0
pbak 21 grudnia 2017 23:02
Czegoś mi brakuje. Od paru miesięcy tkwię w cywilizowanym świecie, gdzie wszystko działa, jest przewidywalne i zorganizowane. Nie ruszam się poza Europę, nie licząc pobytu w Santiago de Chile, który z egzotyką ma raczej niewiele wspólnego. Powoli się tym wszystkim duszę. Czas ruszyć tyłek i pojechać tam, gdzie ciągnie mnie najbardziej. Czas stawić czołą komarom, wątpliwej jakości jedzeniu i szalonemu ruchowi na drogach. Czas wyjść po raz kolejny poza strefę komfortu i pojechać tam, gdzie będę pewnie porozumiewał się machając rękami i rysując rzeczy na kartce. Najwyższy czas wrócić to Afryki.

Pierwszy raz byłem w Senegalu jakieś dziesięć lat temu. Podobało mi się, ale nie było szansy zobaczyć wszystkiego, co chciałem. Wracam teraz, żeby nadrobić zaległości.

Lecę na południe, daleko od europejskiej zimy. Żeby nie fundować organizmowi terapii szokowej, podczas podróży mam prawie całodniowy stopover w Lizbonie. Idealny na śniadanie, spacer, obiad i wino. Jest 15 stopni i słonecznie.

IMG-20171204-WA0000.jpeg



IMG_20171204_143157.jpg


Wieczorem wracam na lotnisko i robię szybkie zakupy alkoholowe, żeby zminimalizować ewentualne problemy żołądkowe w Afryce. Znawcy tematu twierdzą, że to rozwiązanie wcale nie działa, ale ja w to silnie wierze, a wiara czyni cuda.

Dłuższą chwilę spędzam przy ogromnym stoisku z sardynkami. Można kupić sobie puszkę z własnym rokiem urodzenia. Gdyby tylko cena była bardziej przystępna...

IMG_20171204_204244.jpg


Kolejne 3.5 godziny w samolocie. To mój piąty w przeciągu paru dni, kość ogonowa daje znać o sobie. Wreszcie, pół godziny przed czasem lądujemy w Dakarze.

Druga w nocy a na zewnątrz gorąco i wilgotno. W powietrzu unosi się charakterystyczny, zgniło-stęchły zapach. Biali pasażerowie w koszulkach z krótkim rękawem, kręcą z niesmakiem nosem. Czarni, odziani w swetry i czapki wdychają głęboko zapach ojczyzny.

Szybka kontrola paszportowa, urzędnik pyta mnie o coś po francusku. Moja znajomość tego języka ogranicza się do paru liczebników i kilku słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Lepiej więc milczeć i tylko kiwać głową. Pogranicznik macha ręką, skanuje mi odciski palców i wbija stempel w paszport. Nigdy w Afryce nie miałem tak błyskawicznej kontroli.

Wychodzę przez budynek lotniska i zaczynam odganiać się od taksówkowych naganiaczy. Ci przy samym wejściu z reguły są najdrożsi, idę więc na koniec parkingu. Zaczepia mnie jakiś młody chłopak, wygląda w miarę sensownie więc decyduję się jechać z nim.

"Dakar Airport House?" pytam. "Oui, oui. 10 tysięcy". "Coooo? Nie ma mowy, zapłacę najwyżej 3". "Ok, niech będzie". Hm, coś za szybko poszło. Wiem, że przepłacam, za tą cenę można dojechać o wiele dalej niż do mojego hotelu ale po parunastu godzinach na nogach, w środku nocy nie mam ochoty targować się dalej. I tak płacę w końcu tylko niecałe 5 euro, szkoda mi tracić czas na zbicie parudziesięciu centów.

Wsiadamy do samochodu, kierowca pyta, gdzie ma jechać. "Dakar Airport House" mówię i po jego minie widzę, że nie ma pojęcia, gdzie to jest. Zaczepia jednego znajomego, potem drugiego aż w końcy błagalnie patrzy na mnie. Otwieram rezerwacje z bookingu i daję mu numer telefonu do hotelu. Dzwoni, po chwili rozmowy twarz robi mu się jeszcze bardziej zdziwiona, ale przynajmniej odjeżdżamy z lotniska.

Jedziemy paręnaście minut, kierowca cały czas wisi na telefonie ale chyba niewiele mu to pomaga bo kręcimy się trochę w kółko. Zjeżdżamy z głownej drogi gdzieś w jakieś ciemne peryferia. Coś mi tu nie gra, hotel miał być przy głównej drodze. Robi się nieciekawie, ale po chwili dostaję do ręki telefon. Chłopak z hotelu mówi mi, że na google maps miejsce zaznaczone jest w złym miejscu. Na moim maps.me widocznie też. Ale numer, z którym rozmawiam jest tym samym, który mam w rezerwacji a recepcjonista na moje pytanie bez zastanowienia podaje prawidłowy adres hotelu. Aha, dodaje też, że nie mają już wolnych pokoi bo gdzieś im zginęła moja rezerwacja, ale żebym przyjechał, coś się wymyśli. No dobra, to jedziemy dalej.

Dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Biorę swój plecak, chcę płacić za przejazd. "Pięć tysięcy". "??? umawialiśmy się na trzy". "Nie, pięć!". Mam taksówkarza w głębokim poważaniu, mówię chłopakowi z hotelu, żeby zapłacił mu te ustalone 3000 a ja się jutro rozliczę przy regulowaniu należności za pokój.

Pozostaje do rozwiązania ostatni problem - gdzie mam spać. Podobno pomimo pełnego obłożenia hotelu booking cały czas przesyła im nowe rezerwacje. Nie wiem, czy w to wierzyć czy nie, jeszcze dziś rano pisałem do nich, że przyjeżdżam późno w nocy i wtedy nikt nie wspominał nic o braku wolnych miejsc. Ale chłopaki z obsługi są naprawdę sensowne, dają mi swój pokój.

Padam na łóżko. Na chwilę przed zaśnięciem uśmiecham się do siebie. Do takiej właśnie chaotycznej, niezorganizowanej i nieprzewidywalnej Afryki tęskniłem. Ten wyjazd będzie ciekawy.Kiedyś gdzieś czytałem albo słyszałem, że alkohol tak w zasadzie raczej powoduje zatrzymanie szkodliwych rzeczy w organizmie, a jak już się coś złapało, to lepiej to jednak z ciała wyrzucić. Może się jakiś lekarz wypowie, ja zabieram się za dalszy ciąg pisania :-)Wstaję dobrze po 10. Pakuję swoje rzeczy, gospodarze fundują mi kawę i szukają taksówki. Chcę jechać na dworzec autobusowy a potem na północ Senegalu. Transport znajduje się szybko, cena za przejazd staje na 2000 franków.

Przebijamy się przez korki, żeby dostać się na autostradę a nią na dworzec. Przeniesono go jakiś czas temu na przedmieścia, żeby nie zwiększać ruchu samochodowego w centrum. A zwiększyć chyba nie bardzo się da, samochody tłoczą się w cztery albo pięć na trzypasmowych drogach.

sen 1.jpg



sen 2.jpg


Dojazd na dworzec zajmuje niecałą godzinę, więcej było stania niż jechania. Daję taksówkarzowi 5000, dostaję 2000 z powrotem. Hę? Zaczynamy się kłócić, on uparcie twierdzi, że umówiliśmy się na 3000. Po paru minutach daję sobie spokój. Nic nie wskóram, mruczę tylko pod nosem parę uwag odnośnie prowadzenia się matki kierowcy. Lekcja na przyszłość, przy jeździe taksówką lepiej mieć dokładną kwotę, na którą się wcześniej umawia.

Idę na dworzec i szukam transportu do Saint Louis. Po Senegalu najlepiej jeździć tzw. sept-place. Są tak samo niewygodne jak autobusy ale za to o wiele szybsze, choć trochę droższe. To stare francuskie samochody kombi, z wmontowanymi trzema rzędami siedzeń, i jak nazwa wskazuję, zabierające siedmiu pasażerów. Nie przeszłyby żadnego przeglądu technicznego w Europie, tu przeżywają swoją drugą albo trzecią młodośc, połatane, posklejane, oblepione rozmaitymi religijnymi i patriotycznymi hasłami przemierzają tysiące kilometrów wożąc ludzi po kraju.

sen 3.jpg



sen 4.jpg


Znajduję mój samochód. Siedzi tam już jedna osoba, trzeba będzie trochę poczekać, aż się zapełni i będziemy mogli jechać. Zostawiam mój plecak, płacę za przejazd (stawka oficjalna 5000 za przejazd + uznaniowa 2000 za mój plecak, zbijam ją do 500 franków). Z braku innych rozrywek przez najbliższą godzinę włóczę się po dworcu.

Przyglądam się kierowcom grającym w karty, robię zdjęcia miejscowej piękności, na migi dyskutuję o szansach na wyjście Polski i Senegalu z grupy na Mistrzostwach Świata.

sen 5.jpg


Około południa wreszcie zbiera się komplet pasażerów ruszamy w drogę. Skrupulatnie omijamy puste ale za to płatne autostrady, mozlnie przebijając się przez przedmieścia Dakaru. Aż do Thies wleczemy się za jakąś cysterną, potem odbijamy w bok i w dosyć szybkim tempie pokonujemy pozostae 200 km do Saint Louis. Trzeba przyznać, że jak na standardy afrykańskie, mój kierowca jedzie nad wyraz ostrożnie. Rzadko kiedy wyprzedza na trzeciego, prawie nie ścina zakrętów. Ciężko coś powiedzieć o prędkości, bo licznik nie działa. Podobnie jak pierwszy bieg, więc każde ruszanie to loteria - uda się czy zgaśnie silnik?

Generalnie można zrobić listę warunków, które spełnia każdy senegalski sept-place:
- popękana przednia szyba
- przynajmniej jedne drzwi nie otwierają się od środka
- brak rączek do otwierania bądź zamykania szyb
- obowiązkowe wisiorki przy lusterku

sen 6.jpg



sen 7.jpg


Do Saint Louis dojeżdżam przed 17:00. Dworzec jest tradycyjnie na przedmieściach, łapię kolejną taksówkę i jadę do centrum. Wspominam kierowcy nazwę upatrzonego hotelu ale wiem, że i tak nie będzie go znał. Przejeżdżamy most, tam taksówkarz pyta miejscowych o drogę. Nikt nie słyszał o takim hotelu ale jakiś młody chłopak wsiada do samochodu i chce pokazać nam drogę.

Włączam gps i sam kieruję kierowcę pod odpowiedni adres. Dojeżdżamy na miejsce, hotel niby jest ale zamknięty na trzy spusty. Płacę za przejazd 1000 franków, tym razem nie ma żadnej kłótni. Chłopak, który jechał z nami twierdzi, że zna właściciela hoteu i bez problemów załatwi mi nocleg. Aha, najpierw nic o tym miejscu nie słyszał a teraz zna już samego szefa. Macham mu ręką na odchodne i idę w swoją stronę.

Szybko znajduję inny hotel, po długiej podróży funduję sobie odrobinę luksusu. Zostawiam moje rzeczy w pokoju i ze szkaneczką whisky idę na taras. Stamtąd przez najbliższą godzinę podziwiam zachód słońca.

sen 8.jpg

Saint Louis to dawna stolica Senegalu i całej francuskiej Afryki Wschodniej. Widać to już na pierwszy rzut oka, nawet po krótkim spacerze po wyspie, będącej starym centrum miasta. Budynki w stylu kolonialno-śródziemnomorskim, nie powstydziła by się ich Nicea czy Marsylia.

Kiedyś to miasto było piękne, teraz jest tylko pięknie zaniedbane. Widać, że odnową niespecjalnie kto się zajmuje, ludzie mieszkają w starych domach, aż te się zawalą, a jak się zawalą, przenoszą się gdzie indziej. Czasem stare ruiny mieszają się z nowymi śmieciami, wychodzi z tego prawie coś w stylu sztuki nowoczesnej.

sl1.jpg



sl2.jpg



sl3.jpg


Tylko parę ulic jest wyasfaltowanych, reszta wysypana jest piachem. Tu i ówdzie pasą się kozy.

sl9.jpg


Spędzam cały dzień na włóczeniu się po mieście, bez żadnego większego planu.

Przypadkiem trafiam na warsztat lokalnego artysty-amatora, przerabiającego stare rowery na nowoczesne afrykańskie maski.
Jeszcze bardziej przypadkiem trafiam na miejscowe zgromadzenie religijne. Śpiew roznosi się po całej okolicy, spędzam ponad godzinę słuchająjąc całego repertuaru.

sl5.jpg


https://www.youtube.com/embed/wXvfGXtIp2Y
A zaraz po tym przechodzę od sakrum do profanum, rozmawiając z miejscowym metaloplastykiem o wyniku Mistrzostw Swiata. On twierdzi, że Senegal wygra z nami 2:0, daje mi nawet swój numer telefonu, żebym mógł pogratulować mu za parę miesięcy zwycięstwa.

sl6.jpg


Późnym popołudniem, jak upał już trochę osłabnie, ulice Saint Louis zamieniają się w boiska piłkarskie. Prawie wszędzie młodsi i starsi kopią piłkę, lub to, co z niej pozostało.

sl8.jpg


Turystów w mieście jest raczej mało, po paru godzinach spaceru znam już prawie wszystkich sprzedawców pamiątek, właścicieli kawiarni czy młodych chłopaków żebrzących na ulicy. Generalnie można powiedzieć, że jeśli tylko ktoś zna angielski (bądź, nie wiadomo czemu, popularny tu hiszpański), to prędzej czy później, będzie coś ode mnie chciał. Zaczyna się niewinnie, od pytania o imię, czy kraj pochodzenia, jak mi się podoba Saint Louis, a potem nagle okazuje się, że mój rozmówca ma tuż za rogiem kawiarnie albo sklep z suwenirami, akurat ma ostatnie wolne na wycieczkę do pobliskiego parku narodowego lub luksusowy samochód, mogący zawieźć mnie, gdzie tylko zapragnę. Grzecznie odpowiadam, że przemyślę sprawę i jakby co, odezwę się. Po czym, bez dodatkowego nalegania i pretensji rozstajemy się z uśmiechem na ustach.

Sądząc po plakatach na mieście, sporo się tu dzieje. Parę tygodni wcześniej był jakiś festiwal jazzowy, za kilka dni mają być pokazy taneczne. A w tym tygodniu jest festiwal filmów dokumentalnych. Po zapadnięciu zmroku w paru miejscach zawiesza się po prostu pomiędzy domami wielki ekran, zamyka ulicę dla ruchu i ustawia na niej plastikowe krzesła. Dokumenty albo są autorstwa reżyserów z Afryki albo jej dotyczą. I chyba nigdzie indziej na świecie nie da się ich obejrzeć w lepszym otoczeniu. W oddali meczą kozy, jakiś spóźniony muezin śpiewa z minaretu, co chwila przed ekranem przebiegają dzieciaki, ktoś kłóci się w pobliskim sklepie o źle wydaną resztę.

sl7.jpg


Saint Louis wciąga, takie leniwe spędzanie dnia bardzo mi się podoba. Zostaję tu na dłużej.O ile w Saint Louis czuć jeszcze pozostałości Europy, o tyle sąsiedni Langue de Barbarie to już typowa prowincjonalna Afryka. Krótki spacer przez most i przenosimy się do zupełnie innej rzeczywistości.

Bieda piszczy tu jeszcze bardziej, niż po drugiej stronie. Asfalt dopiero jest kładziony, domy wyższe niż jedno piętro dopiero są budowane. Nawet dzieciaki często zamiast prawdziwej piłki kopią kawałki folii albo materiału obwiązane siatką.

sl11.jpg



sl12.jpg


To królestwo rybaków. Stąd wypływają codziennie w morze (tzn. w ocean), tu po powrocie sprzedają to, co złowią. Tu buduje się albo remontuje łódki. Poza turystyczną enklawą na samym południowym końcu nie uświadczysz tu hotelu ani restauracji. Za to ludzie są jakby milsi, uśmiechnięci i jeszcze bardziej otwarci niż w Saint Louis.

Spotykam Ahmeda. Ma akurat wolny dzień, jego łódź jest w remoncie. Zaczynamy rozmowę w angielsko-francusko-migowym, wynika z niej, że znalazłem darmowego przewodnika po okolicy. Choć dobrze wiem, że za darmo to w tym kraju nic nie ma.

Najpierw idziemy na targ rybny. Większy ruch jest tu dopiero po 16, kiedy większość rybaków wracają z połowu, ale i tak sporo się tu dzieje. A do tego smród jest niemiłosierny. Patrząc na na warunki, w jakich przechowywane i sortowane są ryby może się odechcieć ich zamawiania w restauracjach. W ramach odreagowania można później popatrzeć na sposób przechowywania mięsa, z dwojga złego wybieram podczas tego wyjazdu wegetarianizm.

sl13.jpg



sl14.jpg



sl15.jpg


Kręcimy się sporo przy nabrzeżu. Wszystko tu tonie w śmieciach. Stare opony, reklamówki, resztki jedzenia, jakieś puszki, leży tego cała masa i chyba nikomu to nie przeszkadza. Rybacy ładują coś na swoje łódki chodząc na bosaka po tym dywanie z odpadów. Chyba trochę im wstyd, bo krzywo się patrzą i kiwają przecząco głową, gdy chcę zrobić zdjęcia okolicy. Godzą się tylko na fotografowanie łódek.

sl16.jpg


A robić zdjęcia jest czemu. Łódek jest sporo. Wymalowane we wszystkie kolory tęczy, z hasłami religijnymi albo logo klubów piłkarskich. Wiele z nich ma sporej wielkości flagi, mniej lub bardziej znajome choć nie wszystkie politycznie poprawne. Sporo rybaków ma chyba jakieś fascynacje germańskie.

sl17.jpg



sl18.jpg



sl19.jpg


Turysta jest tu chyba nieczęstym widokiem, co chwilę podbiegają do mnie dzieciaki i proszą o zrobienie zdjęcia. Dorośli trochę się krygują ale co odważniejsi też chcą fotkę.

sl20.jpg



sl21.jpg


Tu i ówdzie zobaczyć można pelikana. Rybacy korzystają z ich pomocy przy łowieniu ryb. Nie dowiem się dokładnie na czym ta pomoc polega, Ahmed zaczyna coś mówić o swojej dużej rodzinie, paru żonach, gromadce dzieci i jego łodzi, której remont kosztuje fortunę. Darmowe przewodnictwo ma swoją cenę. Zapraszam go na herbatę, ale chyba preferuję żywą gotówkę. Nie to nie, żegnam się i wracam przez most do Saint Louis.

Włoćzę się jeszcze trochę po mieście korzystając z popołudniowej, przyjemnej temperatury. Rozgrywam partyjkę pseudo-warcabów z miejscowymi chłopakiem (na zdjęciu poniżej, z lewej). Chyba jest mistrzem juniorów albo nie do końca wytłumaczył mi reguły gry bo przegrywam z kretesem.

sl22.jpg


Sprzedawcy pamiątek dają mi dziś święty spokój. Do Saint Louis przypłynął dziś wycieczkowy statek pływający po rzece Senegal. Na ulicach widać sporo turystów, wielu z nich z siatkami już pełnymi "oryginalnych afrykańskich masek, tarcz czy amuletów, przekazywanych w rodzinie od stuleci z ojca na syna, i dopiero teraz, z powodu trudności finansowych, wystawionych na sprzedaż".

Idę na szybką kolację a potem na kolejny film dokumentalny w plenerze. Dziś wyświetlane jest reportaż o senegalskich więzieniach, idealna rozrywka przed snem.Po kilku dniach wracam do stolicy. Tym razem mam pecha, trafia mi się miejsce w ostatnim rzędzie sept-place. Chcę czekać na następny samochód i przez z parędziesiąt minut obserwuję życie na dworcu autobusowym. Jest jeszcze bardziej sennie niż w Dakarze.

sen30.jpg


Mija prawie godzina, nie przychodzi żaden nowy pasażer więc nie chcąc tracić czasu wciskam się na siódmego w kąt samochodu. Ruszamy. Przy każdym wyboju walę głową w sufit, większość podróży spędzam skurczony. Próbuję czytać, żeby czas tak bardzo mi się nie dłużył, ale średnio to wychodzi. W tą stronę droga jest mordęgą. Dopiero pod koniec trasy zwalnia się miejsce z przodu i ostatnich parę kilometrów pokonuję w biznes klasie, z radością rozprostowując wszystkie kończyny.

sen31.jpg


Sporo w Dakarze widziałem podczas poprzedniego wyjazdu do Senegalu więc odpuszczam sobie centrum miasta, wyspę Goree i muzea. Jadę na północ, do Ngor. Biorę taksówkę z dworca i przeciskam się przez miasto. Zza szyb Dakar wygląda jakby niedawno przez miasto niedawno przetoczyła się wojna. A to tylko jedna z głównych ulic, strach pomyśleć, jak wyglądają te poboczne.
https://www.youtube.com/watch?v=cfUyT_t4pt4
Docieram do hotelu, którego taksówkarz oczywiście nie zna, ale od czego jest nawigacja w telefonie. Zostawiam rzeczy w pokoju i idę na miejscową plażę.

sen 32.jpg


Podobno to jedna z lepszych w okolicy, co w praktyce oznacza, że śmieci jest tam niewiele a kozy prawie wcale nie przeszkadzają w opalaniu się. Dla mnie to akurat żaden problem, w planach na popołudnie jest nurkowanie.

Dakar nie jest mekką dla nurków, ale nie schodziłem pod wodę już parę miesięcy więc żeby nie wypaść z wprawy podłączam się pod francuską grupę. Oni spędzają tu cały tydzień, każdego dnia nurkując rano i po południu. Jak dla mnie to podpada pod samoumartwianie się - widoczność pod wodą to parę metrów, rafy koralowej nie ma, ryb też dużo nie uświadczysz a do tego prądy i fale rzucają mną na lewo i prawo. Ale co kto lubi.

Resztę dnia spędzam włócząc się po plaży. Dzieciaki grają w piłkę albo urządzają sobie wyścigi styropianowych statków do brzegu, rybacy wieszają złowione ryby, sprzedawcy próbują wcisnąć ludziom "markowe" okulary społeczne i kapelusze.

sen33.jpg



sen 35.jpg



sen34.jpg


Przed zachodem słońca wracam do hotelu. Wyszukuję w sieci jakąś dobrą restaurację, jest oddalona ode mnie o kilometr. Pytam recepcjonistę, czy bezpiecznie jest tu chodzić po zmroku. Patrzy na mnie jak na idiotę a potem mówi, że nie ma się czego bać.

No to idę na kolację. Po paru minutach rozumiem już reakcję chłopaka z hotelu. Jestem chyba w jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Dakaru. Po lewo i po prawo ogromne wille, czasami parkują przed nimi suvy (lśniące czystością, pewnie myją je po każdej jeździe), przed domami siedzą ochroniarze a ulicami od czasu do czasu przejeżdża policja.

Na szczęście restauracja cenowo nie równa do bogactwa miejscowych, chociaż jest klasę albo dwie wyżej od miejsc, w których stołowałem się do tej pory. Funduję sobie sporą rybkę oraz drinka z palemką, z tego zestawu to drink kosztuje więcej.

Resztę wieczoru spędzam w hotelu grając z recepcjonistą w Mortal Kombat. Obowiązkowy temat rozmowy to piłka nożna, znowu słyszę, że nie mamy z Senegalem żadnych szans. Mam nadzieję, że naszej drużynie konfrontacją z Afryką pójdzie lepiej niż mi. W Mortak Kombat przegrywam jeszcze bardziej sromotnie niż dzień wcześniej w warcaby.Kolejny dzień plażowo-relaksacyjny. Tym razem spędzam go na wyspie Ngor. Idę na znaną już z wczoraj plaże, stamtąd za 1000 franków małą łodką przepływam na wyspę. I ląduję w zupełnie innym świecie.

ng1.jpg


Na Ngor nie ma dróg, są tylko wąskie ścieżki. Nie ma samochodów, motorów ani żadnego innego ruchu zmotoryzowanego. Jest cisza, spokój, dużo cienia. Są kosze na śmieci, co w Senegalu należy do rzadkości. Nawet niektóre ściany domów wyłożone są ładnymi mozaikami. Przez to wszystko można czuć się tu bardziej jak gdzieś w okolicach śródziemnomorskich a nie w podzwrotnikowej Afryce.

ng3.jpg



ng.jpg


Pewnie dlatego miejsce to upodobali sobie surferzy. Na wyspie spotykam sporo młodych ludzi z Europy. Spędzają tu tydzień albo dwa, znają tylko ścieżkę ze swojego hotelu na plaże, nie wyjeżdżają poza wyspę a potem chwalą się, że byli w Senegalu. Rozmawiam trochę z poznanymi Niemkami, mówią, że są już trzeci raz w tym kraju a nie widziały do tej pory nic poza Ngor i drogą na lotnisko. Można i tak.

ng2.jpg


W okolicy nie ma za dużo do roboty, ten dzień spędzam leniwie. Trochę chodzę po wyspie, da się ją przejść wzdłuż i wszerz w paręnaście minut. Potem z książką i piwem siedzę na plaży. Jest weekend, ludzi nawet sporo choć nie ma żadnych tłumów. Towarzystwo różnorodne, z jednej strony w wodzie kąpią się ubrane w skąpe bikini Europejki, tuż obok muzułmanki, w chustach i strojach zakrywających wszystko. Sens takiego ubrania wydaje się mocno wątpliwy, po wyjściu z wody i tak przywiera ono do ciała i wyraźnie widać to, co miało być ukryte...

Idę na obiad. Obowiązkowa ryba z frytkami. Restauracja z gatunku tych lepszych na wyspie, ceny cały czas śmieszne, jeżeli porówna się je z Europą. Spory posiłek kosztuje tylko parę euro.

Prawie wszystkie stoliki obok mnie zajęte. Pary mieszane. Scenografia idealna do nakręcenia tragikomedii.

Scena I

Ona: biała, 50+ lat, pewnie gdzieś z południa Francji bo na koszulce ma napisane coś o Marsylii.
On: miejscowy (czytaj: czarnoskóry), młody, umięśniony, w podkoszulku.

Siedzą przy jednym stoliku, jedzą, przez dłuższy czas nie rozmawiają ze sobą. Nagle On podnośi wzrok, przerywa wygrzebywanie ości z ryby i mówi do niej "Je t'aime". Ona uśmiecha się, nic nie odpowiada. Oboje wracają do jedzenia. Nie mówią nic do siebie przez następnych parę minut. Potem kończą obiad. Ona płaci. Razem odchodzą w kierunku hotelu.

Cięcie.

Konfiguracji: ona młoda, miejscowa a on starszy i przyjezdny jest o wiele mniej.

ng5.jpg


Późnym popołudniem rozpoczynam drogę powrotną do swojego hotelu. Po raz ostatni chodzę po przedmieściach Dakaru. Stare miesza się tu z nowym. Nowoczesne telewizory rozwozi się po sklepach konnym zaprzęgiem. Jedne dzieci grają na smartfonach, inne ganiają po ulicach za starą oponą.

ng7.jpg



ng8.jpg


Ktoś przelewa herbatę ze szklanki do szklanki, studząc ją starym sposobem, tuż obok ktoś inny niesie na plecach kupioną zgrzewkę coca-coli. Parę bardziej ekskluzywnych sklepów ma świąteczne dekoracje, nijak nie pasujące do okolicy. Kawałek dalej restauracja, zbita z paru płyt dykty i z folią na dachu.

ng6.jpg



ng9.jpg



ng10.jpg


Staję na dłuższą chwilę przy lokalnym boisku. To w zasadzie kawał płaskiego pola z zaznaczonymi liniam i bramkami. Trwa mecz. Tak na poważnie, drużyny mają własne stroje, jest sędzia a dookoła na krzesłach i kamieniach siedzi publiczność. Grają nawet nieźle, tylko kurzy się niemiłosiernie. Po każdym golu na boisko wpada uradowana dzieciarnia i szczęścliwy strzelec ginie na moment w ich uścisckach. Z minaretu rozlega się nawoływanie na modlitwę, ale nikt nie przerywa gry. Sport jest widocznie ważniejszy niż religia.

ng11.jpg


W hotelu pakuję swoje rzeczy. Jutro rano wyjeżdżam z Dakaru.Parę dni wcześniej dostaję emaila o korekcie w rezerwacji mojego biletu powrotnego. Patrzę na nią parę razy i nie bardzo widzę co się zmieniło. Godzina wylotu ta sama, przylotu też, linia lotnicza bez zmian. Tylko numer lotu inny, ale to akurat jest dla mnie najmniej ważne. Dopiero za którymś podejściem zapala mi się żarówka w głowie i wiem dlaczego dostałem tego maila - zmienił się kod lotniska wylotowego.

Dakar budował swój nowy port lotniczy ładnych parę lat, datę otwarcia przekładano już parokrotnie. Dopiero teraz udało się doprowadzić cały projekt do stanu wystarczającego dla obsługiwania pasażerów. To akurat dobra wiadomość bo stare lotnisko to w zasadzie blaszak, uciążliwy szczególnie przy wylocie - do terminalu wpuszczano podróżnych dopiero na dwie godziny przed odlotem. W przypadku mojej podróży i wylotu po 2 w nocy oznaczałoby to przeczekanie w Dakarze gdzieś do północy albo opłacenie dodatkowej nocy w hotelu albo przymusowe nocne czekanie przed terminalem - generalnie żadna opcja mi się nie uśmiecha. Nowe lotnisko jest o wiele dalej od stolicy, a to oznacza, żę bliżej do innych miast Senegalu. I tak nudziło mi się już w Dakarze, mam teraz dodatkową motywację na wyrwanie się gdzieś na prowincje. Pytanie tylko, gdzie?

Wybór pada na Joal Fadiouth. Miejsce jest oryginalne pod paroma względami. Po pierwsze, chrześcijanie stanowią tam większość, więc będę miał małą odmianę po klimatach islamskich. Po drugie, pochodzi stamtąd pierwszy prezydent Senegalu, więc będzie trochę edukacyjnie (Tak, tak, pierwszy prezydentem kraju z 92% muzułmanów, po odzyskaniu niepodległości, został katolik. I był u władzy przez 20 lat, po czym dobrowolnie zrezygnował - ewenement w Afryce). Po trzecie, to prowincja pełną gębą więc nie będzie spalin i hałasu, za to będzie cisza i spokój.

Do Joal dojeżdżam tradycyjnie sept-place. Miejscowy dworzec jest na północym skraju miejscowości, mój hotel i wyspa Fadiouth, główna atrakcja, są parę kilometrów na południe. Taksówek nie widać więc chcąc nie chcąc zaczynam pieszą wędrówkę. Chwilę później zatrzymuje się koło mnie jakiś minibus, kierowca z własnej woli chce mnie podrzucić do hotelu. I to za darmo! Wskakuję i jedziemy. Nazwa hotelu oczywiście nic mu nie mówi, ale mam telefon do ludzi z obsługi. Krótka rozmowa i parę chwil później jestem na miejscu. Przejazd rzeczywiście jest gratis.

Hotel to w zasadzie piętrowa willa z paroma pokojami. Innych gości nie ma, dostaję klucz, umawiam śniadanie na jutro rano a potem obsługa znika. Chwilę później znikam z hotelu ja sam, nie ma co siedzieć w pustym hotelu jak atrakcje czekają.

Wyspę Fadiouth najlepiej odwiedzić dwa razy: przed i po południu. Na to pierwsze przyjdzie czas jutro, dzisiaj będzie sesja popołudniowa. Idę spacerkiem do drewnianego mostu, potem tymże mostem, długim na paręset metrów, dostaję się na wyspę. I po raz kolejny podczas tego całego wyjazdu przekraczam niewidzialną granicę pomiędzy róźnymi światami.

Obecność katolików na wyspie widać już po paru krokach. A jeszcze wcześniej ją słychać i czuć. Na Fadiouth jest dużo świń. Wieprzowina w islamie jest haram, więc o golonkę albo karkówkę w Senegalu jest ciężko. Tu powinno to być o wiele prostsze - surowca na potrawy jest pod dostatkiem. Szkoda tylko, że nie ma restauracji...

fad1.jpg


Druga rzecz, którą szybko zobaczymy, usłyszymy i poczujemy to muszle. W zasadzie zrobiona jest z nich cała wyspa. Wyłożone są nią wąskie uliczki więc spacer po okolicy przypomina trochę spacer po plaży. Poza tym wykorzystywane są w budownictwie i dekoracjach ściennych.


Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

cccc 22 grudnia 2017 03:43 Odpowiedz
pbak napisał:Wieczorem wracam na lotnisko i robię szybkie zakupy alkoholowe, żeby zminimalizować ewentualne problemy żołądkowe w Afryce. Znawcy tematu twierdzą, że to rozwiązanie wcale nie działa, ale ja w to silnie wierze, a wiara czyni cuda. Zgadza sie. :) pbak napisał:Dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Biorę swój plecak, chcę płacić za przejazd. "Pięć tysięcy". "??? umawialiśmy się na trzy". "Nie, pięć!". Witamy w Afryce. :D
don-bartoss 22 grudnia 2017 07:37 Odpowiedz
pbak napisał:Wieczorem wracam na lotnisko i robię szybkie zakupy alkoholowe, żeby zminimalizować ewentualne problemy żołądkowe w Afryce. Znawcy tematu twierdzą, że to rozwiązanie wcale nie działa, ale ja w to silnie wierze, a wiara czyni cuda. Działa i każdy praktyk medycyny ludowej to potwierdzi. Mocny alkohol pozwala odkazić żołądek i przewód pokarmowy, a przy okazji gardło. Jak mnie boli gardło to wypijam kieliszek wódki zamiast faszerować się chemią.
cccc 22 grudnia 2017 07:44 Odpowiedz
Zgadza sie, dobra nalewka prawie na wszystko pomaga, szczegolnie przy sztressach zoladkowych w egzotycznych krajach. ;) W CH na ostry bol gardla, nawet przy anginach lekarze zalecaja jesc zimne lody, nawet w zimie. :D
pbak 22 grudnia 2017 22:17 Odpowiedz
Kiedyś gdzieś czytałem albo słyszałem, że alkohol tak w zasadzie raczej powoduje zatrzymanie szkodliwych rzeczy w organizmie, a jak już się coś złapało, to lepiej to jednak z ciała wyrzucić. Może się jakiś lekarz wypowie, ja zabieram się za dalszy ciąg pisania :-)
reporter 30 grudnia 2017 03:13 Odpowiedz
Super się czyta, miło obejrzeć zdjęcia i krótki filmik który hipnotyzuje nie wiadomo czym.. czekam na więcej :)
tropikey 2 stycznia 2018 07:53 Odpowiedz
Flaga III Rzeszy powiewająca nad jedną z łódek mnie rozbroiła. Mają fantazję :DGratuluję ciekawej relacji!Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
miloszp 2 marca 2018 09:31 Odpowiedz
pbak napisał:"Dakar Airport House?" pytam. "Oui, oui. 10 tysięcy". "Coooo? Nie ma mowy, zapłacę najwyżej 3". "Ok, niech będzie". Hm, coś za szybko poszło. Wiem, że przepłacam, za tą cenę można dojechać o wiele dalej niż do mojego hotelu ale po parunastu godzinach na nogach, w środku nocy nie mam ochoty targować się dalej. I tak płacę w końcu tylko niecałe 5 euro, szkoda mi tracić czas na zbicie parudziesięciu centów. Wsiadamy do samochodu, kierowca pyta, gdzie ma jechać. "Dakar Airport House" mówię i po jego minie widzę, że nie ma pojęcia, gdzie to jest. Zaczepia jednego znajomego, potem drugiego aż w końcy błagalnie patrzy na mnie. Otwieram rezerwacje z bookingu i daję mu numer telefonu do hotelu. Dzwoni, po chwili rozmowy twarz robi mu się jeszcze bardziej zdziwiona, ale przynajmniej odjeżdżamy z lotniska. Jedziemy paręnaście minut, kierowca cały czas wisi na telefonie ale chyba niewiele mu to pomaga bo kręcimy się trochę w kółko. Zjeżdżamy z głownej drogi gdzieś w jakieś ciemne peryferia. Coś mi tu nie gra, hotel miał być przy głównej drodze. Robi się nieciekawie, ale po chwili dostaję do ręki telefon. Chłopak z hotelu mówi mi, że na google maps miejsce zaznaczone jest w złym miejscu. Na moim maps.me widocznie też. Ale numer, z którym rozmawiam jest tym samym, który mam w rezerwacji a recepcjonista na moje pytanie bez zastanowienia podaje prawidłowy adres hotelu. Aha, dodaje też, że nie mają już wolnych pokoi bo gdzieś im zginęła moja rezerwacja, ale żebym przyjechał, coś się wymyśli. No dobra, to jedziemy dalej. skad ja to znam, w naszym przypadku niestety mimo wielu prób telefonu nikt nei odebrał i po długim szukaniu taksówkarz nas olał a my odpsucilismy sobei nocowanie w tym przybytku.