0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
IMG202.JPG



No i co, po południu wróciliśmy do domu, wzięliśmy gorącą kąpiel i wskoczyliśmy do łóżka z równie gorącą herbatą, bo zmarzliśmy tego dnia. W Sydney! Ale to chyba niezła zaprawa przed Tasmanią, na którą lecimy kolejnego dnia :)6.11

O 14:00 mieliśmy lot do Hobart. Ponieważ na lotnisko planowaliśmy się dostać transportem składanym (tramwaj + pociąg + autobus), postanowiliśmy odpowiednio wcześnie wyjść z domu, aby zdążyć. Do 11 było jednak trochę czasu i myśleliśmy, że wykorzystamy go na jakiś spacer po Sydney. Niedoczekanie, znów padało, a ponieważ nie chcieliśy przemoczyć butów przed podróżą siedzieliśmy w domu.

Dojazd na lotnisko jest bardzo dobrze opisany w odpowienim temacie tego forum. Oczywiście, kto chce może jechać bezpośrednio pociągiem za 16 AUD. Wystarczy jednak troszeczkę pokombinować i już da się dojechać za 2,50 AUD. Dojazd ze stacji centralnej, z przesiadką w Mascot na autobus zajął nam pół godziny. Oddaliśmy bagaże i udaliśmy się pod bramkę.

Niestety, na zewnątrz robiło się coraz ciemniej i wkrótce rozpętała się burza. Wszystkie loty zostały zawieszone na czas jej trwania (około godziny). Ostatecznie jednak wylecieliśmy z jedynie niewielkim opóźnieniem, a do Hobart dolecieliśmy na czas. Niesamowite jest to, że w Australii bramki zamykane są na 10 minut przed odlotem, nikt się nie ustawia w kolejkę na godzinę przed odlotem, a przy wsiadaniu wszystko idzie niesamowicie sprawnie. Widać, że latanie to dla nich chleb powszedni.

Lot przebiegł szybko i sprawnie, a na lotnisku w Hobart czekało nas kilka niespodzianek.


IMG203.jpg



Po pierwsze, było to chyba najmniejsze lotnisko, jakie w życiu widziałam.
Po drugie, jak tylko weszliśmy do budynku lotniska pan celnik z pieskiem-beaglem pilnowali co wwozimy co Tasmanii. Moja próba przeszmuglowania jabłka legła w gruzach, musiałam je wyrzucić.
Po trzecie, ten sam piesek potem pracował na taśmie :)


IMG204.JPG



Po czwarte, na naśmie dostrzegliśmy jeszcze inne zwierzę. Reklama rejsów w celu oglądania fok, ale była to naprawdę kuriozalna reklama.


IMG205.jpg



Po piąte, na lotnisku w Hobart znajduje się najbardziej uroczy pomnik, jaki w życiu widziałam.


IMG206.JPG



Na lotnisku sprawnie odebraliśmy samochód i pojechaliśmy do Battery Point w Hobart, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Okolica jest przepiękna, te zdobienia!


IMG207.JPG



A w okolicy kwitną kasztany, w listopadzie :)


IMG208.JPG



Na obiad poszliśmy do pubu – jedzenie było tanie jak na ich warunki (15 AUD za porcję), a atmosfera swojska. Wieczór spędziliśmy w pokoju z kaloryferem odkręconym na maxa :)

7.11

Tego dnia miała się zacząć nasza prawdziwa tasmańska przygoda. Pierwsze co zrobiliśmy, to ruszyliśmy oczywiście na zakupy spożywcze :D Od razu na parkingu spożyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Kolejny nocleg mieliśmy w Tullah, a na dzisiejszy dzień brak konkretnych planów. Po tym jak rzuciliśmy okiem na mapę postanowiliśmy wybrać się do Parku Narodowego Mount Field i stamtąd pojechać do Tullah zachodnią częścią Tasmanii.

W Tasmanii sprawa parków narodowych przedstawia się inaczej niż w Australii – wstęp jest płatny, a parków jest stosunkowo niewiele, ale są naprawdę imponujące. Jeśli chce się odwiedzić więcej niż 2 parki, najtaniej wychodzi zakup ośmiotygodniowego biletu za 60 AUD (cena za samochód, a w nim do 8 osób). Bilet można kupić na terenie każdego parku, a także przez internet.

Po tym jak wyjechaliśmy z Hobart widoki początkowo były całkiem ładne, a stopniowo robiły się naprawdę piękne. Było również naprawdę zimno, a jak już dojechaliśmy do Mount Field rozpadało się na dobre i zaczęliśmy się zastanawiać czy w ogole wysiadać z samochodu. Na szczęście po chwili trochę się przejaśniło, także założyliśmy wszystkie najcieplejsze rzeczy (w tym czapki i rękawiczki) i ruszyliśmy.

Początkowo chcieliśmy zobaczyć głównie najsłynniejszy Russel Falls, jednak szło nam się bardzo dobrze i zdecydowaliśmy się na okrężną trasę zahaczając o Horseshoe Falls, wysokie drzewa (Tall Trees, tak nazywa się miejsce gdzie rosną jedne z najwyższych drzew na ziemi) i Lady Barron Falls. Cała trasa miała 6km i zajęła około 2h (z licznymi przystankami na czytanie tablic informacyjnych i robienie zdjęć).

Po 15 minutach marszu napotykamy Russel Falls. To na nim większość osób kończy wycieczkę, później widzieliśmy jeszcze kilka osób przy wysokich drzewach i to tyle. Wodospad jest przepiękny w otoczeniu zieleni.


IMG209.JPG



Potem trasa wiedzie dość śliskimi schodami do szczytu wodospadu, z którego rozciąga się widok na okoliczny las.


IMG210.JPG



A po chwili dochodzimy do znacznie mniejszego wodospadu Horseshoe.


IMG211.jpg



Następnie kontynuujemy spacer do drzew, które są jednymi z najwyższych na świecie.


IMG212.jpg



Ciężko jest zrobić zdjęcie wysokiego drzewa w lesie ;) A są one, eukaliptusy, naprawdę wielkie. Jakby ktoś szukał na ich czubkach koali, to od razu informuję, że koale nie występują na Tasmanii.

Pod drzewami znajduje się mnóstwo informacji na temat jak powstawał ten las, ile lat mają drzewa, a także jak zmierzyć wysokość drzewa bez specjalistycznych przyrządów. Bardzo ciekawe!

Dalej szliśmy już zupełnie sami do wodospadu Lady Barron, który nie był może bardzo imponujący, ale to przez to że największy Russel Fall był pierwszy ;)


IMG213.jpg



Ten szlak był oznaczony jako trudny i na odcinku między wodospadem Lady Barron i parkingiem skąd zaczynaliśmy przekonaliśmy się o tym dlaczego. A to dlatego, że w pewnym momencie natrafiliśmy na ścianę schodów. Dosłownie. Nie wiem ile dokładnie ich było, ale chyba z 300. Dobrze, że uprzedzają o tym i stawiają ławki co jakiś czas, bo osoby starsze, czy podróżujące z dziećmi mogłyby mieć tu problemy.

Po dojściu do parkingu zrobiliśmy sobie mały piknik i ruszyliśmy w trasę do Tullah. Była to długa trasa, ale wiodąca przez przepiękne tereny. Muszę przyznać od razu, że zachód Tasmanii podobał mi się o wiele bardziej niż wschód i gdybym miała cofnąć się w czasie to zaplanowałabym jeszcze dzień czy dwa więcej na zachodzie, a mniej na wschodzie. Oczywiście to kwestia osobista – ja uwielbiam góry, wodospady, doliny i rzeki, a także jaskinie! To wszystko jest na zachodzie wyspy. Wschód do przepiękne plaże i inne nadmorskie atrakcje przyrodnicze. Ale po kolei.

Trasa do Tullah wiodła przez lasy, łąki, nad jeziorami i w dolinach. Samochodów było naprawdę niewiele, było jakieś 15 stopni i co jakiś czas padał deszcz. Jeśli chodzi o zwierzęta, to widzieliśmy aż 3 kolczatki! Jedna przechodziła przez jezdnię, a 2 siedziały na poboczu. Nasza trasa wiodła też przez tereny górnicze – okolice Qeenstown. Krajobraz był tam zgoła nietasmański:


IMG214.JPG



W końcu, około 17 dojechaliśmy do Tullah, gdzie mieliśmy spać w Tullah Lakeside Lodge. Wspominam nazwę, bo było to naprawdę świetne miejsce (i tanie!). Taki mieliśmy widok z okna:


IMG215.jpg



Miejscowość Tullah jest mikroskopijna i nie było innej opcji niż kolacja w restauracji hotelowej. Była ona jednak niesamowicie przytulna – ogień na kominku, ogromne okna wychodzące na jezioro, a w środku mnóswo ludzi! Część to turyści, ale również miejscowych było sporo. Świetna atmosfera zachęcała do siedzenia w części wspólnej, myślę, że spokojnie można by zostać tu przynajmniej 2 noce.

8.11

Na ten dzień czekałam właściwie przez cały wyjazd. Dziś mieliśmy w planach wybrać się do parku narodowego Cradle Mountain z ambitnym planem zdobycia samej Cradle Mountain. Najpierw jednak wybraliśmy się zobaczyć tamę Murchisona, która znajdowała się zaraz obok Tullah. Nie było tam nic ciekawego, ale poranne słabe świato pochmurnego dnia malowniczo ponurej atmosfery.


IMG216.jpg



Następnie zatrzymaliśmy się na chwilę w punkcie widokowym.


IMG217.JPG



W oddali widzieliśmy już cel naszej dzisiejszej wyprawy (to ta najszersza góra w kształcie trapeza, czy, jak nazwa mówi, kołyski). Pogoda zapowiadała się przepiękna, a ja już żałowałam, że jesteśmy tu tylko na jeden dzień.


IMG218.JPG



Początkowo planowaliśmy zostawić samochód przy informacji turystycznej i pojechać busikiem, ale okazało się, że nie ma żadnych szlabanów, dlatego dojechaliśmy aż do początku trasy, czyli na parking Ronny Creek. Tam trzeba było wpisać się do książki zaznaczając dokąd się wybieramy i można było ruszać na szlak :) Zrobiliśmy jeszcze zdjęcie mapki, bo nie mieliśmy żadnej innej i w drogę:


IMG219.JPG



Planowaliśmy dojść do Cradle Mountain Overland Track, a z powrotem Horse Track. Na początku trasy jeszcze zdjęcie:


IMG220.jpg



Cały Overland Track ma 65km dłogości i większość osób pokonuje go w 5-6 dni nocując w chatach, jak chociażby jeden z forumowiczów. Myślę, że mogłoby to być świetne doświadczenie na jakiś dłuższy pobyt.

Nasza trasa była początkowo bardzo płaska, biegła przez łąkę stanowiącą teren "wypasu" wombatów, co można było stwierdzić po ilości odchodów. Samych wombatów nie było (może o 9 jeszcze śpią?).


IMG221.JPG



Po wejściu odrobinę wyżej można było zobaczyć drogę, którą przyszliśmy od samego parkingu.


IMG222.JPG



Dalej szło się przez mały lasek z wodospadem, aż do jeziorka (Crater Lake). Idąc powoli rozbieraliśmy się coraz bardziej – słonce mocno grzało, a podejście początkowo niezbyt wymagające, ale jednak ciągle pod górkę.


IMG223.JPG



Szlak był dobrze oznakowany, aczkolwiek dowcipnisie trochę pozmieniali nazwy ;) Niemniej jednak zgodnie z prawdą :P


IMG224.JPG



Kiedy doszliśmy do Marion’s Lookout wreszcie zobaczyliśmy Cradle Mountain w całej okazałości. Wspaniały widok:


IMG225.JPG



Wtedy też jeszcze bardziej zachciałam na nią wejść, a mój mąż coraz bardziej nie chciał (ma lęk wysokości). Także wciąż niezdecydowani szliśmy przed siebie planując wycofać się jeśli zrobi się zbyt niebezpiecznie. Im bliżej góry byliśmy tym bardziej było widać, że nie będzie to łatwe podejście ale dopóki moj mąż nie protestował, ja się nie odzywałam ;)


IMG226.JPG



Na zdjęciu widać daszek chaty, w której można zostawić bagaże na czas wejścia na szczyt. Myślę, że to super opcja, ale nie wiem czy moja polska natura pozwoliłaby mi tak zostawić swój cały dobytek bez opieki. My mieliśmy tylko 1 niewielki plecak, także parliśmy dalej.

W pewnym momencie trasa stała się bardzo kamienista, początkowo jednak kamienie były dość małe i nie było specjalnie stromo, także... szliśmy dalej.


IMG227.JPG



Spotkaliśmy 2 osoby schodzące z góry, ktore zapewniały, że warto i że na górze jest mnóstwo śniegu (potem, kiedy szukaliśmy tego śniegu dotarło do nas, że Australijczycy mają pewnie inne wyobrażenie o śniegu i co dla nich jest mnóstwem to dla nas jest niewielką ilością). Tymczasem trasa składała się już z samych głazów, a a gdzieniegdzie wbite kijki wyznaczały kierunek wspinaczki.


IMG228.JPG



Tu już prawie szczyt:


IMG229.JPG



A tu widok na „trasę”, którą przyszliśmy.


IMG230.JPG



Na szczycie zasłużone drugie śniadanie i bluzgi od męża, że już nigdy nie pójdzie ze mną w góry.

Piszę o tej trasie ze szczegółami z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to przepiękne miejsce i podejście jest niesamowicie ekscytujące dla osób lubiących wspinaczkę (dawno nie czułam się tak szczęśliwa jak gramoląc się po tych kamieniach). Po drugie, uważam, że poziom trudności tej trasy jest źle określony. Na dole przeczytaliśmy, że jest to całodzienna trasa dla dobrze przygotowanych osób w odpowiednim obuwiu. Dla mnie jednak to nie jest jednoznaczne ze wspinaczką na czterech kończynach po chybotliwych, bardzo stromych kamieniach. Także kto chce wejść na Cradle Mountain niech dwa razy to przemyśli ;)

Zejście wbrew obawom mojego męża nie było gorsze od podejścia i z ogromną satysfakcją mogliśmy zacząć wracać do samochodu. W drodze powrotnej spotkał nas pierwszy w tym sezonie śnieg ;)


IMG231.JPG




IMG232.JPG



Trochę przemoczyliśmy buty, bo co i rusz zapadaliśmy się w śnieg, no ale dzielnie szliśmy przed siebie. Za to na polanie przy parkingu spotkała nas niespodzianka – wombaty! Zupełnie nic sobie nie robiły z fotografujących ich turystów.


IMG233.jpg



I wisienka na torcie – wombacia mama z małym w torbie!


IMG234.jpg



Och, tak, to był udany dzień! Cała trasa, łącznie z fotografowaniem wombatów zajęła nam 5.5h i gorąco polecam ją amatorom mocniejszych górskich wrażeń :)

A co najlepsze, to jeszcze nie był koniec dnia. Nocleg mieliśmy zaklepany w Mole Creek, maleńkiej miejscowości, do której mieliśmy około 1.5h jazdy. Każdemu, kto będzie w okolicy polecam nocleg w Mole Creek Guesthouse – przemiła właścicielka, śniadanie w cenie, piękny budynek i ten ogród... Właścicielka powiedziała nam, że razem z mężem byli tu na wakacjach i zobaczyli, że pensjonat jest na sprzedaż. Długo się nie wahali – kupili go i przeprowadzili się na Tasmanię z Queensland. Powiem szczerze, że w ogóle im się nie dziwię – sama chętnie bym tu zamieszkała!


IMG235.jpg



Właścicielka opowiadała nam też, że na sezon zatrudnia młodych ludzi z różnych stron świata – aktualnie pracowała u niej para z USA, a za kilka tygodni mieli przyjechać kolejni ludzie z Argentyny. Polecam wszystkim studentom!

A tak wygląda pokój wspólny w pensjonacie, gdzie można zrobić sobie herbatę, podgrzać obiad czy po prostu posiedzieć i pogadać.


IMG236.jpg



No i przepiękny ogród z płynącym przez niego strumieniem, w którym podobno mieszkają dziobaki. Niestety, żadnego nie widzieliśmy, ale za to widzieliśmy zwierzątko, które po angielsku nazywa się bandicoot (a po polsku jamraj). Jest to, jak na Australię przystało, torbacz, aczkolwiek dla niewprawnego obserwatora wygląda raczej jak spory gryzoń (wielkości małego królika). Chował się pod krzakiem jak tylko nas zobaczył :)


IMG237.jpg



Na kolację, tak jak w Tullah, udaliśmy się do jedynej restauracji w mieście ;) Była to knajpa hotelowa, kilka domków od naszego pensjonatu. I całe szczęście, że nie gdzieś dalej, bo po dzisiejszej wędrówce byliśmy zmęczeni :) Wspaniałe miejsce, chętnie zostałabym tu na kilka dni chociażby posiedzieć w ogrodzie i poszukać dziobaków.9.11

Oj, trudno będzie przebić wczorajszy dzień pod względem ilości wrażeń. No ale będziemy się starać ;) Już sam widok za oknem wprawia nas w dobry nastrój:


IMG238.JPG



Schodzimy na dół na śniadanie, wychodzimy jeszcze na chwilę do wspaniałego ogrodu i pakujemy się. Dziś w planach mamy jaskinię Marakoopa i ośrodek dla zwierząt Trowunna, a potem przejazd na wschód wyspy. Najpierw jaskinia Marakoopa, 20 minut jazdy od Mole Creek. Dobrze wcześniej sprawdzić o której jest zwiedzanie z przewodnikiem, żeby za długo nie czekać. Nasza grupa liczy około 20-stu osób, a tak wygląda wejście do jaskini między wielkimi paprociami:


IMG239.JPG



Wstęp do jaskini kosztuje 20AUD i dostępne są 2 opcje zwiedzania, my zdecydowaliśmy się na Underground rivers and glow-worms tour, bo to była najwcześniejsza wycieczka (o 10). Lubię zwiedzać jaskinie, ale nie ukrywam, że w przypadku jaskini Marakoopa to nie formacje skalne, a obecność świetlików była najbardziej kusząca. I nie zawiodłam się – świetliki były niesamowite! Było ich całe mnóstwo w okolicy podwodnej rzeki (bo tam znajdują pożywienie w postaci owadów), siedziały na suficie i świeciły :) Nie mam żadnych zdjęć, ponieważ w tej części jaskini nie wolno było ich robić, aby nie przeszkadzać świetlikom.

Dalej było sporo całkiem ładnych formacji skalnych.


IMG240.JPG



Jaskinia sama w sobie nie była może jakoś bardzo imponująca, ale dzięki wspaniałemu przewodnikowi zwiedzanie było naprawdę ciekawe. Dowiedzieliśmy się jak długo powstają poszczególne formacje skalne, jakie zwierzęta żyją w jaskini (na jednym stalagmicie widzieliśmy świerszcza!), a także że w jaskini dość często zdarzają się powodzie. Najciekawsze było jednak to jak jaskinia Marakoopa została odkryta – na początku XX wieku dwaj bracia mieszkający w okolicy natknęli się na nią podczas zabawy. Przez wiele lat była to ich kryjówka, eksplorowali jaskinię i bawili się w niej. W końcu powiedzieli o niej rodzicom i jaskinia została oficjalnie odkryta. Kto jako dziecko nie chciałby dokonać takiego odkrycia? Świetna sprawa :)

Zwiedzanie trwało około godziny i zdecydowanie polecam je każdemu kto będzie w okolicy. Pamiętajcie tylko aby dobrze się ubrać – w jaskini jest zimno.

Kolejnym punktem dzisiejszego dnia był rezerwat dla zwierząt Trowunna. Liczyliśmy na to, że będzie to coś podobnego do szpitala dla koali w Port Macquarie. Częściowo tak było, wiele zwierząt, które tam mieszkają to rekonwalescenci po różnych wypadkach, jednak są też zdrowe zwierzaki mieszkające tam na stałe, dlatego ośrodek bardziej przypomina zoo. Wstęp kosztuje 25AUD, a po ośrodku można chodzić samemu lub wziąć udział w zwiedzaniu z przewodnikiem (o 11, 13 i 15). Zdecydowanie warto załapać się na zwiedzanie z przewodnikiem, który opowiada sporo ciekawostek na temat zwierząt, jest też okazja aby pogłaskać wombata czy zobaczyć karmienie diabłów tasmańskich.

W ośrodku wreszcie udało nam się przyjrzeć z bliska kolczatce, która dotychczas zawsze umykała zanim zdążyliśmy zrobić zdjęcie.


IMG241.JPG



Śmieszne stworzenie :)

A tutaj wombat z bliska:


IMG242.JPG



Co ciekawe, tego wombata uratował właśnie nasz przewodnik i wombat tak sobie to zapamiętał, że jak go widział to po prostu głupiał :P Przewodnik sadzał go na półce, abyśmy mogli go pogłaskać, ale wombat był zainteresowany tylko panem przewodnikiem i gdy on na chwilę odszedł wombat zeskakiwał z półki i biegł łasić się do swojego wybawcy. Było to przeurocze :)

Ośrodek Trowunna zajmuje się ochroną i rozmnażaniem diabłów tasmańskich, podobno mają sporo zamówień na te zwierzaki od zoo z całego świata. Przewodnik opowiadał sporo ciekawostek na temat tych zwierząt, które dla wielu są powodem przyjazdu na Tasmanię, także jeśli ktoś jest zainteresowany to polecam wziąć udział w takim zwiedzaniu :) Same diabły nie są zbyt ładne, a uroku nie dodają im liczne ugryzienia i blizny (zwierzaki te lubią ze sobą walczyć, często roznosząc przy okazji zakaźny nowotwór pyska). Jak widać jednak na zdjęciu, potrafią się dogadać jeśli chodzi o jedzenie;)


IMG243.JPG



Wizyta w Trowunna wzbudziła w nas mieszane uczucia – niby sporo się dowiedzieliśmy, ale na nasz gust za bardzo to przypominało zoo. No cóż, na plus, że widzieliśmy diabły tasmańskie – na wolności to raczej rzadkość.

To już było koniec zwiedzania na dziś, czas ruszyć na wschód! Nocleg tego dnia mieliśmy w Saint Helens – w pobliżu Bingalong Bay. Znacie to uczucie kiedy rezerwujecie nocleg i macie jakieś wyobrażenie o danym miejscu, a potem okazuje się ono zupełnie inne? Tak właśnie było z Saint Helens. Myślałam, że będzie to kurort, a może chociaż kurorcik, okazało się jednak zupełnie wymarłym, ponurym miasteczkiem. Po zameldowaniu poszliśmy do centrum coś zjeść – padło na tanią chińską knajpę. Polecam!

10.11

Za oknem ponuro i zimno, wygląda jakby miało zacząć padać, a my na ten dzień mamy zaplanowane zwiedzanie plaży. I co teraz? Nic, trzeba postępować zgodnie z planem :D

Jak już pisałam, żadne z nas nie jest fanem plażowania czy morza samego w sobie, no ale Zatokę Ogni (Bay of Fires) musieliśmy odwiedzić. Zaraz za Saint Helens zatrzymaliśmy się nad zatoką podziwiać nasze ulubione pelikany:


IMG244.JPG



Nad wodą widzieliśmy też czarne łabędzie i... zaraz zaraz, czy to nie pingwin?


IMG245.JPG



Bardzo podekscytowani pstrykaliśmy ptakowi sporo zdjęć. Niestety, po bliższej inspekcji doszliśmy do wniosku, że to nie pingwin, a kormoran :P Błąd był spowodowany tym, że wiedzieliśmy iż w okolicy występują pingwiny i bardzo chcieliśmy je zobaczyć :P Cóż, jeszcze nie teraz.

Po chwili dojechaliśmy do Bingalong Bay, gdzie udaliśmy się na plażę :) Turystów była tam dosłownie garstka, a kolejny pelikan i mewa dzielnie pozowały do zdjęć ;)


IMG246.JPG



Jakby ktoś miał ochotę na piknik, to na skałach jest stół i ławki ;)


IMG252.JPG



Z Bingalong Bay pojechaliśmy jeszcze kawałek na północ, tam znajduje się jeszcze więcej skał obrośniętych porostami. Jednak to nie od ich płomiennego koloru wywodzi się nazwa Zatoki Ogni, a od ognisk Aborygenów płonących nad wybrzeżem, które zobaczyli Europejscy osadnicy po przybyciu tutaj.


IMG247.JPG




IMG248.JPG



Pogoda nie sprzyjała przesiadywaniu na plaży, także uznaliśmy, że czas zawrócić na południe. Nocleg mieliśmy w Bicheno, gdzie wieczorem planowaliśmy zobaczyć marsz pingwinów, ale do wieczora było jeszcze mnóstwo czasu. Tak jak w naszym ulubionym Queensland, wzięliśmy mapkę z informacji turystycznej i planowaliśmy zatrzymać się w kilku miejscach po drodze. Niestety, może przez to że było poza sezonem, a może po prostu nie było tu zbyt wielu atrakcji, trafiliśmy na zamkniętą winnicę, browar, którego jedyną atrakcją był plakat o tym jak się robi piwo i zadziwiająco nieciekawy park narodowy (był to Douglas-Apsley NP, dojazd piaszczystą i wąską drogą był stresujący i zupełnie niewart krótkiego spaceru do jeziorka przez wyschnięty las).

No nic, przed 15 byliśmy już w Bicheno, gdzie mieszkaliśmy na kempingu, ale tym razem w domku. W Bicheno kilka firm organizuje oglądanie pingwinów o zmierzchu, my jednak chcieliśmy obejrzeć pingwiny na własną rękę. Spytałam więc Pana w recepcji, czy poleca jakieś miejsce i o dziwo, owszem, polecił! Okolice Blowhole około 20 (czyli zaraz po zachodzie słońca). Pozytywnie nastawieni kupiliśmy składniki na obiad, a po zjedzeniu wybraliśmy się na spacer.


IMG250.JPG



Co ciekawe, porosty z Bingalong Bay są porastają również niektóre skały w Bicheno. A tu wspomniana wcześniej Blowhole:


IMG251.JPG



Po spacerze niespecjalnie chciało nam się iść znowu nad ocean o 20, ale chęć zobaczenia pingwinów przeważyła. Stanęliśmy dość daleko od siebie, żeby mieć lepszy zasięg i czekaliśmy. Prócz nas stało tam jeszcze kilka osób, najwyraźniej nie tylko my dowiedzieliśmy się o pingwinach w tym miejscu  Czekaliśmy i czekaliśmy, minęła 21 i było już bardzo szaro, także naprawdę ciężko było cokolwiek zobaczyć. I wtedy, nagle, coś zobaczyliśmy. Coś przemykało między skałami! Zimno i wiatr od razu przestały nam przeszkadzać – są pingwiny! Były to pingwiny małe, osiągają one do 40cm wzrostu, ale na oko większość miała może ze 20cm. Mają one ciemne upierzenie, przez co trudno je zobaczyć na tle ciemnych skał. Ich przemarsz wyglądał zupełnie inaczej niż sobie to wyobrażałam – myślałam, że będą wychodzić z wody, a następnie dumnie kroczyć przez skały w stronę plaży. One natomiast nie wiadomo jak i kiedy pojawiały się między skałami i przemykały cichutko ku plaży, skąd dochodził pisk małych. Niewskazane jest świecenie latarką w ich obecności, dlatego nie mamy żadnych zdjęć. Było to niesamowite doświadczenie, a przy okazji czekając na pingwiny poznaliśmy parę sympatycznych Australijczyków z Perth, którzy zachęcili nas do odwiedzenia tych rejonów Australii :)

Ponieważ nie mogliśmy znaleźć ścieżki na parking musieliśmy na chwilę zapalić latarkę, a co zobaczyliśmy dzięki temu? Całe mnóstwo pingwinów nocujących w krzakach przy plaży! Niesamowite :)11.11

W kraju Święto Narodowe, a my co? A my dziś jedziemy do Parku Narodowego Freycinet, a głównie do Wineglass Bay :)

Od razu widać, że to bardzo popularne miejsce – po raz pierwszy na Tasmanii widzimy tyle osób i mamy lekki problem ze znalezieniem miejsca parkingowego (no dobra, tylko w pierwszej alejce brakuje miejsc;). Znowu nie mamy mapki, także robimy zdjęcie tej ogólnodostępnej.



Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...