0
Kasica88 16 sierpnia 2017 15:47
Ubiegłej jesieni, zupełnie przypadkowo, przeczytawszy kilka książek nt. Japonni stwierdziłam: trzeba lecieć. Kilka dni później, jak na zawołanie, LOT ogłosił Szalona Środę, a w niej Tokio za 1799 pln (warto dodać, że podróż lotowskim Dreamlinerem była od sluzszego czasu na mojej liście 'do zrobienia'). Tak więc pewnego grudniowego dnia stałam się sczesliwą posiadaczką biletów na lipcowa podróż do Japonii.

Skąd taki tytuł relacji? Otóż naszą podróż początkowo odbywaliśmy w 4 osoby, z których jedną musiała wracać już po tygodniu, zatem pierwszy tydzień był dość szczegółowo zaplanowany (motyw przewodni: Japonia śladami lisów ;)), natomiast na pozostała cześć wyjazdu, plan tworzony był z dnia na dzień, w podróży.

Trasa wyglądała mniej-więcej następująco:
Cześć pierwsza ‘planowana’: Tokio-Kamakura-Shiroishi-Nagano-Kioto (7 dni) i dalej: Nara-Himeji-Fukuoka-Beppu-Yufuin-Hiroshima-Kochi-Matsuyama-Osaka-Tokio.



Termin naszej wyprawy to 12-31.07, na miejscu korzystaliśmy z RailPassow (7/14 dniowych), przejechaliśmy ponad 4000 km i z pobieżnych wyliczeń wynikało, że zwróciły się one ponad trzykrotnie. Większość czasu spędziliśmy na Honsiu, ale odwiedziliśmy też Kiusiu i Sikoku. Było dużo chodzenia, ale i wiele dziwów.


Póki co ogólne podsumowanie. RailPassy, jak wspomniałam mieliśmy 7 i 14 dniowe, ja podróżowałam z tym drugim. Na pewno jego zakup był dobrą decyzją. Aktywowałam go od 3go dnia pobytu (wcześniej do podróży po Tokio używałam 72-godzinnego biletu za 1500 jenów, a dodatkowo zapłaciłam 2x920 y za pociąg do Kamakury i spowrotem). Na Raił Pasie zrobiłam następujące trasy (bilet + miejscówka; ceny w jenach wg Hyperdia.com, zgodnie z nasza trasa):

Tokio-Shiroishizao (5400 + 4950 = 10350)
Shiroishizao-Nagano (7560 + 6700 = 14260 )
Nagano-Kioto (7340 + 4760 = 12100 – tylko do stacji przesiadkowej)
Kioto-Nara-Kioto (2x710 = 1420)
Kioto-Himeji (2270 + 2800 = 5070 )
Himeji-Fukuoka (8420 + 5190 = 13610)
Fukuoka-Beppu (3540 + 3800=7340)
Beppu-Yufuin (1110)
Yufuin-Hiroshima (6700+6760 = 13460)
Hiroshima-Kochi (6200+4250 = 10450)
Kochi-Matsuyama (5240 + 4630 = 9870)
Matsuyama-Osaka (6740 + 4150 = 10890)
Osaka-Tokio (8750 + 5190 = 13940)
Koszt 14 dniowego RailPassa = 46,390 YEN / Koszt naszych przejazdów = 123,870 (nie wliczając rezerwacji miejsc to coś koło 70k)
Dodatkową korzyść z Raił passa to bezpłatną rezerwacja miejsc (wliczone powyżej). W większości przypadków rezerwowaliśmy miejsca bezpośrednio lub dzień przed wyjazdem (tylko w Shinkansenie z przesiadkowej Kanazawy do Kioto miejsc nie było-chcieliśmy rezerwować zaraz przed wyjazdem), ale bez problemu pojechaliśmy wagonem bez rezerwacji miejsc).
Poza tym RailPass przydał się w podróżach po Tokio i Kioto (JR lines), oraz w HopON-HopOFF busie w Hiroshimie.
Dodatkowe bilety transportowe to: dzienne bus passy w Kioto (500 jenów/szt), Monkey Pass w Nagano (obejmujący wstęp do małpiego parku + bus/pociąg, żeby tam dojechać- RP nie działa + komunikacja miejska w Nagano w dniu wizytacji małp; 3200 jenów), komunikacja miejska w okolicach Beppu (jakieś pojedyncze przejazdy, opłata w zależności od długości przejazdu), dzienny bus pass w Kochi – na autobusy turystyczne (500 jenów-cena dla turystów) i Matsuyamy – całodniowy bilet tramwajowy (również 500 jenów).

NOCLEGI:


Tokio: Airbnb, Ryogoku (ok. 60 e/os za trzy noce) - całkiem przyzwoita lokalizacjia, jest i metro i JR lines, blisko Edo-Tokio muzeum i stadion sumo. Gdyby ktoś był zainteresowany mogę podesłać namiary.


Nagano
: Hotel Unicorn (ok. 20e/os/noc - pokój 2 osobowy z łazienką) - miejsce nie pierwszej świeżości, ale jedno z najtańszych wówczas w Nagano. Była to chyba najmniej ciekawa z naszych noclegowni, aczkolwiek było w miarę czysto i do przeżycia.

Kioto: tu nam się poszczęściło, miesjce znalezione dzień wcześniej przez Agode albo Booking, zwało się a&m House Enmachi (ok. 10 min od stacji JR), cena trafiła nam się bardzo okazyjną, 74 e/4os/2 noce – bardzo polecam, później została nas już trójka, ale przedłużyliśmy pobyt na 2 noce dłużej, trochę wyższa cena (ok. 90e/3os/2 noce). Miejsce jest ciche, czyste i bardzo nowe. Pokoje to właściwie takie mini-studia z pralka, aneksem kuchennym itp. Właściciele bardzo sympatyczni, dużo informacji o atrakcjach i restauracjach. W cenie również śniadanie (kawa/woda/sok + kanapki i słodkie bułki).

Fukuoka: Tu znowu Airbnb, blisko stacji JR Hakata. Miejsce sredio przyjemne, w jakimś blokowisku, ale można było się wszędzie dostać nogami. Koszt ok. 20 e/os/noc

Beppu: GuestHouse Danran, ok. 13 e/os/noc. Pokój w stylu japońskim że wspólną łazienka. W cenie karnet na darmowe wstępy do kilku Onsenow. Można było bezpłatnie skorzystać z pralki oraz mini kuchni na tarasie.

Hiroshima: Hotel Century21, ok. 20e/os/noc. Super blisko do stacji JR, pokój w stylu japońskim, ale bardzo duży.

Kochi: Hotel AreaOne, ok. 17e/os/noc. Pokój z łazienka, nowy i czysty hotelik, koło 15 min pieszo do centrum i na stacje kolejowa. Darmowa kawa z ekspresu ;)

Matsuyama: Airbnb, położone ok. 15 min od Matsuyama City Station, ale bardzo ładne i nowe mieszkanie, z pralka, kuchnia itp.

Osaka: New Osaka Hotel Shinsaibashi, ok. 27e/os/noc (pokój 2-osobowy z łazienka). Fajna lokalizacja, kilka minut do metra I pieszo można dojść do Dontoburi i całego tego restauracyjno-shoppingowego centrum Osaki. Hotel zuoelnie w porządku.

Tokio: Nihonbashi Villa Hotel, ok. 30e/os/noc (pokój 2-osobowy z łazienka), hotel bez historii, ale OK, 2 minuty do wejścia do stacji JR (z której można m.in. jechać bezpośrednio do Narity).

Narita: U-city Hotel, ok. 22e/os/noc (pokój 2-osobowy z łazienka), bardzo blisko stacji JR, bezplanty transfer na lotnisko.

Poza noclegiem w Tokio i Nagano, wszystko bukowaliśmy z 1/2-dniowym wyprzedzeniem, głównie przez Agode. Żaden nocleg nie był wybitnie zły, aczkolwiek Unicorna i tego Airbnb w Fukuoce raczej bym nie polecała. Reszta jak najbardziej w porządku.Do Narity dostaliśmy się na pokładzie LOT-owskiego Dreamlinera, SP-LRD. Poza tym, że każdy z naszej czwórki (mimo fuzji rezerwacji) został posądzony osobno, sam lot należał do przyjemnych. Z moja kuzynka już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć 787. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć drimlajnera, który testowo latał do KRK. Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć razem. W naszym rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w ‘TOTO’-czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem.

Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota. Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić RailPassy. Kolejkowanie i procedura zajęła dość sporo czasu, ale cóż było czynić...Po pozyskaniu żywotnych RailPassow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która akurat poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedl :roll: Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od ‘za dwa dni’ w związku z nasyzmi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72 h bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz).

Nasze tokijskie koczowisko zlokalizowane było w Ryogoku, dojechaliśmy tam metrem z Tokyo Station, porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie. Było przed 15 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki. Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielska mowa. Nic to jednak, zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto itp., ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy... Łupem naszym padły nudle z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodrozne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek, a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, nie mniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek.

Image

Image

Okolice koczowiska:

Image

Image

Image

Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć ok. 20, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nie przewidywalny, zwłaszcza w Tokio. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, świątynie i po raz pierwszy skorzystaliśmy że słynnych autmatow. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto.

Image
Japoński ordnung ;)

Celem naszym padła Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez wszechobecne automaty z kulkami, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży...). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający głównie na skrzynkach po piwie. Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku.. Jedyną wskazówkę stanowił piktogram przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, żywe ośmiornice, a dla mnie (gdyż mięsa nie spożywam) – tofu ( z suszona ryba, oczywiście...). Jako niejaponczycy wzbudziliśmy zainteresowanie w tubylcach. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartmi nowymi japońskimi znajomościami, podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami:) Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standarowych cenach, a klimat bezcenny.

Image

Image

Image

Image

Image

Kolejnego dnia zaczęliśmy nasze ‘powazne’ zwiedzanie....Następny dzień zaczęliśmy śniadaniem pt. ‘Produkty z 7Eleven’. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri. Pierwszym punktem programu była Asakusa. Zanim dotarliśmy do świątyni, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczyciwych magnesików, przez skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów...). W świątyni pobraliśmy patyczkowe wróżby, zrobiliśmy oględziny i udaliśmy się na eksplorację okolicy. Skutkowała ona m.in. zaopatrzeniem się w dziwne skarpety, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam,że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (no i do tego wstęp za free!).


Image

Image

Image

Image

Image

Image

Później przemieściliśmy się do Tokio Central celem odwiedzenia Ogrodów Pałacu Cesarskiego.

Image

Nie przypouszczalismy zupełnie co nas spotka. Szukając wejścia do tegoż przybytku, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak poprostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani i wejść (za darmo) z wycieczka. Nie spodziewając się niczego złego, ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupa innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie...Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, wszytsko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy!

Oto co dane nam było oglądać i jak nas pilnowano ;)
Image

Image

Po długim cierpieniu, nadeszło urpwgnione oswobodzenie. Postanowiliśmy pojechać do Shibuyi, żeby zregenerować moc.

Image

Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do jakiejś susharni (nie mam pojęcia co to było za miejsce).

Image

Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego że ‘zwiedzeniem’ pałacu, zaczelism eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z reszta jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie... Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii....). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych slodziakowych foteczek...


Image

Image

Image

Image

Image

Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak niesamowity. Tokio po prostu nie ma końca!

Image

Image

Image

Image


Zmęczeni dotychczasową eksploracja, postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z randomowa knajpka pełna Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 y/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)). Byliśmy zmęczeni i nie chciało się nam szukać przypadkowych miejsc, więc pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło... Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcje, jak i strach (nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze:) Aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki.

Image


Image

Image

Wróciwszy do Ryogoku nie chciało nam się wcale iść spowrotem do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!). Obok stacji znajdował się budynek z restauracjami na piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich wielu wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć.

Image

Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro... Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania... Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się Pan i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm.. ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia...No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów, postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już pooozno).

Tak oto minął intensywny dzień drugi.Następny dzień zaczynamy nieco później, zmęczeni po nocnych harcach. Chwilę po południu dotarliśmy do Kamakury (koszt biletu z Ryogoku to 920 Y ÓW, podróż trwa niewiele ponad godzinę). Po ogólnym rozpoznaniu terenu, udaliśmy się w stronę plaży.

Image

Docierając do niej, zauważyliśmy liczne ptaszyska, a zaraz także ostrzeżenia przed atakiem takowych. Postanowiliśmy trochę poplażować, obserwując tubylców. Jedna z ciekawszych obserwacji było używanie przez nich wiertarki do robiania dziur na parasole w plaży ;)

Image

Image

Następnie wyruszlismy w poszukiwaniu słynnego wielkiego Buddy. Zanim go jednak znaleźliśmy, postanowiliśmy kupić owoce w przydrożnym stoisku. Nie mając stosownych narzędzi, poproslismy pana (na migi) o rozkrojenie naszych zakupów. Pan zabrał owoce i zniknął, a po kilku minutach powrócił z rozporcojowanym i zapakowanym dla każdego osobno, gotowym do spożycia, nabytkiem...Takie rzeczy chyba tylko w Japonii;) Zanim odnaleźliśmy Buddę, trafiliśmy do jakiejś małej świątyni bez opłat za wstęp, a potem do kompleksu Hasedera (wstęp 300 y). Mimo niepozornego wyglądu z zewnątrz, teren świątyni okazał się dość spory. Ku naszej uciesze znajdowala sie tam rowniez kapliczka ku czci lisow.

Image

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

kasica88 24 sierpnia 2017 14:30 Odpowiedz
Do Narity dostaliśmy się na pokładzie LOT-owskiego Dreamlinera, SP-LRD. Poza tym, że każdy z naszej czwórki (mimo fuzji rezerwacji) został posądzony osobno, sam lot należał do przyjemnych. Z moja kuzynka już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć 787. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć drimlajnera, który testowo latał do KRK. Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć razem. W naszym rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w ‘TOTO’-czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem. Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota. Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić RailPassy. Kolejkowanie i procedura zajęła dość sporo czasu, ale cóż było czynić...Po pozyskaniu żywotnych RailPassow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która akurat poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedl Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od ‘za dwa dni’ w związku z nasyzmi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72 h bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz). Nasze tokijskie koczowisko zlokalizowane było w Ryogoku, dojechaliśmy tam metrem z Tokyo Station, porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie. Było przed 15 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki. Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielska mowa. Nic to jednak, zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto itp., ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy... Łupem naszym padły nudle z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodrozne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek, a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, nie mniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek. Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć ok. 20, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nie przewidywalny, zwłaszcza w Tokio. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, świątynie i po raz pierwszy skorzystaliśmy że słynnych autmatow. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto. Celem naszym padła Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez wszechobecne automaty z kulkami, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży...). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko. Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający głównie na skrzynkach po piwie. Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku.. Jedyną wskazówkę stanowił piktogram przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, żywe ośmiornice, a dla mnie (gdyż mięsa nie spożywam) – tofu ( z suszona ryba, oczywiście...). Jako niejaponczycy wzbudziliśmy zainteresowanie w tubylcach. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartmi nowymi japońskimi znajomościami, podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami:) Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standarowych cenach, a klimat bezcenny. Kolejnego dnia zaczęliśmy nasze ‘powazne’ zwiedzanie....
kat-lee 25 sierpnia 2017 16:43 Odpowiedz
Zdjęcia jakieś koniecznie! :D
kasica88 30 sierpnia 2017 11:47 Odpowiedz
Zdjęcia będą dodane już niedługo, obiecuję!Następny dzień zaczęliśmy śniadaniem pt. ‘Produkty z 7Eleven’. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri. Pierwszym punktem programu była Asakusa. Zanim dotarliśmy do świątyni, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczyciwych magnesików, przez skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów...). W świątyni pobraliśmy patyczkowe wróżby, zrobiliśmy oględziny i udaliśmy się na eksplorację okolicy. Skutkowała ona m.in. zaopatrzeniem się w dziwne skarpety, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam,że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (no i do tego wstęp za free!).Później przemieściliśmy się do Tokio Central celem odwiedzenia Ogrodów Pałacu Cesarskiego. Nie przypouszczalismy zupełnie co nas spotka. Szukając wejścia do tegoż przybytku, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak poprostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani i wejść (za darmo) z wycieczka. Nie spodziewając się niczego złego, ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupa innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie...Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, wszytsko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy! Po długim cierpieniu, nadeszło urpwgnione oswobodzenie. Postanowiliśmy pojechać do Shibuyi, żeby zregenerować móc. Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do jakiejś susharni (nie mam pojęcia co to było za miejsce).Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego że ‘zwiedzeniem’ pałacu, zaczelism eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z reszta jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie... Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii....). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych slodziakowych foteczek... Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak niesamowity. Tokio po prostu nie ma końca! Zmęczeni dotychczasową eksploracja, postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z randomowa knajpka pełna Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 y/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)). Byliśmy zmęczeni i nie chciało się nam szukać przypadkowych miejsc, więc pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło... Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcje, jak i strach (nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze:) Aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki. Wróciwszy do Ryogoku nie chciało nam się wcale iść spowrotem do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!). Obok stacji znajdował się budynek z restauracjami na piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich wielu wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć. Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro... Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania... Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się Pan i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm.. ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia...No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów, postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już pooozno). Tak oto minął intensywny dzień drugi.
firley7 5 września 2017 11:08 Odpowiedz
@Kasica88, niestety nie widzę zdjęć, które są w poprzednim poście.
kasica88 6 września 2017 10:01 Odpowiedz
@firley7Hm.. Niby wszystko powinno byc zywotne, inni widza? ;)
ibartek 6 września 2017 10:24 Odpowiedz
nie widac.
kasica88 6 września 2017 10:32 Odpowiedz
Sprobuje zatem zreperowac.
ibartek 6 września 2017 10:51 Odpowiedz
tak
firley7 6 września 2017 11:08 Odpowiedz
Wszystko ok :)
lord-sidious 15 września 2017 19:52 Odpowiedz
Fajna relacja i będzie dla mnie bardzo pomocna, patrząc na trasę. Ale mam jedno pytanie, o ten special event, czyli głaskanie lisków. To jakaś szczególna godzina była? Ew. czy jest jakoś powtarzalny?
kasica88 16 września 2017 13:06 Odpowiedz
@Lord SidiousWydaje mi się, że odbywa się to codziennie, ale czy raz czy więcej to nie mam pojęcia. Nasz 'event' miał miejsce ok. 13:30-14 (tak wynika ze zdjęć)