0
pbak 4 sierpnia 2017 01:19
No to jedziemy z kolejną relacją. Tym razem podróż jest dłuższa więc z powodów praktycznych nie będzie podziału na poszczególne dni, nikt pewnie nie dotrwałby do końca. Zamiast tego spróbuję podzielić całą podróż na jakieś w miarę logiczne kawałki. Część praktyczna tradycyjnie na końcu.

Zaczynamy.

Indie jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągały. Nie dlatego, że brudno i biednie, podobno oszukują tam ludzi na każdym kroku a żebracy nie dają żyć - z takimi rzeczami miałem już do czynienia w innych krajach. W sumie nawet nie potrafie powiedzieć dlaczego, zabytków mają tam masę, kuchnia dobra a koszty podróży niewielkie. Po prostu ten kraj nie był wysoko na mojej liście miejsc do zobaczenia i raczej nieprędko się tam znajdzie. Bez żadnego konkretnego powodu, nie i już.

Ale Ladakh (czyli po tybetańsku ལ་དྭགས, jak w tytule) to coś innego. Samo brzmienie ma w sobie coś mistycznego, tajemniczego, nawet jeżeli przy tłumaczeniu na polski nazwa traci sporo ze swojej egzotyki; po naszemu to nic innego jak Kraj Wysokich Przełęczy. Majestatyczne góry, surowy klimat, miejsce leżące z jednej strony na końcu świata a z drugiej w oku cyklonu - z jednej strony Pakistan, z drugiej Chiny a z żadnym z tych krajów Indie nie utrzymują zbyt przyjacielskich stosunków. Jednym słowem idealne miejsce na kolejny wyjazd, szczególnie jak trafią się bilety za 400 euro.

Lecimy z Wiednia, po drodze musimy przemęczyć się jeden dzień w Delhi. Już przy checkinie w Austrii mamy przedsmak tego, co nas w tym mieście czeka - stoimy sobie spokojnie przy okienku i nadajemy bagaże a tu z boku wpycha się przed nas jakiś Hindus i bez żadnego przepraszam wtrąca się w rozmowę zadając jakieś banalne pytanie dziewczynie z Air India. Dostaje ode mnie mordercze spojrzenie i trochę zawstydzony wycofuje się przeklinając mnie pod wąsem.

Sam lot przebiega bez większych sensacji, do niewyłączania komórek przed startem przez Azjatów przyzwyczaiłem się już podczas wcześniejszych podróży.

Dzień w Delhi mija szybko, moje wyobrażenia o tym mieście potwierdzają się z rzeczywistościa. Syf na ulicach jest ale nie większy niż w Kairze czy Albanii. Żebraków mniej niż Etiopii, rikszarze wkurzają ale da się od nich odpędzić, miejscowi oszukują i zdzierają pieniądze ale nie bardziej niż w Wietnamie. Jest gorąco ale nie upalnie, korki na ulicach nie są większe niż w Pekinie, jedzenie też jest znośne. Generalnie jest nijako, bez achów i ochów ale też bez odrazy.

Delhi 1.jpg



Delhi 4.jpg



Odwiedzamy Czerwony Fort i Jama Masjid, włóczymy się trochę bez celu po mieście a wieczorem wracamy do naszego hotelu przy lotnisku.

Delhi 2.jpg



Delhi 3.jpg



Delhi 5.jpg



Delhi w naszym przypadku to ani smaczna przystawka przed głównym daniem ani rozgrzewający support przed koncertem głownego artysty. To bardziej konieczność, której nie sposób było uniknąć bo loty do Ladakhu startują wczesnym rankiem i nijak nie dało się znaleźć połączenia pozwalającego uniknąć nam dłuższego pobytu w stolicy Indii. Nie będziemy za tym miastem tęsknić.

Następnego dnia rano meldujemy się na lotnisku i wylatujemy do Leh. Zaczyna się prawdziwa przygoda.Leh, stolica Ladakhu leży na 3500 m npm. Dla zwykłego śmiertelnika z Europy to wysokość zabójcza, bezpośredni przelot z nizin przeczy wszelkim regułom górskiej aklimatyzacji. Wiemy o tym i z góry nastawiamy się na nicnierobienie przez pierwszych parę dni. Rezerwujemy przed przylotem lepszy hotel w samym centrum miasta, jak mamy cierpieć z powodu wysokości to przynajmniej w komfortowych warunkach.

Pierwsze chwile na miejscu nie wyglądają źle. Lądujemy o czasie, pogoda piękna, jest ciepło i słonecznie. Łapiemy transport do miasta, miejscowa mafia taksówkowa dyktuje ceny i nic nie da się wynegocjować. Jakieć dziesięć minut jazdy później jesteśmy w hotelu, pomimo wczesnej pory bez problemu dostajemy pokój.

Dwie godziny po przylocie, wysokość daje znać o sobie. Wejście schodami na drugie piętro skutkuje zadyszką i łomotaniem serca. Głowa zaczyna pobolewać, mamy lekkie zawroty. Ja jakoś sobie daję radę, A. cierpi bardziej.
Przezorni Ladakhczycy przygotowani są na taką sytuację. W samym centrum miasta, tuż przy informacji turystycznej otworzyli bar tlenowy. Tu za niewielką opłatą można sprawdzić sobie stężenie tego pierwiastka we krwi a w razie niedoboru nawdychać się go z butli. A. będzie tu regularnym gościem, z kartą stałego klienta.

leh1.jpg



W przerwach pomiędzy faszerowaniem się tlenem pierwszy dzień spędzamy na sprawach organizacyjnych. Planujemy dokładnie dalszy ciąg wyjazdu, rozmawiamy ze spotkanymi turystami, dostajemy namiary na zaufanego taksówkarza, załatwiamy sobie pozwolenie na wyjazdy w teren. Jesteśmy stałymi gośćmi w malutkim sklepiku, w którym można napełnić własne butelki filtrowaną wodą i nie produkować plastikowych śmieci. I delektujemy się kuchnią lokalną i południowo-indyjską. Ta druga występuje tu w najlepszym wykonaniu, w sezonie turystycznym sporo pracowników, w tym kucharzy, przyjeżdża do Ladakhu z południa kraju w poszukiwaniu pracy.

Wyrabiamy też sobie lokalną kartę telefoniczną. Europejskie ani nawet indyjskie SIM karty z innych regionów nie działają w Ladakhu (Pakistan, Chiny, wróg patrzy a szpiegów dookoła masa...). To znaczy ktoś w punkcie obsługi klienta wyrabia za nas, bo nijak nie udaje nam się samodzielnie przejść przez cały proces aktywacji i odpowiadanie na wszystkie pytania.
Przyzwyczajamy się do przerw w dostawie prądu. Mają miejsce raz na jakiś czas i z reguły nie trwają dlugo. A jedzenie kolacji w prawie całkowitej ciemności ma też swój urok.

leh6.jpg



Przerwy w dostawie internetu są za to permanentne. Podczas całego wyjazdu ani razu nie udało nam się sprawdzić poczty ani otworzyć choćby jednej strony. Zamiast tego trochę z musu przechodzimy przez cyfrowy detoks.
W miarę upływu czasu decydujemy się na coraz poważniejsze zwiedzanie, cały czas pamiętając o tym, żeby się nie przemęczać. Łapiemy taksówkę, która z centrum wywiezie nas na górę, w okolice pałącu królewskiego i jedną z lokalnych świątyń. Do przejścia mamy potem tylko paręnaście metrów w górę ale i tak jest to dla nas mordęgą. Za to widok wynagradza wszystkie cierpienia.

leh2.jpg



leh7.jpg



Schodzimy potem w dół, do miasta, zahaczając po drodze o to, co zostało z pałącu królewskiego. A zostało nie za dużo, bo poza murami i jedną bogato wyposażoną salą do obejrzenia są tylko puste pokoje.

leh3.jpg



Kolejna wycieczka taksówką, tym razem do pagody zbudowanej nie tak dawno temu przez Japończyków. Jest kolorowa i ciutkę kiczowa, za to roztacza się z niej bardzo ładny widok na miasto i okoliczne góry.

leh4.jpg



Czujemy się w miarę dobrze i planujemy coraz dalsze wypady. Aż tu nagle w nocy przychodzi kryzys.Relacja pisze sie na biezaco, na ile czas wolny pozwala. A ze czasu niewiele to pewnie potrwa ze dwa tygodnie zanim dociagne do konca [WHITE SMILING FACE]

Enviado desde mi ALE-L21 mediante TapatalkBóle głowy i problemy z oddychaniem zamieniły u A. tą noc w koszmar. Tradycyjne metody przystosowywania się do rzeczywistości jakoś niespecjalnie działają. Rano objawy ustępują ale pomimo tego jedziemy do szpitala.

Dwie godziny pobytu na miejscu i wracamy z powrotem do centrum Leh. W szpitalu nic nie załatwiliśmy. Najpierw pół godziny czekania w kolejce do rejestracji, tylko po to, żeby zapłacić 10 rupii i dostać żółtą karteczkę. Z tą karteczką można dalej próbować dostać się do lekarza, jak tylko ktoś ma dużo czasu i sprawne łokcie, żeby przepychać się w tłumie. Wracamy do centrum bo tu właśnie po południu przyjmują lekarze po zakończeniu swoich porannych szpitalnych dyżurów. Prywatna wizyta kosztuje drożej i nie każdego z miejscowych na nią stać. Dla Europejczyka to równowartość paru piw w knajpie, raczej mała cena za większy komfort obsługi.

ladakh13.jpg


Nie należy spodziewać się cudów. Prywatny gabinet lekarski w Leh to z reguły słabo oswietlona kanciapa, wyposażona tylko w podstawowe przyrządy. Badanie przeprowadzane jest dosyć powierzchownie, nawet osłuchiwanie płuc stetoskopem odbywa się przez bluzkę. Kończy się na przepisaniu jakichś proszków, podłączeniu do tleny na parę minut, zaleceniu, żeby dużo pić i się nie przemęczać. Zagrożenia życia i zdrowia nie stwierdzono.

Jak nie stwierdzono, to łapiemy taksówkę i jedziemy na wypad na miasto. Nic forsownego, ale nie chcemy tracić kolejnego dnia. Celem jest jedna z okolicznych gomp, czyli buddyjskich klasztorów. A tych w bliskim i dalszym sąsiedztwie jest sporo.
Generalnie najlepiej zwiedzać je wcześnie rano, wtedy można załapać się na poranne modlitwy i ochydną słoną herbatę. W ciągu dnia sporo pomieszczeń świątynnych jest zamykanych, żeby znowu otworzyć się na dłużej podczas wieczornych modłów.
Więcej o gompach będzie później, dziś nie zgrywamy się czasowo z godzinami otwarcia więc chcąc nie chcąc oglądamy sobie tylko podniszczone freski oraz całujemy przysłowiową klamkę w świątyni. Zdjęć poglądowych okolicy też nie będzie, niedaleko jest lotnisko a miejscowi żołnierze są przeczuleni na punkcie fotografowania.

ladakh12.jpg



ladakh11.jpg


W ramach rekompensaty wieczorem w Leh fundujemy sobie bardziej wykwintną kolację i piwo. To ostatnie w formie konspiracyjnej - serwowane są dla niepoznaki w plastikowycj filiżankach do herbaty. Albo właściciel nie chce urazić buddystów albo nie ma koncesji na alkohol.

ladakh14.jpg


Kolejna noc jest jeszcze gorsza. Na tyle zła, że nie czekamy do rana, koło północy bierzemy taksówkę i znowu jedziemy do szpitala. Tym razem omijam wszystkie kolejki i sposobem "na chamskiego cudoziemca" doprowadzam A. do lekarza.
Zestaw badań jest chyba wystandaryzowany w całych Indiach. W szpitalu A. zostaje zmierzone ciśnienie, tlen we krwii, osłuchane są płuca. Lekarka proponuje zastrzyk, nie mamy własnych igieł ani strzykawek a szpitalne jakoś nie wzbudzają zaufania więc decydujemy się na metodę trochę mniej inwazyjną. Kończy się na dłuższym podłączeniu pod butlę tlenową i pobycie na specjalnym oddziale dla turystów.

Oddział opanowany jest przez Hindusów z Mumbaju. Przylecieli do Leh dzień wcześniej, z lotniska złapali taksówkę i pojechali nad jeziora na ponad 4200 m. npm. A teraz ledwo co żyją, pomiędzy wdychaniem tlenu objadają się chipsami i narzekają na to, jaki ten Ladakh jest niebezpieczny dla zdrowia.

Dwie godziny wdychania tlenu czynią cuda, A. czuje się o niebo lepiej. Lekarz sugeruje pozostanie tu całą noc ale jakoś się to nam nie uśmiecha. Wracamy do hotelu. Reszta nocy przebiega bez większych sensacji. Następnego dnia w aptece kupujemy przenośną butlę z tlenem a A. decyduje się wreszczie na branie diamoxu. Do końca wyjazdu nie ma już żadnych problemów z chorobą wysokościową.Nieśmiało wypuszczamy się dalej poza Leh. Na początku tylko na jeden dzień, z noclegiem cały czas w stolicy, żeby w razie czego lekarz był w pobliżu.

Celem jest klasztor w Thiksey, podobno jeden z ładniejszych i ciekawszych w całym Ladakhu. A do tego dojazd ogólnodostępnymi środkami komunikacji jest tam banalnie prosty i nie trzeba łapać taksówki.

Wstajemy wcześnie rano, w planach jest załapanie się na poranną modlitwę. Dojazd, ze zmianą busa w Choglamsar zajmuje niewiele czasu, już w niecałą godzinę po wyjeździe z Leh stoimu u podnóża klasztoru.

Th1.jpg


Trzeba tylko wejść na górę, co dla naszych jeszcze nie w pełni zaaklimatyzowanych organizmów w dalszym ciągu stanowi pewne wyzwanie i zajmuje dłużej niż początkowo zakładaliśmy. W końcu zziajani docieramy do głownej bramy, płacimy za wstęp i wchodzimy do sali, w której odbywają się modły.

Pod ścianą siedzi już paru innych turystów ale większość ludzi w klasztorze to mnisi. Przekrój wiekowy - od lat 9 to 86, ogoleni na łyso i ubrani w czerwone prześcieradła. Wszyscy mniej lub bardziej śpiewnie zawodzą mantry, przy akompaniamencie bębna, od czasu do czasu dołącza to niego przeraźliwe ryczenie trąb. Starsi mnisi pochłonięci są modlitwą, mają zamknięte oczy i nie zwracają uwagi na to, co sie dzieje dookołą. Dzieciaki podszturchują się nawzajem, podszczypują albo prawie zasypiają na siedząco. Od czasu do czasu podchodzi do nas jeden z nich i serwuje nam herbatę z mlekiem, pozwala się to nam trochę rozgrzać bo poranki o tej porze roku do najcieplejszych nie należą. Siedzimy, grzejemy sobie ręce, dyskretnie robimy zdjęcia ale przez większość czasu po prostu chłoniemy wszystkimi zmysłami atmosferę, która tu panuje.

Th2.jpg



Th3.jpg


Tracimy poczucie czasu, w końcu modły się kończą. Wszyscy wychodzą, my zostajemy jeszcze w środku i mamy teraz całą salę tylko dla siebie. Spędzamy sporo czasu podziwiając wnętrze, ze szczególnym uwzględnieniem mniej lub bardziej psychodelicznych malunków na ścianach.

Th4.jpg



Th5.jpg


Pomieszczeń w klasztorze jest sporo, kręcimy się po nich przez dobrych parę godzin. Do tego dochodzą jeszcze dziedzińce, klatki schodowe i masę innych zakamarków. Podczas naszej eksploracji z każdej strony obserwuje nas albo Budda albo różnokolorowe demony. Całości dopełniają kolorowe flagi modlitewne łopoczące na wietrze.

Th6.jpg


Wczesnym popołudniem rozpoczynamy nasz powrót do Leh. Schodzimy z klasztoru na dół, do głownej drogi i łapiemy przejeżdzającego busa. Podwozi nas do pobliskiego Shey, gdzie robimy krótką przerwę na zwiedzanie jednego z miejscowych pałaców królewskich. Zostało z niego mniej, niż z podobnego budynku w Leh, ale posąg Buddy znajdujący się w lokalnej świątyni robi spore wrażenie. Trzeba tylko znaleźć odźwiernego, który za niewielką opłatą wpuści nas do środka .

Th7.jpg


Do stolicy Ladakhu wracamy tuż przed zachodem słońca. Szybka kolacja, potem poświęcamy trochę czasu na ostatnie formalności. Pierwotnie mieliśmy w planie pójść na parudniowy trekking, ale z obawy o samopoczucie odkładamy to do następnej wizyty w tym zakątku świata. Zamiast tego będzie zmotoryzowana wyprawa w parę ciekawych zakątków Ladakhu. Dopinamy ostatnie szczegóły planu i umawiamy się z naszym długodystansowym taksówkarzem na wyjazd wcześnie rano. Jutro ruszamy w drogę.Droga w Ladakhu to temat na osobny wpis. Więc w ramach niewielkiej dygresji będzie teraz parę słów na temat realiów poruszania się po tym rejonie.

Podstawa to dobry kierowca. Sezonowi szoferzy napływowi z południa Indii przynoszą ze sobą dosyć ekstrawagancji styl jazdy, co w warunkach górskich może skończyć się niezbyt wesoło. My przez turystów poznanych na miejscu dostajemy namiary na człowieka mieszkającego na stałe w Leh. To spokojny i cichy Tybetańczyk, chętny do pomocy ale nie narzucający się. Pokaże nam sporo ciekawych miejsc, pomoże przy znalezieniu noclegu i w kontaktach z miejscowymi a przy okazji zarobi trochę rupii - co przy jego statusie uchodźcy i braku innych możliwości zatrudnienia stanowi dodatkową motywację do wykonywania dobrze swojej pracy.

Plotka głosi, że po Ladakhu w miarę wygodnie można poruszać się też komunikacją publiczną. Tylko trzeba mieć sporo czasu, często w danym kierunku jedzie tylko jeden autobus w ciągu dnia. Na dojazd traci się o wiele więcej czasu, za to możliwości integracji z lokalną ludnością są o wiele większe. My postawiliśmy na (względną) szybkość i wygodę.

Kierowca to podstawa bo drogi w Ladakhu wyglądają tak.

dr1.jpg



dr6.jpg



dr7.jpg


To znaczy czasami jest asfalt, czasami go nie ma. Niezależnie od tego trasa jest kręta jak cholera, prawie zawsze jest albo pod górkę albo z górki. Czasami prowadzi nad przepaścią, czasami bokiem góry albo w kanionie, zdarzało nam się też jechać korytem rzeki, nie do końca wyschniętej.

Jakby tego było mało, dodatkowych atrakcji dostarczają przeszkody na drodze. Spotkać nas może wszystko: zawalisko kamieni, lawiny, stado jaków, ciężarówka ścinająca zakręt albo konwój wojskowy.

dr5.jpg


To ostatnie jest chyba najgorsze, ciężko to wyprzedzić, wlecze się człowiek za takimi zawalidrogami 20 km/h i pomimo szczelnie zamkniętych okien i wentylacji wdycha ich spaliny. A że wojska w okolicy sporo to i na konwój trafia się częściej, niż by się chciało.

dr9.jpg


W Ladakhu nie sposób zapomnieć o regułach poprawnej jazdy. Co jakiś czas przy drodze trafiamy na maksymy lokalnego geniusza literackiego - na tyle grafomańskie co skuteczne bo nie sposób ich potem wybić sobie ich z głowy.

dr2.jpg



dr3.jpg



dr8.jpg


Osoby spragnione odrobiny duchowości mogą znaleźć ukojenie w przydrożnych świątyniach lub kapliczkach. Umiejscowione są one z regułu na ważniejszych przełęczach, obwieszone do granic możliwości flagami modlitewnymi i czasami zaskakująco ekumeniczne, skupiając pod jednym dachem wiele wyznań.

dr10.jpg


Wspomnianymi flagami udekorowane są też charakterystyczne miejsca - do takich poza przełęczami zaliczane są mosty, tunele, bardziej ostre zakręty, pagórki, drzewa i masę innych miejsc, dla nas zupełnie zwyczajnych a dla Ladakhczyków w ten czy inny sposób święte.

dr4.jpg


Czyli w wielkim skrócie, jak ktoś lubi wygodę albo cierpi na chorobę lokomocyjną, niech lepiej nie wypuszcza się poza okolice Leh. Im dalej na prowincje, tym ciężej ale też ciekawiej. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość, zapomnieć o nawigacji GPS i szacowanym czasie przejazdu a zamiast tego ze stoickim spokojem przyjmować wszystko, co spotkamy po drodze. Pomaga w tym mantra, pewnie dlatego udekorowanych jest nią sporo samochodów i motocykli.

leh5.jpg


Po tej przydługiej dygresji ruszamy wreszcie w drogę.Jedziemy na koniec Ladakhu. A tak w zasadzie to już poza, bo nasz cel, Turtuk, ma niewiele wspólnego z buddyzmem czy kulturą tybetańską. Jeszcze do lat 70 zeszłego wieku ta część doliny rzeku Nubra należała do Pakistanu. Potem przyszła wojna, granica się przesunęła i mieszkańcy Turtuka stali się trochę wbrew własnej woli obywatelami Indii. Do swoich krewnych trzy wioski dalej muszą teraz leciec przez Dehli i Islamabad.

Religią dominującą jest tu islam. Jest wprawdzie jedna świątynia buddyjska, zbudowana kawałek poza miastem przez i dla przedstawicieli hinduskiej administracji. Miejscowi zdecydowanie preferują meczet.

Turtuk leży na małym płaskowyżu nad główną drogą. Uliczki ma wąskie i tak w zasadzie to są raczej małe ścieżki przeznaczone tylko dla ruchu pieszego. Bierzemy nasze plecaki i ruszamy do hotelu.

tur6.jpg


Tuż przy wejściu do miasta czytamy wywieszone przez miejscowych reguły postępowania. Uprzejmie prosi się o nierobienie zdjęć bez uprzedniej zgody, szczególnie kobietom. Turyści są tu nieczęstymi gośćmi, Turtuk otwarto dla nich dopiero w 2010 roku ale widocznie postępowanie niektórych backpackerów - paparazzi wywołało już niejedną kontrowersję.

W wiosce spotkać można trzy grupy ludzi.

Pierwsza to kobiety. Pracują na roli, robią pranie, gotują coś na kuchni, krzątają się koło domu i generalnie robią wszystko.

tur3.jpg



tur2.jpg


Druga to dzieci. Biegają po wąskich uliczkach, siedzą w cieniu pod drzewem i czytają coś z podręczników szkolnych albo pokazują sobie nas palcami i się śmieją.

tur4.jpg


Trzecia grupa to starsi mężczyźni. Ci z kolei albo siedzą w meczecie albo przed nim.

tur5.jpg


Mężczyzn w sile wieku praktycznie tu nie ma. Pracują gdzieś w innej części Indii, często na dłuższych kontraktach i tylko raz albo dwa razy w roku wracają w rodzinne strony.

W Turtuku nie ma zbyt dużo do robienia. Włóczymy się bez większego celu, co chwila gubiąc się w labiryncie wąskich ścieżek żeby za moment zupełnie niespodziewanie znaleźć się w znajomym miejscu. Podglądamy leniwie toczące się życie i przez większość pobytu próbujemy rozwiązać nie dającą nam spokoju miejscową zagadkę: dlaczego groby na tutejszym cmentarzu obłożone są zardzewiałymi puszkami i kanistrami. Nikt z miejscowych nie potrafił nam na to odpowiedzieć.

tur1.jpg


Fundujemy sobie tu dwudniowy chillout, po czym jedziemy dalej.Przemieszczamy się od jednego wrogiego sąsiada Indii do drugiego. Jedziemy nad jezioro Pangong. Położone na 4350 metrach należy obecnie w większości do Chin choć w przeszłości przechodziło parę razy z rąk do rąk. Podobno od czasu do czasu zdarzają się tu incydenty pomiędzy obiema stronami. Podczas naszgo pobytu sytuacja na granicy jest na pierwszy rzut oka spokojna, wojska nie widać. Jedyna uciążliwa konsekwencja to zakaz pływania łódkami po jeziorze, niby ze względów bezpieczeństwa.

Już sam dojazd zapewnia nam sporo atrkacji. Niesamowite widoki za oknem, niektóre z nich mogliśmy nawet oglądać przez dłuższy czas mając nieplanowaną przerwę na wymianę przebitej opony. Trwało to łądnych parę godzin ale w końcu przejechaliśmy z jednego końca Ladakhu na drugi.

pan1.jpg



pan8.jpg


Pomimo bliskości granicy Pangong jest bardzo popularny wśród hinduskich turystów. W sezonie przypomina pewnie naszą Ustkę czy Lebę. Sądząc po szyldach oraz pozostałościach po domkach kempingowch (stojących tu tylko przez parę miesięcy a potem rozbieranych jesienią) w lato musi tu być tłoczno jak w New Delhi. Trochę dziwne, jak na miejsce na końcu świata, gdzie poza podziwianiem widoków ma się niespecjalnie dużo do roboty. Może to zasługa filmów bollywoodzkich, jezioro służyło w paru z nich jako sceneria kluczowych ujęć. Można sobie pogooglach na youtube, poziom artystyczny tych dzieł jest odwrotnie proporcjonalny do piękna okolicy.

pan2.jpg



pan3.jpg


My przyjeżdżamy nad Pangong pod koniec września. Jest słonecznie, wietrznie i dosyć chłodno. Widoki zapierają dech w piersiach, ale to może też przez wysokość, na której jesteśmy. Znajdujemy sobie nocleg w jednym z niewielu otwartych miejsc w okolicy. Deluxe, jak twierdzi właściciel, bo mają prąd. Jakby była jeszcze bieżąca woda to byłoby super-deluxe. A tak zamiast tracić czas na niepotrzebne ablucje możemy przez następnych parę godzin podziwiać okolicę.

pan4.jpg



pan6.jpg



pan7.jpg


Potem robi się ciemno, temperatura szybko spada poniżej akceptowalnego poziomu. Wracamy do naszego "hotelu" na gorącą herbatę z imbirem i kolację. Nawiązujemy też bliższą znajomość z najmłodszym członkiem rodziny naszego gospodarza. Nasze aparaty stanowią dla niej niemałą atrakcję.

pan5.jpg


W nocy jest zimno, spimy pod kocami i w ubraniach. Musi być sporo poniżej zera, jeszcze następnego dnia koło południa na wybrzeżu jeziora można zauważyć resztki lodu.

Drugiego dnia pobytu kontynuujemy nicnierobienie (wygląda to tak, jakby cały ten wyjazd poza Leh to było jedno wielkie lenistwo: w Turtuku chillout, godziny spędzone w samochodze a teraz na dodatek odpoczynek nad jeziorem...). Włóczymy się przy brzegu, robimy zdjęcia. Piszący te słowa ma wątpliwą przyjemność poślizgnąć się i wpakować całymi spodniami w błoto. Po przepierce proces suszenia jest momentalny, wiatr i słońce robią swoje.

Wczesnym popołudniem pakujemy nasze rzeczy i ruszamy dalej. Celem jest kolejne jezioro, 260km i sześć godzin drogi stąd.Po co spędzać kolejne godziny w samochodzie żeby zobaczyć kolejne jezioro w górach, jak widziało się już Pangong? A choćby dlatego, że Tso Moriri jest zupełnie inne. To znaczy też jest w nim woda, też otoczone jest górami ale na tym podobieństwa się kończą. Nie ma tu strefy nadgranicznej, bez stałych mieszkańców i tylko z infrastrukturą dla sezonowych turystów. Nad Tso Moriri znajdziemy wioski zamieszkałe przez miejscowych, żyjących swoim życiem, tylko w niewielkim stopniu zmienionym przez rosnącą turystyczną popularność tego miejsca.

Żeby tam dotrzeć musimy pokonać setki zakrętów oraz wspiąć się na przełęcz z obowiązkową świątynią. Staramy nie przejmować się wrakami samochodów, które mijamy od czasu do czasu. Na szczęście wystarczy tylko spojrzeć przez drugie okno, krajobrazy w tej odludnej okolicy są przepiękne.

tso1.jpg



tso2.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (15)

gecko 9 sierpnia 2017 20:50 Odpowiedz
@pbakQuote:Indie jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągały. Nie dlatego, że brudno i biednie, podobno oszukują tam ludzi na każdym kroku a żebracy nie dają żyć - z takimi rzeczami miałem już do czynienia w innych krajach. W sumie nawet nie potrafie powiedzieć dlaczego, zabytków mają tam masę, kuchnia dobra a koszty podróży niewielkie. Po prostu ten kraj nie był wysoko na mojej liście miejsc do zobaczenia i raczej nieprędko się tam znajdzie. Bez żadnego konkretnego powodu, nie i już. Ale Ladakh (czyli po tybetańsku ལ་དྭགས, jak w tytule) to coś innego [...]Gdybym w końcu pojechał do tego długo wyczekiwanego Ladakh, to rozpocząłbym relację dokładnie takimi samymi słowami :P Byłem bardzo blisko wybrania się tam w 2015, ale promka Turkisha do Tadżykistanu zrobiła swoje.
wojtas-88 10 sierpnia 2017 13:44 Odpowiedz
Nie każcie tak długo czekać na wrzuty :D I proszę o więcej tekstu, taka egzotyczna podróż interesuje mnóstwo osób. Już czekam z niecierpliwością na dalszą część :)
pbak 10 sierpnia 2017 19:13 Odpowiedz
Relacja pisze sie na biezaco, na ile czas wolny pozwala. A ze czasu niewiele to pewnie potrwa ze dwa tygodnie zanim dociagne do konca [WHITE SMILING FACE]Enviado desde mi ALE-L21 mediante Tapatalk
sko1czek 18 sierpnia 2017 12:48 Odpowiedz
Te napisy przydrogowe, przypominajki i mądrości dla kierowców uwielbiam, przesympatyczny indyjski pomysł, który znam z Sikkimu.
don-bartoss 18 sierpnia 2017 12:49 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja, szczególnie że mam ten kierunek w dalszych planach.
gecko 28 sierpnia 2017 22:02 Odpowiedz
Niesamowite są te himalajskie bezkresy. Zdjęcie ze wschodu słońca, póki co - moje ulubione.
pbak 3 września 2017 20:18 Odpowiedz
Na koniec trochę o kosztach i parę praktycznych porad. Na miejscu jest raczej tanio, szczególnie pod koniec sezonu. W Leh lepszy hotel (Lingzi) zalatwiany przez booking na pierwszych parę dni kosztował nas 2700 R za pokój. Recepcjonista był bardzo miły i często nam pomagał, nawet jak już mieszkaliśmy gdzie indziej. Tańszy hotel (Paul Guesthouse), rezerwowany już na miejscu i po krótkich negocjacjach był za 800 R. Dałoby się jeszcze taniej ale woleliśmy mieć własną łazienkę i ciepłą wodę w kranie. W Turtuku spaliśmy w hotelu Maha, 1200 R za dwójkę. Wszystkie powyższe godne są polecenia. Nad Pangongiem i Tso Moriri wybór po sezonie ogranicza się do paru guesthousów, szukaliśmy ich na miejscu. Cena z wliczoną kolacją i śniadaniem to ok 500 R za dwie osoby. Standard odpowiednio niższy niż w Leh ale akceptowalny. Jedzenie w Leh jest dobre i tanie. Porcja pierożków momo to jakieś 200 rupii, za drugie tyle można mieć już porządny obiad albo kolacje. Transport to osobna sprawa. Shared taxi, czyli minibusy ruszające po zapełnieniu się są śmiesznie tanie. Z Leh do Thiksey dojechać można za 40 R. Zwykłe taksówki mają z góry uregulowane ceny, narzucane przez lokalną mafię (tzn. związek zawodowy). Żadne negocjacje nie wchodziły tu w rachubę. I tak na przykład przejazd z lotniska do Leh to 250 R, trasa Leh - Turtuk to 22000R - za samochód z max 4 pasażerów. To był najdroższy element wyjazdu ale przynajmniej nasz kierowca nie miał większych oporów, żeby odjechać gdzieś od głównej trasy, zboczyć do jakiegoś klasztoru czy innej atrakcji i nie chciał za to dodatkowych pieniędzy. Wstęp do gompy, muzeów czy innych tego typu obiektów to z reguły 30 - 70 rupii. O internecie już było wcześniej, można o nim zapomnieć. Lokalna karta sim przydaje się do kontaktów z hotelem czy taksówkarzem, o pomoc w jej załatwieniu najlepiej poprosić ludzi ze sklepów telefonicznych. Nam pomógł przemiły właściciel przybytku mieszczącego się na końcu deptaka w centrum Leh, po przeciwnej stronie od pałacu. Na wyjazd w tereny przygraniczne, czyli Turtuk, Pangong, Tso Moriri i parę innych trzeba mieć specjalny permit. Niby można to załatwić samemu koło iinformacji turystycznej ale nam się nie udało. Pomógł nam właściciel jednego z biur podróży, pozwolenie na 7 dni kosztowało 700 R. Osoby z bardziej egzotycznym paszportem mogą mieć problemy. Chinka spotkana przez nas w samolocie takiego pozwolenia nie dostała i całe 2 tygodnie swojego wyjazdu spędziła w Leh. O wizach do Indii załatwianych przez internet chyba każdy już wie. Dolot też jest raczej prosty, rano z Delhi leci do Leh parę maszyn. Loty tam i z powrotem kończą się późnym przedpołudniem, potem warunki atmosferyczne są mniej korzystne i lotnisko zamykane jest na trzy spusty. Przełom września i paźdzernika to chyba najlepszy termin na odwiedzenie Ladakhu. Turystów jest już niewielu, większość restauracji i barów jest jeszcze czynna a na pogodę też nie ma co narzekać. Lato byłoby chyba zbyt tłoczne jak na moje preferencje. Za to zima to zupełnie inna sprawa - na zdjęciach wygląda prześlicznie, podobno całorocznych hoteli jest coraz więcej więc kto wie, może kiedyś się tam znowu wybierzemy, tym razem na Sylwestra.
antares 3 września 2017 21:05 Odpowiedz
Kolejne niesamowite miejsce. Zazdroszczę tych widoków, ciszy i spokoju z dala od cywilizacji. I mogę sobie jedynie wyobrażać ogrom tej przestrzeni.
pbak 3 września 2017 22:20 Odpowiedz
Nie ma co zazdrościć, trzeba wsiadać w samolot i lecieć :-) Bo warto!
don-bartoss 9 września 2017 08:58 Odpowiedz
Ile czasu spędziłeś w Ladakh?
pbak 9 września 2017 13:17 Odpowiedz
Don_Bartoss napisał:Ile czasu spędziłeś w Ladakh?Dwa tygodnie.Enviado desde mi ALE-L21 mediante Tapatalk
dmw 11 września 2017 01:25 Odpowiedz
W Twoim poście #8 jest zdjęcie motocykla obwieszonego chorągiewkami z napisami po tybetańsku ཨོཾ་མ་ཎི་པདྨེ་ཧཱུྃ་ . Są to słowa popularnej buddyjskiej mantry współczucia: "Om mani padme hum" - "bądź pozdrowiony, skarbie w kwiecie lotosu". Do tego jest piękna melodia, można posłuchać sobie na YT. Czy w świątyniach, które odwiedziłeś słuchałeś ich śpiewu i muzyki? Podobało Ci się? Zastanawiam się czy na żywo nie brzmi to zupełnie inaczej niż dostępne dla nas wersje internetowe...
pbak 11 września 2017 20:54 Odpowiedz
W klasztorze takiej muzyki nie słyszałęm. To, co z siebie wydają mnisi podczas modlitw, przypomina raczej melodeklamację niż śpiew, przerywane jest waleniem w bębny albo talerze i dmuchaniem w rogi, z których wydobywa się raczej ryczenie niż piękne dźwięki. Może podczas większych świąt wszystko wygląda inaczej, podczas moich odwiedziń cała oprawa dźwiękowa była raczej prymitywna, ale jak najbardziej pasująca do ogólnego klimatu w klasztorach. Muzykę słychać było tylko w Leh w sklepach z pamiątkami.
biokoo 20 września 2017 11:12 Odpowiedz
Super relacja !
pbak 2 stycznia 2018 23:24 Odpowiedz
W ramach post scriptum, jakby komuś było mało zdjęć w relacji, to tu są wszystkie z wyjazdu:https://photos.app.goo.gl/5m13Za4DpRSGSoaD2Opisy będę dodawać sukcesywnie, w miarę dostępnego czasu.