+1
sevenfiftyseven 28 października 2017 15:49
Hej. Przedstawie się/nas za pomocą linka do poprzednich relacji:

https://sevenfiftyseven.fly4free.pl/blog/2987/kierunek-korsyka/
https://sevenfiftyseven.fly4free.pl/blog/1897/weekend-w-gruzji-budapeszt/
https://sevenfiftyseven.fly4free.pl/blog/1443/19-dni-11-lotow-4-kraje-hiszpania-i-portugalia-by-757/
https://sevenfiftyseven.fly4free.pl/blog/1104/islandia-zamiast-rozniczek/




Na bałkany mieliśmy jechać rok temu, ale stanąłem okoniem bo po powrocie z Florydy mieliśmy (moim zdaniem) za mało czasu, raptem miesiąc do rozpoczęcia roku akademickiego, a jeszcze trzeba było wygospodarować sobie czas na wyrobienie rosyjskiej wizy. Niecały rok później, wyprawa jednak doszła do skutku.
Odwiedzone kraje: Serbia, Macedonia, Albania, Kosowo, Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina. Przejazdem byliśmy także w Czechach, Słowacji, Węgrzech, Austrii i Słowenii. Ilość stopów: 51. Dni w podróży: 19. Przejechany dystans- 4700-5000km. Budżet na głowę: 100 euro.

Czy byliśmy już w tym regionie? Asia wcale, natomiast ja byłem kiedyś w Chorwacji z rodzicami. Czyli jedziemy w nieznane.

Ekwipunek? Wymienione w kolejności od najważniejszego do najmniej: paszport. Mapa laminowana całej środkowo-południowo-wschodniej europy. Gaz pieprzowy, scyzoryk. Jedzenie na ok. 6 dni, karimata, śpiwór, namiot. Lampka na dynamo, palnik z kartridżem, menażki, peleryna przeciwdeszczowa, pokrowiec przeciwdeszczowy na plecak. Powerbank, bidon na wode, dwie pary butów, podstawowe leki i... w moim przypadku za mało ubrań.




Dzień pierwszy: 27 lipiec 2017

Z rana musieliśmy kupić nowy namiot. Bo stary był zły- za mały, zbyt jaskrawy tropik i zbyt duszno w środku. Na szczęście Bielany Wrocławskie są tuż przy autostradzie, więc nie trzeba było niepotrzebnie jeździć niewiadomo gdzie. Zaraz po zakupie, lądujemy na autostopowej wylotówce z Wrocławia, Orlenie na autostradzie A4. Wystawiamy tabliczke Ostrava/Bratysłava, ale w sumie możemy pojechać z kimkolwiek kto jedzie na wschód. Zagadaliśmy do kierowcy zestawu z naczepą do przewozu cementu, zgodził się nas zabrać do wysokości Opola. Moja pierwsza jazda TIRem w życiu! Wysiadamy na jakiejś stacji benzynowej, prawie od razu łapiemy kolejnego stopa. Tym razem para po pięćdziesiątce, znali się w młodości, rozeszli, założyli własne rodziny, i wrócili do siebie po dwudziestu pięciu latach. Facet- typowy gawędziasz, z manierami lecz mocno namolny. Żona prowadziła, on popijał z piersiówki na prawym fotelu i interesowała go tylko rozmowa z Asią :D Na pożegnanie mimo protestów wcisnął do kieszeni stówe. Wysiedliśmy na bramkach pod Chorzowem, to był błąd. Niby miejscówka idealna- osiem pasów, wszyscy jeszcze mało rozpędzeni po uiszczeniu opłaty… Ale użyteczne były tylko skrajne dwa pasy, pozostali nie mieli jak skręcić. A na tych skrajnych pasach- tiry i dostawczaki, a na zatoczce gdzie staliśmy postój urządziła sobie służba celna, czyli pojazdy z daleka do złudzenia przypominające Inspekcje Transportu. Staliśmy dwie godziny zanim nas zabrał kolejny gościu, tym razem do wysokości Żor. Ślunsk. Wysiedliśmy na shellu, i przeszliśmy się dookoła z tabliczką przerobioną z „Ostrava” na „Brno”. Po pięciu minutach złapaliśmy okazje do Czech. Poza cholernymi bramkami, szło dziś jak z płatka, a to był nasz pierwszy autostopowy wyjazd. Nasz kierowca to była ciekawa postać- wegetarianin, wyborca partii Razem, korzystający z renty 30-latek, którego utrzymuje żona i zasiłki. Jechał z wielkopolski do Czech ponieważ… udawał się na ceremonie wymiany „energii”. Pomimo totalnej różnicy między mną a nim, bo ja lubie bardzo twardo stąpać po ziemi, rozmawiało się wyśmienicie. Każdy ma prawo do własnych poglądów i podejmowania takich decyzji życiowych jakie mu się tylko podoba i nikomu nic do tego, wspólna wymiana poglądów wręcz poszerzyła umysł naszego trojga. Wpierw z Żor pojechaliśmy do Cieszyna, skąd zabraliśmy siatkarke która również się udawała tam gdzie nasz szaman. Wysadzili nas w Czechach, w sumie nadal nie wiemy gdzie konkretnie. Kierujemy się na Bratysławe.

Image

Jesteśmy w Czechach lecz praktycznie przy granicy ze Słowacją. Kolejne dwie jazdy stopem szczęśliwie doprowadziły nas do Żyliny na Słowacji, gdzie musieliśmy trochę pokombinować żeby dostać się w takie miejsce, skąd byłyby realne szanse na złapanie stopa w kierunku stolicy przed zachodem słońca. Do przemarszu ok. 2,5km (co nas trochę zmęczyło w związku z tym, że na plecach mieliśmy po ok. 15kg a to był dopiero pierwszy dzień wyjazdu). Nie powinniśmy iść tędy którędy idziemy, bo pobocze drogi ekspresowej a tym bardziej rampy i wiadukty, to nie jest miejsce przyjazne pieszym. Za to widoki jak z bajki.

Image

Image

W momencie gdy słońce się prawie kładzie na horyzoncie, docieramy na stację benzynową na wylotówce w kierunku Bratysławy, gdzie zagadujemy do polskiego TIRa. Nie ma problemu, jedzie pod Bratysławe. Zajebiście.Gdy wsiedliśmy, opowiedział że godzine temu jakiś cygan otworzył mu na postoju drzwi od strony pasażera, i ukradł jego nowiuśkiego laptopa. Nie zdążył go dogonić. Pełen szacun dla gościa, opowiadał o tym spokojnie jakby to się wydarzyło miesiąc temu, ja bym chyba odreagowywał przez tydzień jakby jakiś śmieć mi ukradł sprzęt za trzy koła.

Image


Wysiedliśmy o około 23:00 na stacji shell 30km przed Bratysławą, przed pójściem w kime przeszliśmy się po postoju ciężarówek- do wyboru do koloru, stało około 50, rejestracje m.in. Serbskie, Węgierskie, Bułgarskie czyli w naszym kierunku. Rozbijamy namiot za transformatorem, żeby nie być na widoku. Tak- pierwsze rozbicie namiotu za 250zł kupionego dziś rano, było po ciemku na kostce brukowej z której przed chwilą zamiataliśmy gałęzią potłuczone szkło.

Podsumowanie: dzień: 1, ilość stopów: 7, odwiedzone kraje: 3 (Polska, Czechy, Słowacja)Dzień 2: 28 lipiec 2017


Image

Spaliśmy stosunkowo krótko, bo chcieliśmy wstać na tyle wcześnie by jeszcze zdążyć zanim odjedzie większość tirów, które się zatrzymały na noc. Poranny ogar- złożenie namiotu, kibel- czasu na śniadanie brak, stwierdziliśmy że sobie zjemy potem. Tym razem nasza tabliczka już mówi „Budapest/Belgrade”. Po 10 minutach zatrzymuje się zestaw na bośniackich blachach. Kierowca oferuje podwózkę na granice z Węgrami. Nam pasi. Wchodzimy do środka, i pierwszy raz poczuliśmy klimat „bałkańskiego tira”. Na pulpicie drzewko z papryczkami, wszędzie jakieś bryloczki a kierowca kiepuje całą drogę. Nie przeszkadza nam to, cieszymy się przygodą. O wschodzie słońca jedziemy autostradą przez Bratysławe, przejeżdżając koło lotniska widzę pięknego A300 w barwach DHL, lecz na nieszczęście ani jednej rządowej Tutki. Po wyjściu na granicy z Węgrami, pamiątkowa fotka.

Image

Nadszedł czas na śniadanko. Wrzucamy na ruszt kanapki z domu i oreo. Do tego gotuje wodę na kawę…. I się okazuje że menażki babci to super pamiątka (chodziła z nimi na pielgrzymki 30 lat temu), lecz obecnie na każdy atom kawy przypadają dwa atomy aluminium.

Image

Jesteśmy jeszcze na Słowacji więc opisem poniższej fotki zrobionej podczas śniadania niech będzie „polny popěrdalač”.

Image

Miejscówka marzenie. Jadą wyłącznie tiry, wszystkie spowalniają do 15km/h, jest gdzie stanąć. No i rzeczywiście, po nie więcej jak 15 minutach zatrzymuje się Rumun wracający do domu. Jego trasa rozdzielała się z naszą dopiero za Szeged. Jak się okazało, spędziliśmy z nim praktycznie większość dnia.
Ruszyliśmy w strone Budapesztu. Bardzo wierzący prawosławny. I co dla nas najistotniejsze- nie palił. Bardzo dużo z nami rozmawiał, całkiem dobrze mówił po angielsku. Narzekał na zachowanie polskich kierowców na postojach, a także pytał się o znaczenie słowa „kurwa” bo nie wie czemu Polacy tyle go używają. Fajnie mu to wyszło, bo gdy o tym mówił to akurat objeżdżaliśmy wypadek na obwodnicy Budapesztu drugorzędnymi drogami i przy drodze stały „jagódki”. Około południa zatrzymał się na postoju i nakarmił domowym obiadem jaki dostał na drogę od żony, bo wracał już na pusto do domu, do Sibiu w Rumunii. Bardzo dobra potrawka w stylu bigos/gulasz…

Image

Image

Mimo że jesteśmy na Węgrzech, to mijają nas same obce rejestracje- Serbia, Szwajcaria, Niemcy, Turcja, Skandynawia, Czechy i Słowacja- jedziemy przecież główną autostradą w kierunku Turcji, Bułgarii, Grecji a jest lipcowy weekend. Jedzie sie przyjemnie, lecz droga mijała bardzo powoli. Plus dla tirów- ogrom miejsca w kabinie, nie trzeba trzymać plecaka na kolanach, kierowcy częstują czym mają, stosunkowo łatwo idzie złapać stopa na długi dystans. Minus- prędkość maksymalna to 87-90 km/h. Na stację za Szeged, tuż przed rozwidleniem między trasą na Bułgarię a na Grecję czyli dokładnie po drugiej stronie Węgier niż wyjechaliśmy z rana, dojechaliśmy około 14. Aż żal było się rozstawać!

Image

Byliśmy już blisko Serbii, lecz do granicy ostatnie 25km. Na nasze nieszczęście, ruch na tej stacji był bardzo mały a jak jechała jakaś osobówka, to była załadowana po dach. Po półtora godziny machania tabliczką, w końcu Serbskim TIRem dojechaliśmy do granicy Węgiersko-Serbskiej. Koniec UE = koniec internetu. Kolejka do granicy na ok. 3-4 godziny stania. Przechodzimy między tymi wszystkimi autami pieszo cali w skowronkach, budząc niemałe zainteresowanie. Mijamy po drodze słynny płot antyimigracyjny postawiony przez pana Wiktora Orbana. Na granicy pieczątka do paszportu, i już jesteśmy w nowym kraju. Wymieniam 5$ na dinary żeby mieć na jakiś konieczne wydatki.

Image

Image

Po pół godziny zabiera nas Serb-Słowak wracający wypożyczoną Superb po rodzine przebywającą na wakacjach podczas gdy on pracował. W końcu jedziemy 160km/h, a nie 87. Po drodze zachodzi słońce.
Po 21 dojechaliśmy do pierwszego celu podróży- Novi Sad w Serbii. Asi przyjaciel wywodzi sie stamtąd, niestety teraz mieszka w Miami. Wysiedliśmy przy dworcu głównym, z półtora godziny kręciliśmy się aby znaleźć miejscówkę do spania. Po drodze pytaliśmy miejscowych o jakąś podpowiedź gdzie znajdziemy spokojny park- bez problemu z dogadaniem się po angielsku. Wybieramy park po przeciwnej stronie Dunaju niż miejska plaża, dokąd musimy przejść długim mostem "Slobody". Nie polecamy tego osobom bojącym się pająków, na każdy metr barierki przypadało z 50 pająków, i to bez wyolbrzymiania. Wejście do parku "Kamienitski" też było pełne adrenaliny, bo nie było tam ani jednej latarni. Rozbiliśmy się pomiędzy drzewami, tuż nad brzegiem rzeki wspomagając tylko światłem latarki mojego telefonu, i księżyca.

Image

Image

Podsumowanie: Dzień 2, ilość stopów: 4, odwiedzone kraje: Słowacja, Węgry, SerbiaDzień 3: 29 lipiec 2017

Image

Image

Piękny poranek nad brzegiem Dunaju. Spało się bardzo spokojnie, cieszy mnie fakt że już gdzieś dotarliśmy, że nawet jak dalej nic sie nie uda to nie wrócimy z poczuciem totalnej porażki. Most którym wczoraj szliśmy, został zbombardowany w 1999, po dwuletniej odbudowie otwarto go ponownie w 2005, za pieniądze z EU. Miejscowi pod żadnym pozorem nie dziękują im za to, to był ich obowiązek bo w końcu sami go zniszczyli.

Image

Image

Zbieranie gratów po noclegu zajmuje nam wciąż sporo czasu, około 20 minut od rzucenia hasła do ruszenia. Pod koniec wyprawy ten czas sie skrócił do połowy ;) Wychodząc z parku dalej nie widzieliśmy żywej duszy. Za dnia wszystko wygląda dużo mniej strasznie...

Image

Idąc tym mostem uświadamiam sobie jaką głupotę popełniłem- wziąłem na wyjazd praktycznie nowe buty, i do tego skarpetki "stopki". W trzeci dzień wyprawy już kuśtykam przez otarte ściegno achillesa. Asia udziela pierwszej pomocy za pomocą plastra, ja balansuje raz na jednej, raz na drugiej nodze z 18-kilogramowym plecakiem, bo nie chce mi się go ściągać. Gdy tylko weszliśmy na główną ulicę- kupuje sobie jedyną pamiątke z Serbii- skarpetki za kostke z chińskiego marketu.

Znowu jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, że nie ma problemu z pytaniem się o drogę miejscowych. Kupujemy bilety na autobus po ok. 80 groszy sztuka i jedziemy na rynek. Noszę się z zamiarem porobienia baniek, mam ze sobą kijek a reszte byśmy skołowali z jakiegoś marketu, jednak nie decyduje sie na to teraz. Ani potem. Bardzo przyjemne małe miasto, pokrycie dachu katedry od razu nam przypomina jedną ze świątyń w Budapeszcie. Ja natomiast, otrzymuje tytuł "Łosia roku" za sznurek od aparatu w kadrze każdego zdjęcia. Cóż, najwyraźniej zbytnio przywykłem do swojej lustrzanki...

Image

Image

Image

Idziemy na kawę. To znaczy na wi-fi, prąd, toalete, miejsce do siedzenia i przy okazji kawę. Moje ukochane espresso doppio, kosztuje mnie równowartość 2 złotych.

Image

Po półtora godziny idziemy dalej przez miasto. Mi się najbardziej podobają Zastavy- zwłaszcza kultowe Jugo. Infrastruktura komunikacji publicznej w Novi Sad, a konkretnie autobusy- opiera się na Ikarusach- niestety nie tego modelu dobrze znanego z Polski za który często ronię łezkę tęsknoty, tylko na nieco nowszych modelach.

Image

Image

Image

Mijamy biuro podróży, gdzie można wykupić wycieczke do m.in Aten, Paryża lub Świebodzina. Nie chce nam się wchodzić na miejską cytadele, więc około 14 jedziemy do stolicy byłej Jugosławii. Słońce pali niemiłosiernie.

Image

Image

Po dwudziestu minutach zabiera nas niewiele od nas starszy informatyk. Całą drogę rozmawiam z nim o perspektywach dla młodych ludzi w Serbii. On przyznaje, że jako informatyk nie będzie miał problemu z zarobieniem na życie swoje i rodziny zostając w kraju, natomiast dwie trzecie jego znajomych już wyjechało, lub planuje wyjechać na zachód. Problem emigracji młodych ludzi z krajów byłej Jugosławii jest bardzo poważny, co hamuje rozwój tych państw. Ponadto Serbia przez swoje bliskie relacje z Rosją jest "na cenzurowanym" Unii Europejskiej, już po raz wtóry słyszymy że to Serbia powinna być w UE a nie Bułgaria, która została przyjęta tylko ze względu na dostęp do morza czarnego. Ponadto kraj ten jest bardzo scentralizowany, cała kasa idzie w Belgrad przez co coraz więcej ludzi się tam przeprowadza, powiększając rozwarstwienie kraju. Obecnie co siódmy Serb mieszka w stolicy.

Image

Przejeżdżając przez miasto w pewnym momencie mijamy ruinę- nasz kierowca opowiada, że została ona pozostawiona celowo, jako pamiątka po bombardowaniu USA. ONZ nakłaniał Serbię do kompletnego wyburzenia budynku, co spotkało się z odmową.

Image

Wojna na Jugosławii trwała od 1991 do 2001. Lecz klimat wojennych sporów wciąż był wyczuwalny. Przykład- przed ratuszem, na tymczasowych barierkach były wywieszone plakaty z drastycznymi zdjęciami ofiar, z retorycznym pytaniem skierowanym do ONZ, UE i USA. Nie wspominając o tym, że ludzie którym mówiliśmy o dalszych planach podróży (Albania, Bośnia, Kosowo) nagle pomilczeli.

Image

Tyle o polityce, póki co. Zwiedzamy miasto. Na głównym deptaku, punkty z wodą pitną. Prawie na całych bałkanach można bez problemu można pić wodę z kranu. Na ulicach pełno miejscowych, życie się toczy.

Image

Image

Dopada nas głód, wymieniamy nieco więcej $$ na dinary, i idziemy jeść. Pljeskavice, bałkański burger- pita, warzywa, mięso smarzone na ogniu i sosy.

Image

Image

Image

Image

Nocujemy w hostelu. Po zostawieniu rzeczy, prysznicu oraz przepraniu ubrań, idziemy na fort, który znajduje się w miejscu gdzie Dunaj i Sawa łączą się w jedno.

Image

Image

Wieczorem jeszcze jedna przyjemność, i można iść spać.

Image

Podsumowanie: Dzień: 3, Ilość jazd stopem: 1, Odwiedzone kraje: Serbia

ImageDzień 4: 30 lipiec 2017

Ten dzień był dla nas ekstremalny. Ekstremalna temperatura, pech, zniecierpliwienie, aż po ogromnego farta pod koniec dnia. Ale po kolei.

Image

Mapka Serbii znalezniona w naszym Hostelu, zawiera jeszcze terytorium Kosowa:

Image

Dziś niedziela. Wychodzimy z hostelu około dziewiątej rano, ulice świecą pustkami. Kręcimy się chwile po głównym deptaku, bo chcemy kupić po kartce pocztowej. Podchodzimy do jednego stoiska, wybieram dwie(!) i pytam się ile. Gostek śpiewa 200 dinarów (~1,7 euro) za sztuke! Śmieje mu się w twarz i dwa stoiska dalej kupujemy kartki za 10% tej ceny. Oboje stwierdziliśmy że wczorajsze popołudniowe i wieczorne zwiedzanie Belgradu nam wystarczy, udajemy się w dalszą drogę. Jest 37 stopni w cieniu, bierzemy ze sobą dużo wody (~3 litry) ale jak się później okazuje, starcza nam na styk.

Image

Wchodząc do autobusu podchodzę do kierowcy w celu kupienia biletów. Zanim zdążyłem go zapytać, inna pasażerka mnie zaczepia i mówi żebym nie kupował bo w niedziele nigdy nie ma kontroli! Dziś chcemy dostać się do Kosowa. Zgodnie z informacjami zdobytymi na hitchwiki.org, jedziemy w kierunku autostrady na południe. Duma mnie rozpiera gdy widzę markę autobusu ;)

Image

Image

Image

Stajemy na rampie wjazdowej na autostradę z napisem "Rampa" co po Serbowie podobno rozumieją jako bramki". Po 15-20 minutach, czarnym BMW podjeżdżamy 5 kilometrów do bramek. Tam, po krótkim czasie oczekiwania, zabiera nas do Nis Turecki TIR. Niestety kierowca nie zna Angielskiego/Niemieckiego/Hiszpańskiego/Rosyjskiego więc nie da się z nim porozumieć. Natomiast jest bardzo miły, częstuje nas słodyczami (które przy nas otwierał), dał nam wodę. Po drodze uświadamiam sobie, że te wszystkie niemieckie, austriackie, szwajcarskie samochody które nas wyprzedzają to nie mieszkańcy tych krajów udający się na wakacje do Bułgarii lub Macedonii, tylko właśnie Turkowie wracający do kraju. Po czym to wiem? Nasz TIR ma Tureckie rejestracje, a oni lubią pozdrawiać się nawzajem klaksonem.
Po dwóch godzinach jazdy wysadza nas na kolejnych bramkach poboru opłat.

Image

Decyzja by pojechać z Serbii do Kosowa i dopiero potem bardziej na południe, okazała się potworna w skutkach. Czekaliśmy 2,5 godziny- jak na autostop to nie jest wcale dużo. Ale 2,5 godziny w godzinach około południowych, w bałkańskim słońcu, na betonowej autostradzie, bez żadnego cienia dookoła nie było dobrym pomysłem. Powód? Prawdopodobnie dlatego, że trochę zachowaliśmy się jak ignoranci, stwierdziliśmy że "polityka polityką ale ludzie jakoś muszą się przemieszczać" i staliśmy z tabliczką "PRISZTINA". Niedoceniliśmy zaawansowania podziału narodów jeszcze nie dawno objętych wojną. Najgorsze było jednak śmieszkowanie, pewnie każdy kto jechał na stopa to zna- ktoś się niby zatrzymuje, ty podchodzisz, on odjeżdża z piskiem. Pierwszy, drugi raz można olać, ale potem już cie to wpienia.


Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

washington 5 listopada 2017 17:44 Odpowiedz
Fajnie się czyta, odżywają własne wspomnienia podobnej podróży :)Szczególnie ten fragment o wydostawaniu się do Kosowa - identyczne doświadczenie. My na nasze szczęście nieco szybciej zadecydowaliśmy że z Albanii do Kosowa damy radę jedynie przez Macedonię.
kawon30 11 grudnia 2017 07:54 Odpowiedz
Będzie jakiś ciąg dalszy???
jerzy5 12 grudnia 2017 00:46 Odpowiedz
Pisz dalej, nie myśl że nikt nie czyta, zazdroszczę Wam młodości, ale my starsi tez nie wymiękamy
bozenak 6 lutego 2018 18:02 Odpowiedz
Gratuluję inżynierom :D :D I czekam na następne relacje ;) ;)
jerzy5 1 kwietnia 2018 02:05 Odpowiedz
Też jestem zachwycony do końca czytałem, bo Bałkany to mój klimat, też czekam na kolejną relacje
bozenak 1 kwietnia 2018 15:56 Odpowiedz
jerzy5 następna relacja już jest ;) ;)