+1
b.montana 18 grudnia 2014 19:01
Pomiędzy 4 a 16 listopada odwiedziłam ze świeżo poślubionym mężem najpopularniejsze miejsca w Kostaryce. Relacja skopiowana z mojego bloga http://http://mividaencholas.blogspot.com.es/, bo nie mam siły pisać wszystkiego dwa razy;)

Mapa naszej podróży znajduje się tutaj: https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zqVrAPjme9Ts.kz1bLMhrZowI

Lot zaczęliśmy od lotniska w Las Palmas o 18.20 w poniedziałek 3 listopada. Lotnisko na którym pojawiamy się średnio raz na miesiąc, więc co tu opisywać...może tylko nieogarnięcie mojego (już) męża, który był 100% pewien że nie musi mieć certyfikatu zameldowania żeby lecieć Iberią ze zniżką, a pani przy check-in poprosiła o ten świstek...godzina 17, urzędy zamknięte, jeśli nie będzie świstka - nie polecimy albo trzeba będzie kupić nowy bilet za bagatela 450 euro...na szczęście mój telefon poradził sobie ze stroną naszego urzędu miasta i udało się wygenerować dokument elektroniczny, gdyby nie, to - podróż poślubna skończyłaby się jeszcze przed rozpoczęciem.

W Madrycie wylądowaliśmy jakoś po 22, odebraliśmy bagaże i grzecznie czekaliśmy na bezpłatny transfer do BARDZO budżetowego hotelu, w którym spędziliśmy kilka zimnych nocnych godzin i już o 5 byliśmy z powrotem na lotnisku. Tym razem nie było mowy o miłej obsłudze, bo dostaliśmy się w szpony harpii z Air France ;) lot z Madrytu do Paryża bez problemów, w Paryżu kilka godzin oczekiwania na lot do Atlanty, bardzo szczegółowa kontrola przed wejściem do samolotu. Sam lot do Atlanty nie tak zły jak się obawiałam, na szczęście umiem zasnąć w samolocie, a poza tym oferta filmów na pokładzie była dosyć bogata (chociaż oglądanie "Sex Tape" z ludźmi siedzącymi tuż obok nie było zbyt rozsądne, dziwnie się patrzyli). W Atlancie za to prawie udało nam się przegapić przesiadkę do San Jose, mimo że mieliśmy na nią ponad 3 godziny. Usiedliśmy gate dalej (przy naszym nie było miejsc siedzących), a okazało się że na ten konkretny lot robią tylko wezwania imienne tuż przed odlotem i właśnie takie wezwanie nas spotkało. Wzrok pasażerów siedzących w samolocie i czekających tylko na nas....bezcenne ;)

W San Jose wylądowaliśmy we wtorek około 21.30 czasu lokalnego (3 rano w środę czasu kanaryjskiego) dosyć mocno sponiewierani. Odebraliśmy bagaże, wymieniliśmy część euro i wyszliśmy z lotniska szukając przedstawiciela naszej wypożyczalni.

Autem, które wybraliśmy na 12 dni w Kostaryce, był Hyundai Tucson, rezerwowaliśmy przez Economy Car Rentals (mimo wszystkich złych opinii zamieszczonych w necie) a firma, która zgodziła się na zaproponowaną cenę (457$, dodatkowo 1500$ kaucji blokowanej na karcie kredytowej) to Adobe Rent a Car. Dodatkowo wykupiliśmy za niecałe 70 euro roczne ubezpieczenie na wszelkie wynajmowane przez nas auta, obejmujące chociażby pęknięte szyby, opony itd. Przezorny zawsze ubezpieczony, G. mówił że niepotrzebnie wydałam 7 dyszek ale....później zmienił zdanie.

Auto które dostaliśmy miało niecałe 40 000 km na liczniku, prawie pachniało nowością, było bardzo przestronne i wygodne w prowadzeniu. Zdecydowaliśmy się nie brać GPSa i dlatego przez godzinę błądziliśmy w drodze do pierwszego hotelu - Aloft San Jose. Aloft to hotel należący do sieci Starwood (do tej samej co Sheraton), zatrzymaliśmy się tam płacąc raptem 3000 punktów SPG za noc, podczas gdy najtańsza noc w jakimkolwiek Sheratonie to na ogół minimum 7000 punktów.


widok z okna pokoju


Hotel przyjemny, darmowy parking, śniadanie w cenie (jedno z dwóch najlepszych w trakcie pobytu :) ), blisko lotniska (serio, a krążyliśmy godzinę, dramat...), internet w pokoju...po ponad 30 godzinach podróży w końcu położyliśmy się w wielgachnym starwoodowym łóżku (tzw. sweetsleeper bed - w pełni zasłużona nazwa) i spaliśmy do....7 rano :D niestety zmiana czasu robi swoje, godzina 7 w Kostaryce to 13 na Wyspach Kanaryjskich i nie mieliśmy już siły spać dłużej. Przepakowaliśmy bagaże, tak by wziąć ze sobą tylko minimum na wybrzeże karaibskie i resztę zostawić w hotelu, na spokojnie zjedliśmy (a raczej opchnęliśmy się do granic wytrzymałości) śniadanie, pojeździliśmy windą z zabawną podłogą ;) i równo o 10 stanęliśmy pod najbliższym biurem sieci komórkowej - Kolbi. Postanowiliśmy, że kwota za GPS zaproponowana przez wypożyczalnię to lekka przesada, więc kupiliśmy za 1000 kolonów (niecałe 2 euro) kartę SIM i używaliśmy jej w moim smartfonie przez cały pobyt, mając zasięg (tym samym dostęp do GPS) praktycznie wszędzie. Niestety karta została aktywowana dopiero po kilku godzinach, w związku z czym znów krążyliśmy po San Jose szukając wyjazdu na drogę w stronę Limon - miejscowości na wschodzie kraju. W końcu się udało i po 12 znaleźliśmy się na krajowej "32", dumnie zwanej "Guapiles Highway". Sorry, ale obok hajłeja to ona nawet nie stała :) podobno droga z przepięknymi widokami, my odwiedziliśmy Kostarykę pod koniec zimy, padało, było wilgotno, a mgła skutecznie uniemożliwiała zobaczenie czegoś poza ciężarówkami przed i za nami.


droga San Jose-Guapiles przypominała nam raczej scenerię horroru niż drogę krajową


Niestety w ferworze organizacji ślubu nie sprawdziliśmy, czy czasem wybrana przez nas trasa nie pokrywa się z trasą ciężarówek ze wschodniego na zachodnie wybrzeże kraju, w związku z czym 180km z San Jose do Limon spędziliśmy jadąc maksymalnie 50 km/h, otoczeni wielkimi autami z niesprawnymi sprzęgłami ;) Na dodatek jakieś 50km przed Limon spotkały nas dwie niespodzianki:

- korek, a raczej Całkowicie Zablokowana Droga. Dopiero dzwoniąc do wypożyczalni w celu zgłoszenia drugiej niespodzianki dowiedzieliśmy się, że kontrolerzy portu w Limon ogłosili strajk i zablokowali drogę. Dzięki temu trasa San Jose-Limon zajęłam nam bagatela 6 godzin, a już o 17 zrobiło się ciemno. Aha, i padało - bardzo padało,
- zniszczona przednia szyba. Na szczęście nie całkowicie, trafiło się nam kilkucentymetrowe pęknięcie spowodowane kamieniem wystrzelonym spod kół ciężarówki przed nami. Drogi w Kostaryce nie są pierwszej jakości, często trzeba decydować w które dziury wjechać a nie jak je ominąć, bo po prostu nie ma możliwości omijania, jest ich za dużo. Na jednym z takich odcinków ciężarówka przed nami zrobiła nam niespodziankę, która następnego dnia kosztowała nas bagatela 150$. Tutaj przydało się wykupione przeze mnie ubezpieczenie dodatkowe, uff.


wszechobecne ciężarówki

Warto dodać, że wszelkie znane nam zasady poruszania się po drogach można zostawić w domu - dla Ticos (mieszkańców Kostaryki) podwójna ciągła to bzdura, limity prędkości i tak na ogół nie do przekroczenia przez stan dróg, w nocy nie ma po co zapalać świateł, a rowerzysta wiozący dwie inne osoby o 22 bez chociażby odblasków to norma. Witajmy w drogowej dżungli :) a, pasy nie są obowiązkowe, a jedynie zalecane. Gdybyście byli zainteresowani realiami ruchu drogowego w tym przepięknym kraju, polecam zajrzenie do tego dokumentu: http://www.wpi.edu/Images/CMS/GPP/Costa_Rica.pdf


podwójna ciągła? i co z tego?

tutaj z kolei jeden z filmów, na których widać jak przestrzega się tam przepisów :)

Jeśli przeżyjemy zakręty, mgłę i wszechobecne ciężarówki, to dobrze byłoby gdzieś zjeść. W Kostaryce bardzo popularne są tzw. Soda Bary, odpowiednik kanaryjskich chiringito, czyli mała budka, w której można zjeść lokalne dania za grosze (dla ticos) albo za 10 razy drożej (dla turystów).

Do Limon dotarliśmy z wieloma przygodami około 18, ale czekała nas jeszcze godzina do Puerto Viejo, około 50km na południe od Limon. Pierwszy odcinek drogi nawet ok, natomiast później wjechaliśmy na wąski asfalt pomiędzy dwoma ścianami lasu, odgłosy dzikich zwierząt, mnóstwo dziur na jezdni...dramat panie, dramat! G. nareszcie przyznał mi rację, że w Kostaryce nie zaleca się jazdy po nocy. Po prawie godzinie dojechaliśmy do miasta...i było znów Limon. Tak, zrobiliśmy gigantyczne godzinne koło by wrócić do tego samego miejsca, w którym byliśmy wcześniej (bateria w telefonie padła około 17 ;) ). No ale później już bez większych przygód dotarliśmy do właściwej miejscowości.

W Puerto Viejo de Limon zatrzymaliśmy się w Hotel Butique Indalo - bardzo mili właściciele, ładny pokój, bezpłatny internet. Niestety pogoda na wybrzeżu karaibskim nas nie rozpieszczała, w związku z czym pobyt postanowiliśmy skrócić do jednej nocy. Wieczorem poszliśmy szukać lokalnej restauracji, ale w Puerto Viejo chyba takich nie ma. Za to na każdym rogu można kupić dowolny narkotyk istniejący na rynku, przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie.


ptaki suszące się po deszczu


jedna z uliczek w Puerto Viejo


Z samego rana (znów ta pobudka o 6!) pojechaliśmy do Parku Narodowego Cahuita - nawet ładna plaża przy samym wejściu, później dobrze zorganizowana trasa do pieszej wędrówki. Niestety po mniej więcej 40 minutach zaczęło padać, a deszcz na Karaibach to nie jest mżawka. Tam pada jak z węża strażackiego albo i lepiej. Deszcz złapał nas chwilę przed przekroczeniem takiej malutkiej rzeczki (bez mostku), która po kwadransie zamieniła się w szeroki strumień z mocnymi prądami- myślę, że gdybyśmy przeszli ją przed deszczem, to mielibyśmy spory problem z bezpiecznym powrotem.


plaża przy wejściu do Parku Narodowego Cahuita

Wróciliśmy do Puerto Viejo wymienić auto na takie z przednią szybą w jednym kawałku i udaliśmy się do Jaguar Rescue Center. Jest to miejsce prowadzone przez dwóch biologów, a poza stałymi pracownikami mają bardzo dużo wolontariuszy. Celem jest przywrócenie poszkodowanych zwierząt naturze lub, jeśli to niemożliwe, zaopiekowanie się nimi aż do ich śmierci.

W Jaguar Rescue Center zajmują się głównie jaguarami, ptakami (sowy, papugi, tukany) i małpami. Zasada jest taka - jeśli zwierzę zostaje wyleczone (np. ze złamanego skrzydła) to otwiera się klatkę i gdy poczuje "zew natury" - opuszcza centrum. Oczywiście jest to miejsce komercyjne, nie ma porównania z Parkami Narodowymi, ale biorąc pod uwagę często spotykane (chociaż zakazane) w Kostaryce trzymanie dzikich zwierząt w domu - jego misja ma sens, bo dzięki temu nie trzeba usypiać zwierząt odebranych przez policję.

W Centrum mieliśmy okazję zobaczyć słynną zieloną żabę (jeden z symboli kraju), tukany, małego jaguara z którym bawiła się wolontariuszka, leniwce, małpy. Wejście kosztowało coś pomiędzy 15 a 20$, ale przynajmniej dorzuciliśmy swoją cegiełkę do funkcjonowania tego miejsca.




jeden z tukanów odebranych "samozwańczym właścicielom"


Ostatnim już punktem programu w Puerto Viejo była plaża. Mieliśmy szczęście, bo na chwilę przestało padać i mogliśmy się wykąpać. Ale co tu dużo mówić- plaże Fuerteventury rozpieszczają i te karaibskie wydawały mi się byle jakie, szczególnie przy morzu brudnym po deszczu. Za to drink przyrządzony w barze pomiędzy palmami był jednym z najlepszych jakie piłam w życiu :)







Po szybkiej kąpieli myk myk do auta i główną drogą w stronę Guapiles, stamtąd (już po ciemku, znów noc zapadła przed naszym dotarciem do celu) do Cariari - ostatniego miejsca przed Tortugero, gdzie są hotele. Tam spędziliśmy noc i z samego rana udaliśmy się do La Pavony - znajduje się tam przystań, z której odpływają promy do Tortugero.
Hotel w Cariari był najgorszym ze wszystkich w których spaliśmy, droga do La Pavony najgorszą, na którą trafiliśmy. Auto terenowe NAPRAWDĘ konieczne.

Zaparkowaliśmy na jedynym parkingu, kupiliśmy bilety na prom i o 7:30 popłynęliśmy w stronę Parku Narodowego Tortugero. Sama podróż łodzią też dosyć ciekawa, akurat tego dnia byliśmy jedynymi osobami spoza Kostaryki. Na przystani w Tortugero skierowaliśmy się od razu w lewo do biura lokalnych przewodników - trafił się nam ok. 60letni człowiek, który mieszka tam od urodzenia i wiedział wszystko o parku narodowym. Co prawda łódź była wiosłowa, czyli nie mogliśmy poleniuchować, ale nie o to przecież chodzi. Dzięki prawie bezgłośnemu poruszaniu się i wiedzy przewodnika udało nam się zobaczyć mnóstwo, naprawdę mnóstwo zwierząt.




















główna ulica Tortugero:)

Odwiedziliśmy Tortugero w dosyć spokojnym okresie, ale zwykle - gdy żółwie składają jaja na plaży - miejscowość jest pełna i trzeba rezerwować hotele z wyprzedzeniem. Ze względu na brak żółwi zdecydowaliśmy się wpaść tam tylko na kilka godzin, by wziąć udział we wspomnianej wyżej wycieczce kanałami parku narodowego, a o 14:30 już siedzieliśmy na promie w stronę La Pavona. Gdyby ktoś odwiedził Tortugero, polecam bar przy samej przystani - takiego kurczaka jak tam nie jadłam nigdy w życiu.

Do Pavony dopłynęliśmy koło 15:30, a kolejnym przystankiem był znów Aloft w San Jose, tak by z samego rana wyruszyć do Wulkanu Poas. Skorzystałam z okazji i zrobiłam pranie (darmowe pralki i suszarki na 7. piętrze, juhu), bo po wilgotnym wybrzeżu karaibskim wszystkie ubrania wydawały się brudne. Łóżko sweetsleeper kusiło swoją miękkością, więc nawet nie zdążyłam obejrzeć zdjęć z poprzednich dwóch dni, bo odpłynęłam zdecydowanie szybciej niż zwykle.

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

aniamajlo 31 grudnia 2014 21:05 Odpowiedz
mimo wszystkich przeskod to wg mnie wspaniala podroz . rowniez planuje na pryszly rok cos w tym stylu, bardziej na podrozowanie niz siedzenie w jednym miejscu, zadza przygody wygrywa :D
chaleanthite 10 stycznia 2015 04:43 Odpowiedz
Piekna wyprawa, marzy mi sie kiedys taka przygoda! A czy moge sie zapytac jak tam z bezpieczenstwem? Czuliscie sie jakos niepewnie poruszajac sie po zmroku..?Pytam, bo slyszalam wiele roznych opinii-jedni mowia, ze Ameryka Srodkowa jest bezpieczna dla turystow indywidualnych, inni przestrzegaja, by nie jezdzic, bo mozna stac sie ofiara napasci, kradziezy, a nawet stracic zycie...I badz tu madry kogo sluchac :-/ Kiedys gadalm o tym z mezem i powiedzialam, ze kurcze-w koncu tyle osob jezdzi, wraca, a potem o tym pisze na blogach, to pewnie nie jest tak niebezpiecznie...Na to on, ze Ci, co jednak nie wracaja na pewno o tym bloga nie zdazyli napisac ;-) Pozdrawiam!