0
Smak Świata 15 listopada 2017 12:12
Na wstępie przepraszam że na forum ląduje wersja okrojona z fotek, Mam jakiś dziwny problem z ich załadowaniem. Zdjęcia są podpięte do relacji w strefie blogowej. Miłej lektury :)

Pomysł wyjazdu do Macedonii pojawił się w mojej głowie w momencie gdy pazerne łapska łysego oszusta z UEFY wyciągnęły karteczkę z napisem Pelister Bitola i przyporządkowały ją do przeciwnika o znacznie bliższej sercu nazwie - LECH POZNAŃ :).
Jak zwykle w takich przypadkach ceny połączeń lotniczych poszybowały w górę i już po kilku chwilach stało się jasne że przy takich kosztach transportu podróż na mecz i z powrotem mija się z celem.
Decyduję się więc zostać na miejscu trochę dłuższe szczególnie, że zawsze chciałem odwiedzić Ohrydę, a okazja ku temu pojawiła się wyborna.
Pomimo tego że Macedonia to nie jest koniec świata to dostać się tam w środku sezonu w dobrej cenie wcale nie jest łatwo, a dodatkowo skomplikował sytuację fakt, że mecz zamiast w Bitoli postanowiono rozegrać w Strumnicy co jak się później okazało mocno skomplikowało mi transport na miejscu, ale o tym za chwilę...
Ostatecznie decyduję się kupić bilety na trasie Berlin - Skopje - Berlin, a reszta wyjdzie w praniu.

Do stolicy Niemiec docieram pociągiem z przesiadką w Szczecinie bo godziny przyjazdów Polskiego busa wyjątkowo mijały się z moim lotem. Nic to , zarówno przejazd PKP, jak i sam lot przebiegają planowo i bez żadnych zakłóceń więc tuż przed 17 w dobrym humorze melduje się na lotnisku w Skopje. Wychodzę przed terminal w poszukiwaniu transportu do miasta. Autobus spółki Vardar Express jeździ raz na półtorej godziny więc chowam się przed upałem w hali lotniska i czekam. Podróż trwa jakieś pół godziny i kończy się przed dworcem kolejowym w Skopje. Pierwsze wrażenie nie jest zbyt ciekawe żeby nie powiedzieć fatalne. Dworzec jest szary, brudny,brzydki i śmierdzący co dodatkowo potęguje nieznośny upał. Nie ma się jednak co zrażać - trzeba opędzić się od tłumu taksówkarzy i znaleźć hotel. Z dworca odjeżdża mnóstwo autobusów komunikacji miejskiej, ale co z tego skoro nie znam cyrylicy i nie wiem gdzie jadą. Mapka którą sobie wydrukowałem mówi mi niewiele więc zmuszony jestem skorzystać z pomocy miejscowych. W Macedonii nie mają faszystowskiego zakazu sprzedaży alkoholu na dworcach więc wbijam do baru zmawiam piwo i dosiadam się do pierwszego lepszego gościa, który siedzi sam przy stoliku. Typ oczywiście nie zna słowa po angielsku, ani nie zna mojego hotelu, ale jest chętny do pomocy i wspólnymi siłami ogarniamy na jego nawigacji że miejsce mojego dzisiejszego spoczynku znajduje się niecałe kilometry stąd. Po jakichś trzydziestu minutach drogi docieram do miejsca gdzie diabeł mówi dobranoc i oczom własnym nie wierzę że trzygwiazdkowy hotel można umiejscowić w takich slumsach.
Skopje to miasto kontrastów o czym przekonam się jeszcze nie raz. Na szczęście sam pokój jest niezły więc zostawiam bagaż i idę na miasto coś zjeść bo zapas kabanosów zeżarłem jeszcze przed Szczecinem. Bez większych ceregieli wybieram pierwszą lepszą knajpkę i zajadam Tavce Gravce w asyście piwa Skopsko.
Najedzony i zadowolony zanurzam się w wieczorny klimat spalonej słońcem stolicy. Skopje jest niekiedy nazywane małym Stambułem ze względu na mozaikę kulturową i dzielącą dwa światy rzekę. Nawet jeśli jest w tym trochę przesady to skojarzenie jest trafne. Po lewej stronie rzeki mamy do czynienia z centrum miasta jakie znamy z miast zachodnich. Monumentalne dopieszczone budowle, ogromne pomniki i fontanny. Rządowy projekt Skopje 2014 który pochłonął prawie 500 mln Euro miał zrobić ze stolicy Macedonii bałkański Rzym. I chyba niestety z tym przeszarżowano bo ilość monumentów na metr kwadratowy jest chyba największa w Europie :). ,,,,,,,$img9,,,,

W tych rejonach miasta zabawia się śmietanka stolicy. Wieczorem modne kluby, restauracje i galerie pękają w szwach, a obowiązującym dress codem jest raczej garnitur i długa suknia, a nie dresowa bluza i krótkie spodnie które mam na sobie. Strzelam więc sobie piwko w jakiejś mniej wyniosłej knajpie i kieruję się do innego świata którego symboliczną bramą jest kamienny most zaś rolę mitologicznego Stygsu pełni rzeka Vardar. Dobra trochę popłynąłem z tym porównaniem bo pomimo egipskich ciemności panujących w muzułmańskiej części miasta z krainą umarłych nie ma ona nic wspólnego. Wręcz przeciwnie Stara Carsija żyje przez całą noc. Czuję się tu jak ryba w wodzie. Uwielbiam takie klimaty - niskie budynki pamiętające dawne wieki, kamienny bruk i mnóstwo ludzi zasiadających w niezbyt estetycznych lokalach niczym nie przypominających tych z białymi obrusami na drugim brzegu. Oczywiście dzielnica zdążyła zostać nadgryziona zębem turystycznej tandety. Poza oryginalną herbata i ceramiką niestety kupić też można chińszczyznę w postaci tandetnych pamiątek, momentami bardzo osobliwych jak np. magnesy na lodówkę z wizerunkami Hitlera, Stalina i Tity.
Chciałem nawet wziąć dla jaj Adolfa, przypiąłbym go sobie do góry łbem na zamrażarce, ale stuknąłem się w łeb na myśl o powrotnym lądowaniu w Berlinie. Co jak co, ale nie mam ochoty tłumaczyć się szwabom z szerzenia nazizmu :).
Zdjęciami nocnymi z Carsiji nie będę was katował, bo nie mam dostatecznego sprzętu, ale jeszcze tu wrócę na powrocie. Tymczasem wykończony całym dniem powoli wracam do hotelu na zasłużony wypoczynek. Samotny spacer po slumsach okalających centrum Skopje nie należy do najprzyjemniejszych wrażeń, ale docieram bez większych trudności i ekspresowo zasypiam.
Rano po lekkim śniadanku w hotelowym barze czym prędzej lecę na dworzec w poszukiwaniu transportu do Ohrydy, na której poza meczem najbardziej mi zależało. O dziwo pomimo braku znajomości tych przeklętych literek poszło dość sprawnie i już po kilku chwilach z biletem w ręku siedzę w całkiem wygodnym autobusie na południe.
Podróż mija szybko i po niecałych 4 godzinach melduję się w miejscu docelowym. W Ohrydzie planowałem spędzić jedną noc i następnie udać się do Strumnicy. Wszystko sprawdziłem przed wyjazdem, więc pewnym krokiem kieruje się do dworcowej budki w celu nabycia biletów na rano. I tutaj mój uśmiech z twarzy znika gdyż kobieta z za szyby informuje mnie że nie dość ze nie ma takiego połączenia to przewoźnik którego wybrałem nie istnieje od dwóch lat. Po raz kolejny przekonuję się , że internetowe mądrości na temat mniej uczęszczanych rejonów świata można sobie wsadzić w dupę. Nie zrażony proszę więc o bilet przesiadkowy i dalej trafiam kulą w płot. Babka wyciąga notatnik (!) z wypisanymi ręcznie miejscowościami do których łaskawie może sprzedać mi bilet, problem w tym że na pytanie o możliwość dalszej przesiadki odpowiedzią jest wzruszenie ramionami. Nie muszę pisać że wiochy które są mi proponowane nie mówią mi za wiele może poza Skopje do którego póki co wracać nie zamierzam. Anglik stojący za mną w kolejce zniecierpliwiony przydługą konwersacją oferuje mi swoją mapę żebym jak najszybciej załatwił sprawę i się zmył. Chcąc nie chcąc staję się szczęśliwym posiadaczem biletu do Veles do którego jechać wcale nie planowałem w dodatku bez żadnej gwarancji ze uda mi się stamtąd dostać gdzieś dalej i zdążyć na mecz. No cóż nic nie poradzę więc wypada znaleźć hotel, a o resztę będę martwił się jutro. Droga do centrum w temperaturze 40 stopni zajmuje mi godzinę i co gorsza za nic w świecie nie mogę znaleźć mojej miejscówki. Gdyby nie to że rezerwowałem przez booking.com byłbym przekonany , że zrobili mnie w wała. Ostatecznie spocony jak knur zaczynam liczyć budynki i zagadka zaginionego adresu się wyjaśnia. Otóż na moim "hotelu" nie ma ani szyldu, ani numeru domu , ani w ogóle nic co mogłoby sugerować że turysta mógłby tam szukać czegokolwiek. Siedzi za to przed drzwiami babuszka na oko co najmniej dwustuletnia i obiera fasolę. Nic nie wie o żadnych noclegach, ani o mnie, za to pokazuje żebym poszedł za dom. Faktycznie od tyłu jest jeszcze jedno wejście, ale zamknięte. Nieco zniecierpliwiony wracam do babcinki i pokazuje jej potwierdzenie rezerwacji na którym jak wół jest napisany adres jej chaty. Na widok nazwy hostelu wreszcie coś zakumała .- Zlatka , aaaaaa Zlatka Tanevska!
Babcia bez słowa wyciąga z fartucha otrzaskany telefon, wybiera numer i podaje mnie. Pani po drugiej stronie słuchawki rzecz jasna nie mówi po angielsku, ale plus minus dogadujemy się że gospodyni o mnie zapomniała (sic!), teraz jest w pracy, ale przyśle córkę. No to pięknie słońce praży, a ja zamiast siedzieć nad jeziorem stoję pod drzwiami i czekam na "zbawienie". Na szczęście córka dociera w ciągu 20 minut, przekazuje klucze i ... znika. Wchodzę do skromnego, ale schludnego domu i okazuję się że będę dziś nocował tu sam. Chwilę odpoczywam, biorę prysznic i powoli odzyskuje humor bo warunki są niczego sobie, płacę za to grosze i co najważniejsze niedaleko znajduje się cel mojej dzisiejszej tułaczki. Zostawiam więc plecak, którego wagę przeklinam od samego rana i ruszam nad jezioro. Przechodzę przez główny deptak i oczom moim ukazuje się jezioro Ohrid, wreszcie ! ,,,,@img26



Siadam na brzegu, kupuję w pobliskiej budzie pysznego burka i napawam się widokiem i słońcem, które w tych okolicznościach przyrody pali jakby mniej:). Ohryda jest kurortem wakacyjnym, nie bójmy się tego słowa, jest tłoczno i gwarno, ale jest to kurort wyjątkowy bo wypoczywają tu miejscowi. Będąc na wczasach np. w Bułgarii jedynymi Bułgarami jakich można spotkać to obsługa hoteli i knajp. Tutaj jest odwrotnie. Nie spotka się tu Niemców , Ruskich i wszystkich innych możliwych nacji , a przynajmniej nie masowo. Spoglądam na rejestracje samochodowe i widzę same blachy Macedońskie i Albańskie. Dlatego pomimo turystycznego charakteru miejscowości nie zatraciła ona lokalnego klimatu. Z coraz większym bananem na twarzy ruszam dalej, bo tak naprawdę głównym moim celem w tym miejscu jest nie jezioro, a starożytne ruiny, których tu nie brakuje, a jako wisienkę na torcie na koniec zostawię sobie kościół świętego Jana z Kaneo. Idę więc stromą kamienną drogą pod górę i mijam kolejne przewodnikowe "must see" , między innymi teatr antyczny, który szczególnie przypadł mi do gustu bo jest otwarty, przez nikogo niepilnowany i można go na spokojnie obejrzeć. W ogóle Macedończycy mają dość osobliwe podejście do zabytków. Gdyby takie ruiny znajdowały się np. w Grecji to natychmiast ogrodzono by je płotem, i kasowano po dwie dychy euro za wjazd. Tutaj.. wchodź kto chcesz , bierz co chcesz :).
,,,,,,,,,





Dróżka robi się coraz bardziej stroma, ja coraz bardziej mokry i dyszę jak dziki osioł, ale widoki wynagradzają trudy podróży.
,,

I wreszcie jest ! Przed wyjazdem do Macedonii przeczytałem na którymś z blogów podróżniczych że jedna fotka z tego miejsca była inspiracją dla autora do podróży. Wierzę, kościół Jana z Kaneo na tle tafli wody trafia na większość pocztówek, magnesów na lodówkę i wszelkiego innego badziewia przywożonego stąd przez turystów. Nic jednak nie oddaje magii tego miejsca. Rozkładam się wygodnie na skałce, otwieram zimne Skopsko i napawam widokiem. Tylko ja... i to pieprzone słońce :) Jest 17 i dalej ponad 40 stopni. ,

Wolnym krokiem kieruję się w dół dochodzę do najstarszej części miasteczka i stanowczo stwierdzam że skoro było coś dla ducha to ciału też się należy. Wieczór spędzam w jednej z licznych knajpek na promenadzie przy miejscowej kociej muzyce , sałatce szopskiej i winie T'ga Jug poleconym przez kelnera jako najlepsze w Macedonii więc pewnie im nie schodziło :). Ja wybitnym winoznawcą nie jestem wiec mogę tylko napisać że mi smakowało, szczególnie w roli popychacza doskonałych grilowanych mięs. Czas niestety szybko mija , zanim się obejrzałem robi się grubo po północy, a ja mam w perspektywie pobudkę o wyjątkowo podłej godzinie. Zabieram więc co nieco na wynos przekonany że następnego dnia o 5 rano mogę mieć problem ze zjedzeniem śniadania na mieście i niechętnie udaję się na krótki spoczynek.
Nazajutrz z trudem rozklejam powieki i oczywiście spóźniony ruszam na dworzec zostawiając klucze w drzwiach, bo oczywiście nikt mnie nie powiadomił co mam z nimi zrobić. O tej godzinie Ohryda jest wymarła, zresztą nic dziwnego skoro przez całą noc wszyscy srogo balowali. Wychodzę z za rogu na główną ulicę i staję jak wryty... W moim kierunku nieśpiesznym truchtem podąża wesoła gromadka kilkunastu bezpańskich psów, a chwilę później jestem już otoczony przez pomieszane czworonogi w przeróżnych rozmiarach. Na szczęście nie są specjalnie agresywne, cześć nawet merda ogonem, ale nie mogę się ruszyć bo skaczą na mnie, obwąchują i ogólnie blokują ruchy. Nie zastanawiając się zbyt długo otwieram plecach, wyciągam siatkę z przezornie zrobionym wczoraj zapasem żarcie i rzucam z całych sił za siebie. Oczywiście cała gwardia rzuca się w kierunku zdobyczy, a ja znikam w bocznej uliczce i upewniwszy się że straciły mnie z zasięgu wzroku biegnę ile sił przed siebie. Ku... mać , miał być miły spacerek o wchodzie słońca a zamiast tego wataha sierściuchów aktem terroru pozbawia mnie śniadania. Zanim zorientowałem się gdzie jestem po wymuszonej zmianie trasy minęło trochę czasu więc na dworzec tradycyjnie wbiegam w ostatniej chwili z wywieszonym jęzorem. Pytam jeszcze kierowcę czy przypadkiem on nie orientuje się czy w Veles mam szansę na przesiadkę do Strumnicy, ale jest tak samo poinformowany jak kobieta z informacji. Trudno więc jadę przed siebie. Trasa do Veles dłuży się niesamowicie bo autobus którym jadę okrąża kilka miejscowości zgodnie z jakimś niezrozumiałym dla mnie kluczem. Na szczęście na trasie zaplanowane są postoje na których można coś zjeść, a na każdym parkingu oczywiście haraczu w postaci resztek oczekują psy :).
Docieram w końcu do Veles, serce zaczyna bić mi mocniej, bo do meczu zostało kilka godzin, a ja dalej nie mam konkretnego planu dojazdu. Wchodzę do poczekalni i ogarnia mnie podwójne szczęście. Po pierwsze jest klimatyzacja, a po drugie bus do Strumnicy odjeżdża raptem za godzinę. Pięknie!
Gdyby nie upał to pewnie wykorzystał bym tą godzinkę na chociaż krótki spacer po miasteczku, ale w takich warunkach stać mnie tylko na slalom pomiędzy żebrającymi dzieciakami i zajęcie pozycji w dworcowym barze. Autokar przyjeżdża zgodnie z planem, rozsiadam się wygodnie i już na luzie podziwiam widoki z za szyby. Skłaniają one do refleksji , że naprawdę niełatwo się tu żyje. Większość niewielkiego kraju zajmują góry, na spieczonej słońcem ziemi nie gospodaruje się łatwo szczególnie że rolnictwo jest bardzo zacofane technicznie. Próżno szukać jakiegokolwiek większego przemysłu. Z okien autobusu nie widać hal , magazynów , nie ma nawet zachodnich marketów ani MC Donalda. Są tylko góry, lasy rzeki. Z zewnątrz pięknie to wygląda, ale ludzie nie mają lekko, a mimo to są uśmiechnięci życzliwi, gościnni i ufni. Trudno nie zapałać sympatią do tej krainy.

Opuszczam klimatyzowany pojazd i zaopatrzony w niewielką mapkę wyruszam w poszukiwaniu hotelu. Zadanie mam ułatwione o tyle że znajduje się on przy głównym placu miasta. Po drodze robię fotkę sprzedawcy arbuzów co za chwilę okazuje się być transakcją wiązaną, ale nie potrafię odmówić handlarzowi zakupu więc chcąc nie chcą taszczę kulę u nogi w postaci ogromnego owocu.
Trafiam w końcu do hotelu Esperanto, który robi bardzo dobre wrażenie i tutaj warto wspomnieć o macedońskich cenach. Za pokój w bardzo dobrym 4-gwiadkowym hotelu w centrum w szczycie sezonu ze śniadaniem płacę w przeliczeniu niecałe 100pln. W Polsce można o tym pomarzyć. Ogarniam się szybko i ruszam na zbiórkę którą przewidzieliśmy na głównym placu czyli pod moim oknem. Nasza liczba nie powala. W Strumnicy melduje się 195 kibiców Lecha. O uzgodnionej godzinie ruszamy przemarszem przez miasteczko eskortowali przez liczne siły policyjne. Spokój z jakim przebiega konwój wzbudza nasze zdziwienie, byliśmy raczej przygotowani na powtórkę z Sarajeva gdzie paramilitarne jednostki mierzyły do nas z ostrej broni maszynowej, a nad głowami latały kamienie. Kilkunastu z nas zresztą trafiło do miejscowych szpitali. Tu bałkany i tu bałkany , a klimat skrajnie inny wręcz piknikowy. Jedyne brzydkie zachowanie gospodarzy dotyczyło cen biletów. Otóż organizatorzy postanowili naszym kosztem zasilić klubowy budżet kasując od każdego przyjezdnego po 30E, gdzie w miejscowych warunkach za tę kwotę pewnie można by kupić karnet Vip na 3 sezony. Dość powiedzieć że kilka lat wcześniej na meczu ligi mistrzów na Milanie płaciłem za wstęp 16 Jurków. No nic... jakoś to przeżyję.
O samym meczu można napisać tylko tyle że się odbył bo bardziej niż boiskowe wyczyny naszych piłkarzy interesuje nas jak by tu przeżyć do końcowego gwizdka w tym skwarze. Zresztą... po wyniku w Poznaniu rewanż był tak naprawdę formalnością. Gospodarze na szczęście litują się nad nami i przyciągają pod nasz sektor węże strażackie z których chętnie korzystamy.
Spotkanie kończymy zwycięzko, dziękujemy chłopakom za awans, śpiewamy "Jesteśmy zawsze tam gdzie nasz Kolejorz gra...." i opuszczamy lekkopółsmieszny stadionik na którym przyszło nam grać. Część ekipy pakuje się w auta i wraca prosto do Polski, część zostaje w mieście. Ja wracam się tylko przebrać do hotelu i wychodzę w miasto. Strumnica nocą to osobna historia. Jestem pod wrażeniem atmosfery tutaj panującej. Miasto jest niewielkie, położone z dala od większych atrakcji turystycznych, w zasadzie poza miejscowymi mało kto tutaj zagląda i przede wszystkim jest środek tygodnia, a energii, ilości ludzi bawiących się na mieście, ulicznych koncertów i przede wszystkim klimatu może tutejszemu "centrum" pozazdrościć niejedna europejska metropolia. Tego nie da się opisać tu trzeba przyjechać.
Rano jem śniadanie na hotelowym tarasie i idę na spokojnie obejrzeć miasto. Trudno znaleźć tu jakąś wizytówkę, coś konkretnego co przyciągnie ludzi, ale jest to jedno z tych miejsc w którym zwyczajnie fajnie być.,,,,


Niestety powoli muszę się zbierać bo obiecałem sobie zobaczyć jeszcze Skopje, a przede wszystkim dzielnicę turecką za dnia. Łapię więc taryfę i zasuwam na dworzec. Dojazd do stolicy nie jest skomplikowany, w zasadzie z każdej wiochy wszystkie autobusy i pociągi jadą w tym kierunku. Znów mam okazję podziwiać piękny kraj z za szyby.

Do Skopje docieram po południu, z dworca wychodzę już pewnym krokiem i od razu kieruję się na starówkę. Dziś droga wydaje mi się zupełnie nieskomplikowana i sam się sobie dziwię, że ostatnio miałem tutaj problemy z nawigacją. Za dnia stylizowane na antyk budowle są jeszcze bardzie monumentalne.,,,,



Do centrum docieram w porze modłów, z każdej strony słychać nawoływanie muezinów co robi na mnie piorunujące wrażenie. Uliczki Carsiji pustoszeją , wierni kierują się do meczetów. Czuję się jakbym był w innym świecie. Snuję się bez celu, słucham tego "ula" i nagle wszystko milknie i wraca do normy.
Nigdy nie byłem fanem Islamu, ale ten bałkański jest jakiś taki bardziej otwarty niż arabski, choć oczywiście nie należy zapomnieć, że to na tle religijnym i etnicznych wybuchały na tych ziemiach krwawe konflikty, które na zawsze podzieliły narody byłej Jugosławii. Nigdy nie byłem w meczecie i stwierdzam że Skopje to odpowiednie miejsce na debiut. Idę więc w kierunku meczetu Paszy Mustafy i podchodzę do jednego z duchownych z pytaniem czy mogę tu robić zdjęcia. Nie chciałbym się tu nikomu narazić wystarczy że wczoraj prawie zeżarły mnie bezpańskie psy. Zagadany staruszek jest sympatyczny, mówi co nieco po angielsku i oznajmia, że nie ma żadnych obostrzeń bylebym tylko przed wejściem zdjął buty. Robię więc to co wszyscy i zaglądam do środka. Wnętrze jest ciepłe i przyjazne. Bardziej czuję się jak w muzeum niż w świątyni. Jakoś zupełnie nie kojarzy mi się to miejsce z gniazdem terrorystów :),



Nie zostaję długo bo zależy mi na przynajmniej szybkim spacerze po stolicy przy świetle dziennym. Idę sobie spokojnie boczną uliczką w stronę twierdzy górującej nad miastem, w pewnym momencie z zamyślenia wyrywa mnie jakiś tumult, nie mija chwila a w moim kierunku biegnie jakiś typ z bronią maszynową. Zanim znajduję jakieś miejsce żeby się schować gość wyciąga jakiś świstek. Na szczęście okazuje się że jest funkcjonariuszem w cywilu. Nie żebym żywił do policji (tfu..) jakiekolwiek pozytywne uczucia, ale jednak lepiej że brodacz biegający z karabinem po centrum miasta jest gliniarzem niż terrorystą. Chwilę później ludzi z bronią jest już kilkunastu, niektórzy mają mundury, niektórzy są w cywilu, zamykają z obu stron ciasną uliczkę i wypuszczają ludzi którzy w niej utknęli pojedynczo i po kontroli dokumentów. Mój polski dowód okazuje się być lepszego sortu bo na sam jego widok od razu puszczają mnie wolno, lokalsów przeszukują dodatkowo w nieoznakowanej nysce. Emocje powoli opadają , a i sytuacja się wyjaśnia. Okazuje się, że 100m. dalej miał miejsce napad na aptekę. Nic poważnego nikomu się nie stało, ale pieniądze z kasy wsiąkły, a napastnicy na odchodne napuścili do środka gazu łzawiącego co spowodowało panikę i kłopoty z oddychaniem wśród klientów i pracowników których mijałem siedzących na krawężnikach i powoli dochodzących do siebie. Po latach jeżdżenia na mecze znam doskonale smak i zapach gazu pieprzowego i im nie zazdroszczę. Nieco skołowany po nieplanowanej przygodzie zawijam się z miejsca zdarzenia kupuję browara i idę na wzgórze na którym znajduje się twierdza Kale. Z samej twierdzy poza murami obronnymi zostało niestety niewiele, ale warto się tam wdrapać dla samego widoku. Przy okazji można obejrzeć położony w oddali stadion narodowy którego porównanie z boiskiem na którym miałem okazję być dzień wcześniej doskonale oddaje kontrast pomiędzy Skopje, a resztą kraju.,

Słońce znika za horyzontem, kończy się też moja krótka, lecz treściwa wizyta w tym bałkańskim tyglu. Na koniec udaję się jeszcze na tradycyjną kolację i herbatkę , którą miejscowi parzą w jakiś tajemny sposób, bo kopie bardziej niż energetyki.

Po doskonałej strawie ze źrenicami wielkimi jak 5zł nieśpiesznie zmierzam na zatłoczony główny deptak reprezentacyjnej części miasta gdzie wbijam się na krzywy ryj na bankiet z okazji otwarcia butiku jakiegoś projektanta. Ciuchy w ogóle mnie nie interesują w przeciwieństwie do wina rozdawanego przez hostessy. Już drugi raz dzisiaj czuję się jak Vip :).
Niestety nie mogę zabawić tu zbyt długo bo wypadałoby obudzić się jutro przed odlotem mojego samolotu. Pozostaje znaleźć mój hostel. Ostatni nocleg z oszczędności zaplanowałem budżetowo więc śpię w 8 osobowym pokoju kamienicy położonej w dość podłej okolicy. Pomimo nieciekawego otoczenia i późnych godzin nocnych moje poczucie bezpieczeństwa jest tu zaskakująco wysokie. Ogólnie w centrach macedońskich miast nie widać agresywnych spitusów, prostytutek, ćpunów itd. , których w supercywilizowanej europie zachodniej są tabuny. Docieram do mojej miejscówki nie niepokojony przez nikogo. Okazuję się , że hostel jest wypełniony po brzegi, a moi dzisiejszy współtowarzysze to całkiem pozytywna mieszanka ludzi z 4 stron świata, w dodatku bardzo kontaktowa , no ... może poza 50 letnim Japończykiem w koszulce Star Wars który nie odzywał się do nikogo, ale przedstawiciele tej nacji zazwyczaj są dziwni :). Ostatecznie większość nocy zamiast w łóżku spędzam w kuchni przy butelce Rakiji która nie wiadomo skąd pojawiła się na stole. Rano z konieczności wstaję oczywiście pierwszy - reszta kompanii ku mojej zazdrości zapewne będzie zalegała w łóżkach do południa. Ja niestety muszę brać nogi za pas i zasuwać na lotnisko. W hali odlotów zamieniam kilka słów z Polskimi żołnierzami wracającymi z misji w Kosovie, gdzie dalej utrzymujemy kontyngent, robię zakupy w bezcłowym i godzinę później żegnam się z piękną Macedonią. Żegnam ? Nieeee... zdecydowanie "do widzenia" !

Ps Tekst pochodzi z bloga http://smak-swiata.blogspot.com/

Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

dubaj1910 15 listopada 2017 14:45 Odpowiedz
Przeczytane.Tylko na tym forum ktoś mnie kiedyś uświadomił w tym stylu: userzy najczęściej oglądają tylko zdjęcia, czasem przeczytają tekst jak ich zdjęcia lub miejsce do tego skłoni.Zauważyłem, że mam podobnie... gdyby nie "Lech Poznań" pewnie by tekst odpuścił.Popracuj nad zdjęciami i uważaj na antykibicowskich forumowiczów ;)
pabloo 15 listopada 2017 15:42 Odpowiedz
Szkoda, że bez zdjęć, zawsze łatwiej wyobrazić sobie percepcję autora patrząc na to co i on widział. Może spróbujesz ponownie wrzucić zdjęcia? Może są za duże albo warto skorzystać z zewnętrznego hostingu?
flus 15 listopada 2017 17:48 Odpowiedz
dubaj1910 napisał:Popracuj nad zdjęciami i uważaj na antykibicowskich forumowiczów ;)Kolego nie porównuj swojej miernej relacji, która aż raziła w oczy emblematami pewnego kiepskiego III ligowego klubu z relacją kibica I ligowego Lecha, która dodatkowo zawiera masę ciekawych informacji, nawet bez zdjęć. Ja to kupuję!
smak-swiata 15 listopada 2017 23:06 Odpowiedz
https://spolecznosc.fly4free.pl/blog/32 ... leksandra/ - tutaj wersja ze zdjęciami. Jednocześnie zauważyłem, że ta bez zdjęć pojawiła się z automatu również jako blog i powstał nieszczęsny dubel. Czy Admin mógłby pomóc o tą bez zdjęć usunąć ?:). Proszę o wyrozumiałość bo zaczynam swoją przygodę z F4F i trochę antytechniczny jestem :D
olajaw 15 listopada 2017 23:41 Odpowiedz
@Smak Świata w sprawie usunięcia zdublowanej relacji napisz tu viewtopic.php?f=19&p=1003994#p1003994A co do zdjęć to polecam wrzucać na hostmat.eu (darmowe konto, bez konta można dodawać pliki do 5mb, z kontem do 10mb, więc zmniejszanie zdjęć jest z głowy w 99%). Jak już będziesz miał linka do zdjęcia to w relacji wrzucasz pomiędzy takie coś: [img]link[/img] i tyle, dużo łatwiejsze niż dodawanie załączników do postu ;)ps. relacja z forum jest automatycznie wrzucana do społeczności, ale na odwrót nie ;)
smak-swiata 18 listopada 2017 13:44 Odpowiedz
Dokładnie liczyć skończyłem na setce. Na oko około 130
dubaj1910 19 listopada 2017 21:31 Odpowiedz
Konkretna cyferka.ps)ja tam dalej liczę ;)