+1
katewisienka 20 września 2017 20:46
Na Rumunię napalili się znajomi, a my obiecaliśmy, że zabierzemy ich do tej krainy winem płynącej. A jest lepsza pora niż wrześniowe winobranie? No proste że nie.



I zaczęło się. A piwniczki wypełnione winem będą? A trasa Transfogarska? a malowane klasztory i papanasi? Wszystko będzie... o ile uda się wjechać. A niewiele brakło, bo na granicy wyszło, że państwo H. nie mają papierów od auta. Zostały w innej torebce. I gdyby nie ludzki pan w służbie celnej, to tu zakończyłaby się przygoda.



Metą dnia była maramorska wieś Vadu Izei. Po drodze stanęliśmy w Sapancie, by obejrzeć Wesoły Cmentarz i zrobić pierwsze zakupy: chodniki i pachnące latem Cotnari, 8 zeta za litr. Cenami i jakością znajomi zachwyceni. Pierwsze wrażenia - znakomite.



Po radosnym wieczorze przyszedł ranek, dzień drugi. A niedziela to w Maramuresz dzień święty. Do prawosławnych monastyrów ściąga z okolicznych wsi tłum. Wystrojony jak nigdzie indziej. Celowaliśmy, by wylądować tu właśnie wtedy.



Przyjechaliśmy po zielone wzgórza, drewniane cerkwie, rzeźbione bramy i długonogie panny. Chłopaki strzelały oczami na boki, bo panny pierwszej jakości. Ponoć najlepsze żony w Rumunii. Dla schłodzenia atmosfery resztę dnia spędziliśmy w solankowych basenach. A wieczór oczywiście z Cotnari.





Ranek przywitał nas ciepło. W planie były winnice i Sighisoara, ale znaleźliśmy kolejne baseny, a że kończył się sezon, i słońce grzało, i dopadło nas lenistwo, to wbiliśmy na kąpiele. Zaliczyliśmy też słynne rumuńskie okłady z czarnej glinki. Na młodość i stawy. Winnice niestety przepadły, a Sighisoarę zdobyliśmy dopiero wieczorem. Odbyliśmy za to klimatyczny spacer po średniowiecznym mieście, zaliczyliśmy wzgórze zamkowe, dom Drakuli i kolejne karafki domowego wina.



Nastał dzień czwarty i siedmiogrodzkie kościoły warowne. Zdobyty po szutrze Viscri (moim zdaniem najzajebistszy) położony jest w biedniuchnej, odciętej od świata wsi. Perełka. Nawet książę Karol nie oparł się urokowi miejscówki i nabył tu dom. Tylko Misiek wypiął się na zwiedzanie, choć pewnie to skutki wieczoru w Sighisoarze...





Po drodze zaliczyliśmy Rupeę- saskie miasteczko ze świeżo odbudowaną twierdzą i obiad z królową kuchni rumuńskiej - mamałygą.



Wczesnym popołudniem wylądowaliśmy w Azudze, w górach Bucegi. Mieliśmy spać w pensjonacie na terenie wytwórni szampana. Nie trzeba wróżki, by przewidzieć jak potoczyły się losy wieczoru. Popróbowaliśmy dobrego wina, świetnych wędlin i słodkich papanasi. A jeszcze wyprosiliśmy zwiedzanie fabryki i piwnic.





Ranek nie należał do łatwych, ale atrakcją, która od dawna wisiała na naszej rumuńskiej liście pozostawał zamek Peles. Letnią rezydencję rumuńskich królów znaliśmy z fotek, a teraz leżała rzut beretem od naszej szampańskiej posiadłości.



Zostawiliśmy osłabionych nieco przyjaciół i ruszyliśmy do Sinai. Zamek jest bajkowy i leży w bajkowej scenerii. Odstaliśmy swoje w kolejce, ale warto było. Marmury z Carrary, szkła z Murano, perskie dywany, ze ścian kapie bogactwo i dostatek. Jak w Ermitażu, tylko lepiej.



Po zwiedzaniu dołączyła reszta ekipy i razem wyjechaliśmy kolejką na Sinaię (55 RON w obie strony). Wiało sakramencko, więc na szlaki popatrzyliśmy z żalem, pokręciliśmy się trochę i zjechaliśmy w dół na obiad.



Po godzinie jazdy byliśmy w Braszowie. Lubię to pełne ludzi i życia miasto. I znowu: kolacja, spacer, Czarny Kościół, bibka. Rankiem na rynku rozstawiono stragany. Miśki zostały pobuszować, ale my mieliśmy jasny cel: trasa Transfogarska i trekking. I słowo stało się ciałem. Zrobiliśmy trasę, na którą poprzednio brakło czasu i pogody. Teraz marzenie spełniło się, ale niedosyt pozostał. Baza jest znakomita i następnym razem zaplanujemy tu więcej dni.





Pozostał zjazd, barany i dojazd zatłoczoną krajówką do Domu Dziadka. Bo tak nazywała się drewniana dacza na zabitej dechami wsi. Magiczna miejscówka, przez którą strumieniem wartkim płynęło wino, nad głową wisiało rozgwieżdżone niebo, a rano obudziły nas kury. I nastał dzień siódmy. Ostatni.



Po śniadaniu dopakowaliśmy kolejne melony i ruszyliśmy w drogę. Stanęliśmy jeszcze przy jednym z najstarszych w Rumunii monastyrze Cozia, XIV w. Kolejne wołoskie cudeńko z fajną atmosferą.



Ale żar lał się z nieba, a pogodowe doniesienia z kraju przekonały nas, by wykorzystać słońce do końca. Wyczailiśmy kolejne baseny, których w Rumunii jest chyba nieskończona ilość i zrobiliśmy kilkugodzinny relaks. Ostatecznie w planach były już tylko winnice Recas i ich sklep firmowy, a ten czynny był do wieczora. Na luzie dotarliśmy do naszej mekki przed zachodem słońca, by podpiąć się do kraników i zadbać o miesięczny zapas szczęścia. Litr poniżej dychy. Raj.



Na wieczór byliśmy w Timiszoarze. Ostatni wieczór, ostatnia butelka Fateasca Negra i ostatni ciepły, letni spacer. Rumunia nie zawiodła. Nadal pozostaje autentyczna i sielska, nadal smakuje prawdziwymi pomidorami, śmietaną i baraniną, a wino jak zawsze pachnie letnią łąką. I tak jest dobrze. Noroc.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

antares 30 września 2017 15:43 Odpowiedz
Podoba mi się ten humor i Twoje spojrzenie na Rumunię. Piękny kraj, ciągle jeszcze niedoceniany, ale może to i lepiej. :)
ewary 7 maja 2018 08:54 Odpowiedz
podoba mi sie Twoje spojrzenie z humorem i dystansem:).zwrocila moja uwage miejscowka nad jeziorem. czy mozna prosic o namiar na Dom Dziadka?
katewisienka 7 maja 2018 14:41 Odpowiedz
ewarypodoba mi sie Twoje spojrzenie z humorem i dystansem:).zwrocila moja uwage miejscowka nad jeziorem. czy mozna prosic o namiar na Dom Dziadka?
miejscówka nad jeziorem to schronisko na przełęczy Trasy Transfogarskiej, warto mieć tu kilka godzin, bo trekkingowych tras jest do wyboru. A dom dziadka to po prostu dostępny bookinie Casa Bunicilor ;)