówca był totalnie zbity z tropu i zdawał się mówić bardziej do siebie samego niż do mnie – Przecież Jezus w ogóle tym się nie zajmuje…

Mój pierwszy dzień na Cape Maclear był jak przejażdzka rollercoasterem. Najpierw zachwyt, bo znalazłem się na rajskiej plaży jednego z sześciu Wielkich Jezior afrykańskich. Później przyszło rozczarowanie, bo zdałem sobie sprawę, że przyjechałem do miejsca bardzo (jak na malawijskie standardy) turystycznego. Początkowo planowałem zostać tam do piątku, a tymczasem w głowie zaświtała myśl wyjazdu już następnego dnia – tzn w poniedziałek.
I pewnie tak bym zrobił, gdyby nie to że czasami przypadkowe spotkanie staje się początkiem historii, którą wspomina się później przez całe życie.

Rozbiłem namiot, siedziałem na plaży i długo patrzyłem w gwiazdy.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image@‌kieras86
Chyba każdy guesthouse w Malawi ma miejsce gdzie można rozbić namiot i z tego właśnie korzystałem :) w Cape maclear zatrzymałem się w malambe camp (2usd za noc)@‌olus‌
Było nawet coś jeszcze lepszego - tradycyjne, malawijskie, drewniane canoe ;) ale o tym w dalszej części relacji :)Cape Maclear, 1 maja. Dzień piąty.

-Happypants? Nikt nie kupuje tego chłamu! – zaśmiała się Michelle – młoda Tajwanka, pracująca w organizacji pozarządowej w Lilongwe. Craig skonsternowany wpatrywał się w toń jeziora, mieniącej się już pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nie mogłem odmówić jej racji. W ciągu swoich paru pierwszych godzin pobytu na Cape Maclear, zostałem zaczepiony przez co najmniej tuzin „majfrendów” oferujących szyte na zamówienie szorty czy tandetne bransoletki lub naszyjniki (o absurdalnie wysokiej cenie jak na prawdopodobnie chińską masówkę)

-Ale co w takim razie powinienem robić? Wszyscy sprzedają „Happypants”..
-No właśnie! I zobacz z jakim efektem. Musisz być innowacyjny. Wyróżniać się. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają nie chcą pierdół, które mogą kupić w domu. Chcą unikalnych przeżyć. Coś co mogą dostać tylko tutaj. Wczoraj byłam na rejsie łódką, za który zapłaciłam 40 dolarów. Poczęstowano nas świeżo przyrządzoną rybą prosto z jeziora. I wiesz co, Craig? Na plaży nigdzie tego nie ma. Wszystkie guesthousy podają hamburgery i naleśniki.. Serio? Karmicie Amerykanów hamburgerami, a Brytyjczykom podajecie „English Breakfast”? Spróbuj takiego podejścia: Zagaduj turystów, powiedz że pokażesz im lokalny targ. Kupią sobie składniki na obiad, zabierzesz ich do siebie, przyrządzicie wspólnie coś lokalnego. Przedstawisz im swoją rodzinę – powiesz: zobaczcie, to moja babcia. Ma dziewięcioro wnucząt.. Uwierz mi, zapłacą za coś takiego!

Michelle pożegnała się z nami i oddaliła się w stronę swojego guesthouse’a. Jako, że chciałem zobaczyć jeszcze wioskę, poszedłem w przeciwną stronę, a Craig zaproponował mi swoje towarzystwo. Czyżby właśnie wcielał w życie pomysł Michelle? Tego nie wiedziałem, ale byłem szczęśliwy słysząc propozycję wspólnego gotowania w jego domu. Zwłaszcza, że nie zaczęła się od „Hello my friend”..

Rybacy wracający z połowu

Image

Image

Image

Stoły używane do suszenia ryb
Image

Lampiony, których rybacy używają do nocnego połowu ryb
Image


Spotkaliśmy się ponownie o 16:00. Wpierw udaliśmy się na targ rybny, gdzie obiecałem kupić potrzebne składniki. Większość porannego połowu była już wyprzedana, ale i tak udało nam się zaopatrzyć w Rybę Tygrysią. Jest to gatunek słodkowodny z rodziny alestesowatych, uznawany za najgroźniejszą afrykańską rybę drapieżną. Zdecydowana większość ludzi mieszkających na wybrzeżu jeziora utrzymuje się z rybołówstwa – mężczyźni wypływają tuż po zapadnięciu zmroku, a wracają dopiero koło 7 rano – codziennie spędzają więc całą noc na jeziorze – łącznie około 12-13 godzin. Do połowu używają specjalnych lampionów, które montują na swoich canoe oraz łódkach. Ryby zwabione blaskiem podpływają blisko łodzi, a wtedy rybacy zarzucają sieć. Dlatego najlepiej łowi się podczas bezksiężycowych nocy, kiedy jest zupełnie ciemno. To jak wielu ludzi trudni się tutaj tym zajęciem, najlepiej widać właśnie w nocy – kiedy jezioro rozświetlone jest migoczącym blaskiem setek lampionów, które zdają się unosić na powierzchni wody.. Niestety tak intensywna eksploatacja zasobów akwenu, grozi w przyszłości klęską ekologiczną. Ryb jest co raz mniej – populacja nie nadąża się odradzać, a rybacy zarzucają sieci z co raz mniejszym prześwitem – tak że nawet młode ryby padają ich łupem.

Targ w Chembe
Image

Kupujemy Rybę Tygrysią
Image

Image

Tak wygląda Tiger Fish. Nasz okaz był dużo mniejszy. (Zdjęcie nie jest mojego autorstwa)

Dodaj Komentarz

Komentarze (47)

gadekk 24 maja 2017 23:12 Odpowiedz
Czekałem na tę relację! Zazdroszczę pomysłu
gecko 25 maja 2017 09:22 Odpowiedz
Większość informacji technicznych praktycznych wrzucę w podsumowaniu. W międzyczasie chętnie odpowiem na ewentualne pytania :)
jasiub 25 maja 2017 09:27 Odpowiedz
@gecko, zazdroszczę :) Też niecierpliwie czekam na dalszy ciąg.
japonka76 25 maja 2017 09:53 Odpowiedz
Ten Adrian jest naprawdę niezły.Czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg opowieści.
sko1czek 25 maja 2017 10:55 Odpowiedz
@‌gecko‌Fantastyczny, naprawdę wciągający początek relacji. Pojechałeś sam?
gecko 25 maja 2017 12:44 Odpowiedz
Tak, pojechałem sam :) miło mi, że forma relacji przypadła do gustu :D
almukantarant 27 maja 2017 00:40 Odpowiedz
Świetna relacja, czekam na więcej!
kieras86 27 maja 2017 08:29 Odpowiedz
Spotykałeś tam innych białych? :D i jak w końcu wyszło z tą wizą, bo pamiętam, że pytałeś na forum. Dostałeś na lotnisku?
gecko 27 maja 2017 17:01 Odpowiedz
Tak, wizę bez problemu można kupić na lotnisku za 75 usd :)
igore 28 maja 2017 23:24 Odpowiedz
Bardzo ciekawie. A można zapytać, dlaczego na swoją pierwszą podróż do Afryki wybrałeś właśnie Malawi?
gecko 29 maja 2017 07:15 Odpowiedz
@‌igore‌Kraj ma wyjątkowe atrakcje, unikatowe na skalę światową - choćby samo jezioro Malawi, gdzie niemal 100% gatunków ryb jest endemitami. Poza tym mało kto tam jeździ, a ja lubię odwiedzać takie miejsca - mam wrażenie, że ludzie są przyjaźniejsi oraz bardziej naturalni i otwarci, tam gdzie nie mają z turystami styczności na co dzień :)
cypel 29 maja 2017 10:14 Odpowiedz
Świetna relacja.Z jez. Malawi pochodzą słynne pyszczaki, piękne rybska.Rozumiem, że podsumowanie kosztów na końcu relacji?
gecko 29 maja 2017 13:35 Odpowiedz
@‌cypel‌Tak, podsumowanie kosztów i wszelkie techniczne detale mojej podróży będą w podsumowaniu :)O pyszczakach będzie w dalszej części relacji. Nawet będą ich zdjęcia robione kamerka xiao mi którą wygrałem w konkursie f4f na relację miesiąca ;)
kieras86 30 maja 2017 08:10 Odpowiedz
ale egzotyka :D rozbijałeś się na dziko?
gecko 30 maja 2017 13:11 Odpowiedz
@‌kieras86Chyba każdy guesthouse w Malawi ma miejsce gdzie można rozbić namiot i z tego właśnie korzystałem :) w Cape maclear zatrzymałem się w malambe camp (2usd za noc)
olus 30 maja 2017 13:17 Odpowiedz
Czekałam czy będzie dmuchany kajak, ale widzę, że chyba jednak tradycyjny :)
gecko 30 maja 2017 16:45 Odpowiedz
@‌olus‌Było nawet coś jeszcze lepszego - tradycyjne, malawijskie, drewniane canoe ;) ale o tym w dalszej części relacji :)
kieras86 4 czerwca 2017 18:53 Odpowiedz
Ten Tiger Fish wygląda jak pirania po czarnobylu :D Mam nadzieję, że smakował lepiej niż wygląda :P
washington 5 czerwca 2017 15:03 Odpowiedz
Super się czyta, czekam na więcej :)
kieras86 17 czerwca 2017 19:56 Odpowiedz
Pyszczaki mają dość niezwykły sposób rozmnażania się. Stąd też ich nazwa :)
gecko 18 czerwca 2017 10:54 Odpowiedz
Zgadza się :) Po zapłodnieniu, samica pobiera ikrę do pyska. Inkubacja trwa od 3 do 4 tygodni. Po wykluciu, narybek wypływa "na świat" prosto z pyska samicy :)
grzalka 18 czerwca 2017 12:41 Odpowiedz
Fantastyczna podróż, podziwiam i zazdroszczę.
julk1 1 lipca 2017 20:56 Odpowiedz
Ty to lubisz trzymać ludzi w napięciu! :)
gecko 3 lipca 2017 21:05 Odpowiedz
Staram się ;)
kieras86 9 lipca 2017 21:36 Odpowiedz
w te stroje piłkarskie zaopatrują ich jakieś organizacje pozarządowe? Jak wcześniej wrzucałeś zdjęcia to też było widać, że drużyna gra w jednakowych koszulkach
gecko 10 lipca 2017 09:14 Odpowiedz
Podejrzewam, że to europejskie kluby piłkarskie wysyłają do Afryki używane stroje treningowe, które w przeciwnym razie trafilyby na śmietnik. Koszt niewielki, a realizują się w obszarze CSR i do tego promują marketingowo :P
sko1czek 15 lipca 2017 22:11 Odpowiedz
Czytam z zapartym tchem. Dzięki @gecko - prosty, doskonały tekst, narracja i świetne zdjęcia.Podróżujesz tak, jak mnie się marzy podróżować.Gratuluję, dla mnie relacja roku.
julk1 15 lipca 2017 23:02 Odpowiedz
Bardzo dobry tekst. Czyta się bardzo przyjemnie. Ogląda również. Czekam na ciąg dalszy.
gecko 16 lipca 2017 10:10 Odpowiedz
@sko1czek @julk1dzięki za miłe słowa, cieszę się że długie godziny poświęcone pisaniu tej relacji, nie idą na marne :D Tak naprawdę pozostał mi do napisania tylko krótki epilog, a później obiecane podsumowanie, w którym zawarte będą informacje praktyczne związane z planowaniem podróży do Malawi. Także... stay tuned ;)
jprawicki 18 lipca 2017 14:35 Odpowiedz
Fantastyczna relacja. Podziwiam i zazdroszczę. Pozdrawiam
gecko 18 lipca 2017 23:07 Odpowiedz
PODSUMOWANIE1) DojazdWrocław – Berlin ZOB, Polskibus, 2zł Berlin ZOB – TXL, 5 euroTXL –FCO (RT), Airberlin, 600zł (warto zapisać się do newslettera airberlin dzięki czemu otrzymujemy zniżkę ok. 100zł na najbliższy lot) FCO – ADD – LLW, Ethiopian Airlines, 2300zł (RT, lot powrotny z międzylądowaniem w BLZ)TXL – Berlin ZOB, 5 euroBerlin ZOB – Wrocław, Polskibus, 12 złCałość: 2954zł2) Wiza:VoA, 75 USD. WARTO jak najszybciej opuścić pokład samolotu i udać się do immigration. Na miejscu formują się makabryczne kolejki, a proces imigracyjny strasznie się przeciąga. Nie potrzebujemy ani fotografii paszportowych, ani wypełnionych dokumentów. Formularze leżą na biurku przy kasach. Wypełniamy jeden egzemplarz i oddajemy go w okienku, przy drugim okienku płacimy za wizę.3) Język i waluta:Najbardziej rozpowszechnionym językiem jest chichewa, ale bez problemu porozumiemy się w języku angielskim. Walutą jest malawijskie kwacha (1USD = 730 MKW). Warto wymienić pieniądze w kantorze na lotnisku. Swoje stanowiska ma tam kilka placówek bankowych, wszystkie oferują wymianę po uczciwym kursie. 4) Szczepienia:WZW AWZW BDur BrzusznyKrztusiecTężecBłonnicaPolioMeningokokiZalecane szczepienia przeciw wściekliźnie i cholerzeCennik:https://wsse-poznan.pl/menu-strony/szep ... zczepionekMocno wskazana profilaktyka antymalaryczna (komarów nawet w porze suchej jest mnóstwo, sprej z zawartością deet 50% działa tylko na kilka godzin)5) Transport:Dobrze rozwinięta sieć transportu publicznego. Autobusy i minibusy (matola) nie mają stałych godzin odjazdów – wyjeżdżają kiedy się zapełnią. W zależności od trasy może to trwać godzinę, a nawet parę godzin. Pojazdy niemal zawsze są skrajnie przeładowane (przykładowo w minibusie przeznaczonym dla 16 osób, może podróżować ich niemal dwukrotnie więcej, do tego większość z pasażerów podróżuje z towarami. Koszt biletu na trasie międzymiastowej to 3000-6000 kwacha (4-7 USD). Popularne są rowerowe taksówki (koszt przejazdu za kilometr to ok. 150 kwacha (80 groszy). Największy wydatek to taksówka z lotniska do miasta (35 USD w jedną stronę, cena do niewielkiej negocjacji). Taxi z Liwonde Town do kempingu Bushman’s Baobab w parku narodowym Liwonde to 7 USD. Taxi z Monkey Bay do Cape Maclear, 20 USD (warto popytać miejscowych – można upolować matolę za 6-7 USD). Prom z Monkey Bay do Senga Bay – 7 USD w pierwszej klasie, 2 USD w drugiej klasie.6) Noclegi:Dobrze rozwinięta sieć kempingów i guesthousów. Noclegi pod namiotem 2-10 USD (w cenie dostęp do prysznica), dormy w hostelach (7 USD – 15 USD). Nie ma potrzeby rezerwowania miejsc przez internet.7) Bezpieczeństwo:Malawi jak na standardy afrykańskie jest krajem bezpiecznym. Mimo to unikałem chodzenia po mieście po zmroku, zwłaszcza gdy nie towarzyszył mi żaden lokals. 8) Jezioro MalawiKajaki oraz sprzęt do snorkellingu i nurkowania można bez problemu wypożyczyć w Cape Maclear. Koszt kajaka to 20-25 USD za 3 godziny, sprzęt do snorkellingu ok 10 USD. Nurkowanie jest bezpieczne, choć istnieje ryzyko zarażenia się schistosomatozą. Warto na miejscu kupić lek przeciwpasożytniczy (parazykwantel), gdyż jak się niedawno dowiedziałem, w Polsce nie jest już zarejestrowany i nie można go kupić (do najbliższej apteki trzeba jechać do Niemiec)8) Jedzenie:Kuchnia bardzo uboga. Z mięs dostępne są głównie drób i ryby. Z warzyw – pomidory, cebula, kukurydza. Obiad zazwyczaj serwowany jest z ryżem, ziemniakami lub plackami nsima. Z przypraw używane są tylko sól i pieprz.Ceny obiadów na mieście to 1000-1500 kwacha, w miejscach turystycznych 3000-4000 kwacha. Butelka wody 200-300 kwacha, piwo 600-1000 kwacha. Przekąski u ulicznych sprzedawców: pączek 50 kwacha, łodyga trzciny cukrowej 100 kwacha, ryba z połowu na Cape Maclear: 1500-3000 kwacha9) Internet:Powszechny dostęp do bezprzewodowej sieci SkyBand (cena za 250 MB – 1000 kwacha czyli jakieś 1,5 USD. 500 MB – 2000 kwacha). Zasięg można złapać w większości guesthousów.10) Podsumowanie wydatków:Wiza: 75 USDTransport: 80 USDNoclegi : 60 USDSafari w parku narodowym Liwonde (samochód + rejs łodzią): 50 USDWejścia do parków narodowych: 40 USDJedzenie i napoje: 85 USDPamiątki: 40 USDWynajęcie kajaka, canoe: 30 USDInternet: 5 USDDrobne, nieprzewidziane wydatki: 30 USDLoty: 2954złŁącznie: 495 USD + 2954zł = 4780zł
tom-k 18 lipca 2017 23:20 Odpowiedz
Świetna relacja, urzeka autentyczność relacji z "lokalsami". Bardzo fajnie się czytało.Duża zachęta do odwiedzin tego kraju, choć cena biletu zaskoczyła mnie, niestety in minus. Myslałem, że może udaje się tam trafić w jakiejś promocji podobne ceny jak czasem do Tanzanii. Nie rozważałeś dostania się do Malawi właśnie z Tanzanii? Czy odległość łączącą obie stolice, wykluczała taką opcję w afrykańskich warunkach transportowych?
gecko 19 lipca 2017 07:46 Odpowiedz
@Tom KDokładnie tak jak mówisz. Loty po Afryce są niestety dość drogie, a 1500 km jakie dzieli Dar es Salam i Lilongwe, to w afrykańskich warunkach 2-3 dni podróży autobusem w jedną stronę. Co zapomniałem wspomnieć, a co warto wiedzieć, to to że autobusy w Malawi często reklamujące się jako "bezpośrednie", wcale takie nie są. Przykładowo w Liwonde złapałem ponoć bezpośrednią matolę do Monkey Bay. Zapłaciłem 4000 kwacha. W rzeczywistości przesiadałem się 4 razy, bo każdy kolejny kierowca mówił, że on jednak dalej nie jedzie. Plus jest taki, że podwożą cię pod drzwi kolejnej matoli, no i oczywiście za każdą kolejną jazdę nie musisz już płacić - kierowca "odpala" działkę z tego co mu zapłaciłeś, kolejnemu kierowcy - i tak to się kręci. Niestety wiążę się to z kolejnym oczekiwaniem, aż minibus się zapełni (na szczęście dość szybko - raczej nie dłużej niż godzina). No ale skoro pokonanie w taki sposób odcinka 135km zajęło 5 godzin, to możesz sobie wyobrazić jakby to było z 1500, jakie dzieli malawijską i tanzańską stolicę :D Lusaka jest dużo bliżej, ale loty z Europy są niestety drogie i rzadko trafiają się tam promocje. Do Malawi niestety nie ma tanich lotów, ale i tak jest dużo lepiej niż 2-3 lata temu, kiedy cena raczej nie spadała poniżej 3000zł, a raczej utrzymywała się na poziomie 3500zł
kieras86 20 lipca 2017 19:45 Odpowiedz
a jak tam z siecią komórkową i jakie mają gniazdka elektryczne?
gecko 28 lipca 2017 09:00 Odpowiedz
Jeszcze jedna dość istotna informacja mi się przypomniała. Szczepienie na żółtą febrę nie jest wymagane, po warunkiem że nie przyjeżdżamy z kraju w którym ta choroba występuje. Jeśli mamy przesiadkę w takim kraju (np w Zambii lub Etiopii), to jesteśmy zwolnieni z obowiązku posiadania certyfikatu szczepienia, o ile nasz postój tam nie trwał dłużej niż 12 godzin i nie opuszczaliśmy w tym czasie lotniska.Urzędnik imigracyjny pytał się skąd przyleciałem (Etiopia), jak długo tam byłem (4h) i czy nie opuszczałem w tym czasie lotniska. Słysząc przeczącą odpowiedź, o żaden certyfikat nie pytał.
jasiub 9 sierpnia 2017 11:59 Odpowiedz
Również bardzo podobała mi się Twoja relacja. Zacząłem ją czytać na bieżąco, ale skończyłem dopiero dziś dzięki konkursowi. gecko napisał:@Tom KDokładnie tak jak mówisz. Loty po Afryce są niestety dość drogie, a 1500 km jakie dzieli Dar es Salam i Lilongwe, to w afrykańskich warunkach 2-3 dni podróży autobusem w jedną stronę. Co zapomniałem wspomnieć, a co warto wiedzieć, to to że autobusy w Malawi często reklamujące się jako "bezpośrednie", wcale takie nie są. Przykładowo w Liwonde złapałem ponoć bezpośrednią matolę do Monkey Bay. Zapłaciłem 4000 kwacha. W rzeczywistości przesiadałem się 4 razy, bo każdy kolejny kierowca mówił, że on jednak dalej nie jedzie. Plus jest taki, że podwożą cię pod drzwi kolejnej matoli, no i oczywiście za każdą kolejną jazdę nie musisz już płacić - kierowca "odpala" działkę z tego co mu zapłaciłeś, kolejnemu kierowcy - i tak to się kręci. Niestety wiążę się to z kolejnym oczekiwaniem, aż minibus się zapełni (na szczęście dość szybko - raczej nie dłużej niż godzina). No ale skoro pokonanie w taki sposób odcinka 135km zajęło 5 godzin, to możesz sobie wyobrazić jakby to było z 1500, jakie dzieli malawijską i tanzańską stolicę :D Lusaka jest dużo bliżej, ale loty z Europy są niestety drogie i rzadko trafiają się tam promocje. Do Malawi niestety nie ma tanich lotów, ale i tak jest dużo lepiej niż 2-3 lata temu, kiedy cena raczej nie spadała poniżej 3000zł, a raczej utrzymywała się na poziomie 3500złJa zrobiłem kiedyś inaczej - przelot do Johannesburga,a dalej drogą lądowo-lotniczą na północ (przelot Beira-Nampula) przez Mozambik, pociąg Nampula-Cuamba (fantastyczna sprawa) i do Malawi. Później również drogą lądowo-lotniczną (przelot Mfwufe-Lusaka) do Livingstone. I samolot do Johannesburga. Teoretycznie taka trasa wyjdzie taniej, ale tak jak @gecko napisał trzeba mieć dużo czasu. Ja nigdy nie zapomnę trasy Chipata-Mfuwe, jakieś 100km, 12h, w nocy bez świateł (jechaliśmy na awaryjnych bo tylko te działały), za to wysiadając i biegnąc za busem przed wzniesieniami bo z obciążeniem nie dawał rady.
gecko 10 sierpnia 2017 22:50 Odpowiedz
@jasiubpociągi w Mozambiku jeżdżą według jakiegokolwiek rozkładu, czy tak jak busy - wtedy gdy się zapełnią? :P jak to w ogóle wygląda z kolejową siatką połączeń? czy pociągi stanowią realną alternatywę dla lotniczych połączeń krajowych?
gadekk 10 sierpnia 2017 23:24 Odpowiedz
@gecko - chylę czoła. Każda Twoja relacja jest nietuzinkowa. To jest esencja podróżowania.
booboozb 11 sierpnia 2017 00:00 Odpowiedz
Niezłe te drewniane canoe ;) A sama relacja niesamowita, rzeczowa, lekka klawiatura, przeczytałem od deski do deski i chylę czoła.Oraz gratuluję przygody!
jasiub 11 sierpnia 2017 09:53 Odpowiedz
gecko napisał:@jasiubpociągi w Mozambiku jeżdżą według jakiegokolwiek rozkładu, czy tak jak busy - wtedy gdy się zapełnią? :P jak to w ogóle wygląda z kolejową siatką połączeń? czy pociągi stanowią realną alternatywę dla lotniczych połączeń krajowych?Pociąg jeździ tylko na odcinku Nampula-Cuamba, jak ja byłem wyjeżdzał o 4 rano, 3x w tygodniu. Cuamba jest przy granicy z Malawi, a Nampula to punkt wypadowy na Ilha de Mozambique, więc to bardzo wygodne połączenie. Odradzam 3-cią klasę (ścisk niesamowity, zwierzęta) , 2-ga jest OK. Pociąg przejeżdża przez piękne scenerie, zatrzymuje się na dość długo w wioskach, których życie toczy się wokół pociągu. I obawiam się, że chyba innych pociągów w Mozambiku nie ma.
gecko 11 sierpnia 2017 23:22 Odpowiedz
@Gadekk @BooBooZBDzięki za miłe słowa :) Boo, własnie zabieram się do Twojej najnowszej relacji z Islandii - w końcu mam na to trochę wolnego czasu ;) @jasiubDzięki za protipa. Jak będę w Mozambiku to z pewnością ogarnę tę trasę :D z perspektywy czasu nawet żałuję trochę że na promie na jeziorze Malawi nie kupiłem drugiej klasy zamiast pierwszej, dzięki czemu podróżowałbym z lokalsami.. ale usprawiedliwiam to trochę zmęczeniem przemieszczaniem się przez dwa tygodnie skrajnie przeładowanymi matolami :P
norwich1987 18 sierpnia 2017 18:37 Odpowiedz
Nie będę oryginalny - świetna relacja! Powinieneś pomyśleć o napisaniu/pisaniu do jakiejś gazety, tudzież magazynu o podróżach :)
eekhmm 22 stycznia 2018 14:23 Odpowiedz
Cudowna, wzruszająca relacja - ubawiłam się, ale chyba ze 3 razy ocierałam łzy. :) PS każde "kwacha" przywodziło mi na myśl naszego prezydenta :lol:
gecko 24 stycznia 2018 21:14 Odpowiedz
Dzięki za miłe słowa :) bardzo się cieszę ze relacja aż tak się spodobała :)
grzes830324 12 lutego 2018 09:45 Odpowiedz
Relacja świetna. Słucham właśnie Kwelepety, gościu ma potencjał i bardzo fajne te piosenki ;-)
ruxe 25 listopada 2019 20:10 Odpowiedz
Zdjęcia oddające klimat, relacja poruszająca i pisana fantastycznym językiem. Czułem się jakbym czytał książkę. Gratulacje, jak ktoś już tu wspomniał. Esencja Podróżowania.
gecko 25 listopada 2019 23:16 Odpowiedz
@Ruxedzięki, bardzo mi miło! :) dawno nic nowego nie napisałem ale chyba wrócę do tworzenia relacji :D