0
Woy 24 sierpnia 2017 19:52
Część I

Zachęcony świeżą nominacją do relacji miesiąca i miejscem tuż za pierwszą trójką postanawiam iść za ciosem i opublikować kolejny opis podróży. Tym razem zadanie przyciągnięcia uwagi użytkowników jest trudniejsze, bo i opisywane kraje znacznie częściej odwiedzane niż Wyspy Św. Tomasza i Książęca. Choć będą regiony, o których na forum nie ma nawet wzmianki – między innymi wspomniane w tytule Wyspy Spratly. Tym razem nie trzymam się ściśle chronologii, serwując czytelnikom jedynie najciekawsze momenty mojej podróży.

A podróż zaczęła się niewesoło - przybyłem na lotnisko w Warszawie w piątek wieczorem tylko po to, żeby się przekonać, że mój opóźniony lot do Zurychu spowoduje utratę przesiadki do Singapuru. Swiss przebudował mi bilet na sobotni lot LOTem do Londynu i dalej Singapore Airlines, ale po przyjeździe na lotnisko znów pierwszy lot złapał opóźnienie. LOT chciał mi zaoferować połączenie na następny dzień, ale dość twardo obstawałem przy opcji wylotu w sobotę. W rezultacie zamiast wylądować w sobotę w Singapurze, wylądowałem w niedzielę w Kuala Lumpur. Spędziłem trzy godziny na lotnisku po to, żeby się przekonać, że mój wieczorny lot Air Asia do Penangu jest opóźniony o ponad dwie godziny. W rezultacie zameldowałem się w hotelu w Penangu o pierwszej w nocy.

Reklamacja od Swiss już poszła, wyślę chyba jeszcze jedną do LOTu. Wprawdzie nie liczę na dwa razy po 600 euro odszkodowania, ale nie zaszkodzi spróbować i czekać, co odpiszą.

Po krótkim dniu na wyspie Penang i w Kuala Kangsar wybrałem się do pierwszego miejsca, które mogę nazwać hitem – Parku Stanowego Belum. Królewski Las Belum (jak sama nazwa wskazuje, należący bezpośrednio do króla Malezji) to rozległy obszar chronionego lasu deszczowego na granicy z Tajlandią (gdzie też znajduje się park narodowy). Przed laty był to teren aktywnej działalności partyzantki maoistowskiej, z którą nieustannie walczyła malezyjska armia. Jak już udawało się przycisnąć partyzantów, ci uciekali do Tajlandii, gdzie malezyjska armia nie mogła się już zapuszczać. Aby odciąć partyzantów od łatwych dróg ucieczki, a przy okazji poprawić zaopatrzenie w elektryczność (nie wiem, która przyczyna była ważniejsza), rząd Malezji pod koniec lat 70-tych utworzył na rzece Perak zaporę Temenggor, która spowodowała powstanie rozległego jeziora o tej samej nazwie.

Od lat 90-tych nie ma już w Malezji partyzantki komunistycznej (nawiasem mówiąc, jest to kontrargument do popularnego poglądu, że kiedyś na świecie było bezpieczniej – w naprawdę wielu krajach było dokładnie odwrotnie), pozostało natomiast wspaniałe jezioro otoczone lasem deszczowym. W parku narodowym hasają sobie nawet słonie czy tygrysy, choć zobaczyć te ostatnie jest niezwykle trudno. O wiele łatwiej jest za to zobaczyć raflezję, największy kwiat świata, którego kilkanaście stanowisk jest stosunkowo łatwo dostępnych w okolicznych lasach. Mnie jednak na początku wyjazdu prześladował pech i tym razem żadna z raflezji nie kwitła. Widziałem tylko taki pączek:


IMG_2008.JPG

2008

Choć park jest rozległy, turystów nie trafia tu zbyt wielu (wyszukiwarka na forum nie pokazuje żadnych wyników przy wpisaniu „Belum”, a mówimy w końcu o bardzo popularnym wśród turystów kraju). Bo i baza turystyczna jest tu delikatnie mówiąc skromna – większość zwiedzających zatrzymuje się w drogim i komfortowym Belum Rainforest Resort.


IMG_2004.JPG

2004

Ja wprawdzie w hotelu nie spałem, ale byłem zmuszony skorzystać z ich oferty wycieczkowej (o ile się orientuję, nikt inny nie oferuje wycieczek po parku). Za całodniową wycieczkę z przewodnikiem trzeba zapłacić 360 ringittów (jakieś 300 zł), czyli jak na Malezję dość drogo, ale większość czasu spędza się płynąc łodzią, która żre sporo paliwa. Lunch i opłata za wstęp do parku zawarte są w cenie.


IMG_2006.JPG



IMG_2007.JPG



IMG_2011.JPG



IMG_2012.JPG




Krajobrazy rzecz jasna zachwycały, ale największym zaskoczeniem wycieczki była wizyta na małej wysepce, niemal w całości zajętej przez tubylczą wioskę. Mieszkańcy, zdaniem naszego przewodnika, kontakt z cywilizacją mają średnio raz na miesiąc (nie licząc zapewne wizyt turystów), tylko dzieci są codziennie zabierane łodzią do miejscowej szkoły. Niemniej jednak żyją mocno prymitywnie i beztrosko – jedzenia maja pod dostatkiem w wodzie i w lesie, jak potrzebują gotówki, idą do lasu zapolować, łup sprzedają i po kilku godzinach wysiłku mają środki na parę tygodni.


IMG_2015.JPG



IMG_2017.JPG



IMG_2018.JPG



IMG_2024.JPG



IMG_2037.JPG



IMG_2039.JPG



IMG_2041.JPG




Mnie ujęła totalna naturalność i bezpretensjonalność tych ludzi – bez problemu pozwalali szwendać się po wiosce, robić zdjęcia, a nawet postrzelać z dmuchawki (choć oczywiście strzelaliśmy „ślepakami” niezanurzonymi w truciźnie). Taka dmuchawka to naprawdę groźna broń – strzałka potrafi osiągać prędkość nawet 400 kilometrów na godzinę i jest dwa razy szybsza niż strzała wypuszczona z łuku.


IMG_2027.JPG


A oto młodociany malezyjski fan Fly4free :)


IMG_2022.JPG



Wszystko to było absolutnie naturalne, nie miałem wrażenia pokazu pod turystów. Nikt też nie chciał ode mnie żadnych datków.
Przy okazji przewodnik nie omieszkał skrytykować organizacji pomocowych, które łaskawie zaopatrzyły domostwa w telewizję, zapominając, że jeśli jest tam jakiś prąd, to używa się go najwyżej do oświetlenia. Ale antenę satelitarną jest gdzie przyczepić :-)


IMG_2033.JPG



A na zakończenie trekingu można się było wykąpać pod wodospadem.

IMG_2052.JPG

Część II - Wyspy Spratly – gdzie to jest i jak się tam dostać?

Na początek słowo wyjaśnienia – moja relacja nie jest ściśle chronologiczna i opuszczam część miejsc, które już wcześniej były tu wielokrotnie opisywane. Wiem, że inni zrobili to lepiej niż ja jestem w stanie.

Wyspy Spratly to archipelag setek wysepek i atoli, położonych na Morzu Południowochińskim. Ich całkowita powierzchnia wynosi mniej niż 2 kilometry kwadratowe, ale terytorium morskie pomiędzy nimi jest ponad 200 tysięcy razy większe. Cały archipelag nie ma określonej przynależności państwowej, a jego ogromny obszar, strategiczne położenie i obecność cennych złóż powodują, że jest najbardziej spornym terytorium na całym świecie. Prawa do Wysp Spratly (zwykle tylko części z nich) roszczą sobie sąsiadujące kraje – Wietnam, Malezja, Filipiny i Brunei, a do tego Tajwan i Chiny (te dwa ostatnie mają chrapkę na całość archipelagu). Wszyskie te kraje, z wyjątkiem Brunei, mają na wyspach bazy wojskowe.

Jak dostać się na Wyspy Spratly? Nie jest to zadanie proste, ale nie niemożliwe*. Można oczywiście starać się o obywatelstwo któregoś ze spierających się krajów, wstąpić tam do marynarki wojennej i liczyć na przydział do którejś z baz ;-). Turyści mają znacznie trudniej, ale dochodzą słuchy, że jest to wykonalne w Wietnamie i na Filipinach. Należy jednak pamiętać, że w tym wypadku zwiedzanie ograniczyłoby się do rejsu statkiem i co najwyżej chwilowego zejścia na ląd.

Dla chcących zobaczyć więcej pozostaje tylko jedno rozwiązanie – dostać się na Swallow Reef, maleńką i w części sztuczną wyspę zajętą przez Malezję i nazywaną tam Pulau Layang Layang.


IMG_2136.JPG



Layang Layang to mikroskopijna wysepka długości około półtora-dwóch kilometrów i szerokości zaledwie kilkuset metrów. Znajduje się tu baza wojskowa malezyjskiej marynarki oraz lotnisko wojskowe. Malezyjskie siły zbrojne były jednak na tyle łaskawe, że zezwoliły również na cywilne używanie lotniska w ściśle określonych godzinach dwa razy w tygodniu – jest to jedyne lotnisko na Wyspach Spratly, na którym mają prawo lądować cywilne samoloty. Od lat 80-tych na wyspie funkcjonuje trzygwiazdkowy hotel oraz ośrodek dla nurków – i to nie byle jaki, znawcy tematu plasują okolice Layang Layang jako jedno z najlepszych miejsc do nurkowania na świecie.


IMG_2158.JPG



IMG_2171.JPG



Aby dostać się na wyspę należy bezpośrednio skontaktować się z hotelem Avalon Layang Layang i wykupić pobyt w okresie funkcjonowania ośrodka (luty-wrzesień). Nie jest to przyjemność tania, choć na przykład mając na względzie horrendalne ceny nurkowania na Palau, szczególnie drogo też nie jest. Zakup pobytu (najkrótsze i dość rzadko dostępne są pobytu 4-dniowe) jest jedyną możliwością zakupienia biletu na samolot. Loty z oddalonego o około 300 kilometrów Kota Kinabalu obsługuje Maswings popularnym samolotem ATR 72 (w wersji 72-500), a pasażerowie dostają normalne karty pokładowe.


IMG_2172.JPG



W takim oto miejscu grupa kilkunastu z najbardziej ekstremalnych podróżników na tej planecie (plus ja, który do tej kategorii się nie zaliczam i jeszcze długo się zaliczać nie będę) postanowiła zebrać się i przedyskutować kilka ciekawych kwestii związanych z funkcjonowaniem globalnego klubu podróżników – było to zresztą jedno z nielicznych miejsc na świecie, w których wcześniej nie był żaden z nich. Żeby nieco przybliżyć to towarzystwo wskażę, że na 12 uczestników aż czterech odwiedziło wszystkie państwa świata, kolejnych dwóch zrobi to w tym roku (jeden z nich, William Baekeland będzie prawdopodobnie najmłodszym podróżnikiem w historii, któremu się to uda –w tym roku skończy 24 lata, a gdyby chciał, skompletowałby listę państw co najmniej dwa lata temu). Ci ludzie mają takie pomysły jak miesięczna podróż po Gwinei Równikowej czy trawers Republiki Środkowoafrykańskiej w ciężarówce. William, z którym pierwszy raz spotkałem się w Izraelu, był chyba jednym z nielicznych pasażerów podróżujących na jednym bilecie z Tel Awiwu do Dżuby w Sudanie Południowym. Możecie sobie wyobrazić reakcję izraelskich służb granicznych - po trzech godzinach dostał zgodę na wylot po prześwietleniu wszystkiego do ostatniej sznurówki i analizie wszystkich zdjęć z aparatu. W tym towarzystwie nawet Wojtek Dąbrowski, nasz podróżnik numer jeden, byłby gdzieś w środku stawki jeśli chodzi o liczbę odwiedzonych miejsc. Jedyną osobą z tego towarzystwa szeroko znaną opinii publicznej jest rosyjski bloger i web designer Artemij Lebiediew, którego podobno kojarzy prawie każdy młody człowiek za naszą wschodnią granicą.


IMG_2164.JPG



Autor czwarty z prawej.

Co robić na Swallow Reef? Jak już pisałem, jest to ośrodek przede wszystkim dla nurków. Ja miałem przyjemność uczyć się tu podstaw nurkowania w bardzo intensywnej wersji – ostatniego pełnego dnia przed odlotem miałem trzy nurkowania. Nawet w tak bajecznej scenerii stwierdzam, że trochę dużo przy tym zachodu, a wyrównywanie ciśnienia zajmowało mi strasznie dużo czasu. Mimo wszystko cieszę się, że mam teraz licencję, którą będę mógł wykorzystać od czasu do czasu gdzieś w rajskich wodach. Layang Layang jest ponoć znany z najgłębiej położonej skrzynki pocztowej na świecie (tak słyszałem, ale nie sprawdzałem tego) – w resorcie można kupić specjalne pocztówki, które po uzupełnieniu można samodzielnie wrzucić prawie 40 metrów pod wodą.

Ale i dla nienurków Layang Layang może być ciekawym miejscem. Nie ma tu kompletnie NIC do roboty, nie ma sklepów, atrakcji turystycznych, wifi praktycznie nie działa. Zasięg telefoniczny wprawdzie jest, ale generalnie można się tu niemal zupełnie odciąć od świata, co najwyżej kąpiąc się w hotelowym basenie. Co też kilka osób z przyjemnością robiło.


IMG_2160.JPG



Zagalopowałem się trochę z tym brakiem atrakcji turystycznych, bo w zasadzie to jest jedna – sztuczna wysepka nieopodal w całości opanowana przez ptaki. O ile na Swallow Reef ptaków praktycznie nie ma (ciekawe skąd nazwa Rafa Jaskółki), na tamtej wyspie mają prawdziwy raj. Podglądanie ptaków jest całkiem przyjemne, o ile opanuje się odruch wymiotny związany z obrzydliwym fetorem.


IMG_2143.JPG



IMG_2144.JPG



IMG_2147.JPG



IMG_2148.JPG



IMG_2150.JPG



IMG_2156.JPG



* Przy okazji zagadka – jest na świecie archipelag, który jest całkowicie zamknięty dla turystów zagranicznych, choć mogą go odwiedzać krajowcy. Zaznaczam, że chodzi o rozległe terytorium, nie pojedyncze wysepki pokroju North Sentinel. Ktoś wie o jaki archipelag chodzi?@Mundo

O ile mi wiadomo, po uzyskaniu permitu można się na Nikobary dostać (zasady takie same jak na Andamanach). Nawet kilku Polaków tam było.Na początek rozwiązanie zagadki - jedynym archipelagiem całkowicie niedostępnym dla turystów zagranicznych są Wyspy Paracelskie, kontrolowane przez Chiny. Co ciekawe, turystyka wewnętrzna jest tam dość rozwinięta i przewiduje się, że być może Chińczycy otworzą archipelag również dla obcokrajowców.

Część III - Park Narodowy Gunung Mulu


Po powrocie na Borneo udałem się do największej chyba przyrodniczej atrakcji Malezji – parku narodowego Gunung Mulu. Park znajduje się w środku dżungli i jest niemal cały porośnięty lasem deszczowym. Nie prowadzą tam żadne drogi (a jeśli nawet prowadzą, ta opcja nie jest wykorzystywana w praktyce), transport odbywa się głównie samolotem, a niekiedy łodzią. Turyści docierają tu samolotami – to malutkie lotnisko ma regularne połączenia z Kuchingiem, Miri i Kota Kinabalu. Lecąc z Kota Kinabalu musimy pamiętać, że na lotnisku w Mulu przekraczamy granicę dwóch stanów (Mulu leży w Sarawaku) i powinniśmy udać się do kontroli paszportowej i uzyskać nową pieczątkę. W odróżnieniu od innych lotnisk nie ma tu kontroli granicznej i trzeba o pieczątce pamiętać samemu. Ja to przeoczyłem i musiałem sprawę odkręcać w Kuchingu – na szczęście bez konsekwencji.

Przy tej okazji zrobię małą dygresję dotyczącą malezyjskich pieczątek. Kraj składa się z 9 stanów i trzech terytoriów federalnych. Przybywając do kraju dostaniemy w paszporcie pieczątkę Malezji, ale będzie się ona różnić w zależności od miejsca, w którym przekraczamy granicę. Z grubsza rzecz biorąc, kraj dzieli się na dwie części – borneański stan Sarawak i reszta. Ta reszta to Sabah i Malezja Zachodnia, czyli część kontynentalna kraju. Przekraczając granicę np. w Kuala Lumpur dostajemy pieczątkę „Permitted to stay in West Malaysia and Sabah for 90 days” przy czym lecąc z Kuala Lumpur do Sabahu dostajemy dodatkową pieczątkę z datą przekroczenia terytorium Sabahu. Jeśli byśmy przekraczali granicę malezyjską na lotnisku w Kota Kinabalu, dostaniemy pieczątkę „Permitted to stay in Sabah and West Malaysia for 90 days” czyli z odwróconą kolejnością terytoriów. Labuan z kolei, choć leży na wybrzeżu Borneo, dla potrzeb pieczątkowych zaliczany jest do Malezji Zachodniej. Sarawak ma własne pieczątki i oczywiście osobne kontrole graniczne przy wjeździe. Wszystko to spowodowało, że opuszczając kraj trzy razy, a przy okazji przemieszczając się pomiędzy częściami Malezji, mam w paszporcie aż pięć wjazdowych pieczątek.

Wróćmy jednak do Gunung Mulu. Choć trafiłem tam w środku pory suchej, park przywitał mnie deszczem. Był to wprawdzie pierwszy deszcz od dwóch tygodni, ale opady w sierpniu nie są niczym szczególnym – pada tu ponad 270 dni w roku, a większość deszczówki, co typowe dla równikowej dżungli, nigdy nie opuszcza tego terytorium, tylko codziennie rotuje między drzewami a chmurami.


IMG_2173.JPG




IMG_2176.JPG




IMG_2215.JPG




IMG_2182.JPG




IMG_2224.JPG



Jak na miejsce tak izolowane od świata, w oczy rzuca się fantastyczna organizacja obsługi turystów. Choć Mulu to tylko park, mała wioska i lotnisko, baza turystyczna jest tu naprawdę dobra – od drogiego Mariotta po hostele za 30 RM (jeden z nich, z którego skorzystałem i polecam, leży naprzeciwko rzeczonego Mariotta) i liczne prywatne kwatery. Między nimi a parkiem kursują prywatne busy i motorki – cena ponoć jest stała i wynosi 5 RM, choć ja poruszałem się piechotą lub łapałem motostop.

Świetnie wygląda też organizacja samego parku. Obsługa jest kompetentna i pomocna, a oferta wycieczek naprawdę bogata. Dla samodzielnych turystów wybór też jest szeroki – szlaki trekkingowe są dobrze oznaczone i ciekawe – w moim przekonaniu znacznie ciekawsze niż w Parku Narodowym Kinabalu. Dość łatwo jest też zobaczyć nietypowe zwierzęta - sam widziałem lotokota (latającą „wiewiórkę”), chodzącego po drzewie drapieżnika o wyglądzie przypominającym borsuka, a nawet węża drzewnego (ten ostatni po wskazaniu przez przewodników) – niestety tylko temu ostatniemu udało się zrobić zdjęcie.


IMG_2211.JPG




IMG_2222.JPG



Główną atrakcją parku są słynne jaskinie. Najbardziej znane są cztery z nich – Wind Cave, Deer Cave, Langs Cave i Clearwater Cave. Ta ostatnia jest chyba numerem jeden, ale wymaga poświęcenia praktycznie całego dnia, więc z racji krótkiej wizyty musiałem ją odpuścić. Cieszę się za to, że mogłem odwiedzić dwie inne, bo wrażenie robią niesamowite. Jaskinie są bardzo rozległe i pełne wspaniałych form skalnych, szczegółowo opisywanych przez przewodnika.


IMG_2185.JPG




IMG_2190.JPG




IMG_2191.JPG




IMG_2193.JPG




IMG_2199.JPG



Zamieszkują w nich miliony nietoperzy, które po zachodzie słońca wylatują stadami na żer. Można to obserwować z punktu widokowego nieopodal wejścia do jaskiń, a każda nowa chmara nietoperzy wzbudza okrzyk zgromadzonych turystów. Nietoperze są zresztą wszechobecne i nawet w wiosce spotykamy je co krok.


IMG_2210.JPG

Część IV - Brunei

Najkrótsza droga z Mulu do Brunei wiedzie przez miasto Miri, ja jednak wybrałem opcję dłuższą i dostałem się tam przez Kuching. Na miejscu miałem zaledwie trzy godziny i spędziłem ten czas na odwiedzinach kompleksu muzeów. A tam w części etnograficznej takie perełki jak odymione ludzkie czaszki – wieszane nad paleniskiem trofea łowców głów, niegdyś powszechnych na tym terenie. Do samego Miri przybyłem późnym wieczorem i nic nie zwiedziłem, bo nazajutrz rano wyjechałem autobusem do Brunei. Bilety kupowałem przez Internet, ale nie jest to konieczne – wolnych miejsc było bardzo wiele, a oprócz dużych autobusów na tej trasie krążą też mniejsze busiki.

Przejazd przez granicę był bezproblemowy i po jakichś trzech godzinach wylądowałem w centrum Bandar Seri Begawan, stolicy Brunei. Państwo obecnie malutkie, ale z bogatą historią – w XV i XVI wieku było regionalną potęgą, kontrolując wybrzeże całego Borneo i część obecnych Filipin. Później, z powodu rozpychania się mocarstw kolonialnych, Brunei stopniowo traciło swoje rozległe terytorium, które skurczyło się do obecnych 5 tys. kilometrów kwadratowych. Pod koniec XIX w. Brunei stało się protektoratem brytyjskim, a na początku lat 60-tych XX w. miało wejść w skład formującej się właśnie Federacji Malezyjskiej – tego przynajmniej chciał sułtan, ale jego zapał osłabł po powstaniu zbrojnym części swoich rodaków, stłumionym za pomocą Brytyjczyków. W rezultacie Brunei do federacji nie wstąpiło, a najbardziej skorzystał na tym… sam sułtan. Będąc tylko jednym z władców małego stanu nie byłby zapewne w stanie zbudować tak gigantycznego majątku i przejąć znaczną część dochodów z ropy kraju. Inni malezyjscy sułtani, choć zamożni i mieszkający w pałacach, nie mogą sobie pozwolić na flotyllę 300 luksusowych samochodów i szastanie milionami dolarów za jedno przyjęcie. Nie wydaje się, że skorzystali na tym mieszkańcy Brunei – gołym okiem nie widać różnicy w zamożności w porównaniu z sąsiednią Malezją. Wystarczy odejść kilkaset metrów od ścisłego centrum Bandar Seri Begawan, żeby zobaczyć budynki kojarzące się raczej z trzecim światem, a nie jednym z najbogatszych krajów.

Zwiedzanie rozpocząłem jednak nie od samej stolicy. Wybrałem się na przystań, z której pływają wodoloty do Temburongu, eksklawy Brunei otoczonej z trzech stron Malezją. Można się tam dostać lądem, jednak wymaga to kolejnego dwukrotnego przekraczania granicy i jest dość czasochłonne. Można tego uniknąć tylko w jeden sposób – właśnie płynąc wodolotem ze stolicy. O takim.


IMG_2254.JPG



Wprawdzie i tutaj przepływamy dosłownie kilka metrów od wybrzeża Malezji, ale najwidoczniej Malezja zezwala na takie praktyki. Co ciekawe, płynie się nie morzem, ale rzeką, otoczoną z dwóch stron gęstym lasem deszczowym. Moim zdaniem warto się przepłynąć choćby ze względu na nie, bo w samym Temburongu nie ma za dużo do roboty, chyba, że ktoś zdecyduje się na wycieczkę do parku narodowego, zajmującego połowę powierzchni eksklawy.


IMG_2260.JPG



IMG_2261.JPG



IMG_2263.JPG



Podczas tej podróży przydarzyła mi się niewesoła sytuacja – czekając na wodolot powrotny zostawiłem w poczekalni aparat. Zorientowałem się już na promie i powiadomiłem biletera, który obiecał, że powiadomi płynący z naprzeciwka wodolot, a ja przesiądę się na środku rzeki (tak rzeczywiście było, przeskakiwałem z dziobu na dziób). Wracając do Temburongu byłem dziwnie spokojny, choć na miejscu zostałem poinformowany, że mój aparat został znaleziony przez obsługę i przekazany na kolejny wodolot, który właśnie teraz płynie sobie do stolicy. Ostatecznie odebrałem go na przystani w Bandar Seri Begawan, a jedyne, co straciłem, to dwie godziny i 7 dolarów za bilet.


Jeśli ktoś chce zwiedzić Temburong, poniżej garstka informacji praktycznych – przystań wodolotów znajduje się jakieś półtora kilometra na południowy wschód od ścisłego centrum, niedaleko nowo wybudowanego mostu przez rzekę Sungai Brunei. Promy odpływają co 45 minut, koszt, jak wyżej wspomniałem, 7 dolarów w jedną stronę. Uwaga – trzeba mieć miejscową walutę, bo płatność tylko gotówką, a w pobliżu nie ma bankomatu.


Wróciwszy i odebrawszy aparat złapałem wodną taksówkę i za jednego dolara (stała opłata) przedostałem się na drugi brzeg rzeki Brunei, do słynnego Kampung Ayer. Kampung Ayer to ponoć największa wodna wioska na świecie i absolutna osobliwość stolicy Brunei. Na drugim brzegu rzeki świecą przepychem wspaniałe budynki, a tutaj przenosimy się do Brunei, jakie istniało sto lat temu. Sama wioska jest jeszcze starsza – pamięta czasy świetności Brunei w XV wieku i od tego czasu nie zmieniła się aż tak bardzo. Większość domów nadal zbudowana jest na palach, przechodzi się wąskimi pomostami, na których czasem brakuje desek. Pomosty są nieogrodzone, a po nich nieraz biegają małe dzieci. To dla mnie zupełnie niepojęte, jak w takich warunkach można wychowywać maluchy, nie bojąc się bez przerwy o ich życie. Kampung Ayer to prawdziwy labirynt pomostów i kanałów, żyje tu jakieś 40 tys. mieszkańców stolicy – w większości w mocno prymitywnych warunkach.

IMG_2276.JPG



IMG_2278.JPG



IMG_2279.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

mundo 2 września 2017 18:18 Odpowiedz
Nikobary?
woy 3 września 2017 14:01 Odpowiedz
@MundoO ile mi wiadomo, po uzyskaniu permitu można się na Nikobary dostać (zasady takie same jak na Andamanach). Nawet kilku Polaków tam było.