Po jednodniowym rekonesansie na Islandii, przyszedł czas na kolejne wyjazdy - tym razem 4 dniowe w 2018 i 2019 i z kolejnymi członkami rodzinki, obejmujące okolicę od Reykiaviku - " Złoty Krąg" i południową częścią jedynki - do Hofn. Dłuższe wyjazdy miały nastąpić w 2020 i zimą 2021. Z wiadomych powodów nie doszły do skutku. Kiedy w marcu 2021 wybuchł wulkan Fagradalsfjall stwierdziłem, że najwyższy czas zużyć w końcu punkty Wizz i pod wpływem impulsu wziąłem bilety na cały pierwszy tydzień maja. Na początku było trochę niepewności - wpuszczą, nie wpuszczą ale na koniec okazało się, że wpis w żółtej książeczce o odbytych szczepieniach jest wystarczającą przepustką do wjazdu na Islandię. Musieliśmy tylko zaczekać na wynik obowiązkowego dla wszystkich testu pobranego na lotnisku. Samochód wypożyczyliśmy w Ice-Pol i kolejny raz mogę ich polecić. Tym razem mieliśmy Peugeot Expert przerobiony na mini kampera. Po nocy spędzonej na pustym parkingu na uboczu w okolicy wybrzeża południowego półwyspu Reykjanes. Jeśli chodzi o ten parking, nie było na nim zakazu "kamperowania". Jednak, co sprawdziłem po powrocie, nocowanie w samochodach i minikamperach dozwolone jest tylko i wyłącznie na polach namiotowych i nawet jeśli nie będzie znaku zakazu i tak można dostać mandat. Następnego dnia, po około 12 godzinach od pobrania testu przyszedł wynik negatywny i mogliśmy zacząć podróż. Zaczęliśmy od pola geotermalnego Krísuvík.
Jak w całej Islandii były pustki, to w okolicach wulkanu tłumy, budowane są nowe parkingi. Widoki wspaniałe a sam wulkan robi ogromne wrażenie.
Przez cały pobyt pogoda nam dopisywała - tzn świeciło słońce, prawie nie było mrozu, a co najdziwniejsze ani razu nie padał deszcz (bo śnieg to i owszem). Był za to wiatr, ale to normalne. Z racji długiego dnia udawało nam się robić po około 500 km dziennie i jednocześnie jeszcze coś zobaczyć. Ruszyliśmy wokół wyspy zgodnie ze wskazówkami zegara. Na pierwszy ogień poszedł półwysep Snaefellsnes.
Wieczorem dojechaliśmy do Fiordów Zachodnich.
Trochę niepokoiliśmy się czy zastaniemy maskonury, okazało się, że niepotrzebnie.
W zasadzie poza ptakami nikogo nie spotkaliśmy, również nieliczne muzea były pozamykane, co w sumie nie dziwi, bo turystów też nie spotkaliśmy.
Udało się za to upolować wieloryba.
W drodze do Akureyri
Do Borgarvirki –( wyglądający jak ruiny średniowiecznej twierdzy szczyt wulkaniczny) drogę zagrodziły nam islandzkie urocze koniki i długo nie chciały przepuścić.
Po przejechaniu Akureyri
Do wulkanu Krafla – tu już nie udało się podjechać, trzeba było przejść.
Wieczorem dojechaliśmy do Detifoss i Selfoss.
Jedynymi turystami jakich tam spotkaliśmy był Polak mieszkający pół roku na fiordach zachodnich, drugie pół w Polsce, oprowadzający po Islandii swoich rodziców, którzy lecieli z nami tym samym samolotem. Polecił nam nocleg w Möðrudalur – fantastyczne miejsce pośrodku „niczego”.
Cały ten dom był tylko nasz, naprawdę wyjątkowo urocze miejsce i na pewno tu wrócimy.
Następnego dnia celem było wschodnie wybrzeże. Po drodze zboczyliśmy do kanionu Stuðlagil, swojego czasu odkryty reklamą WOW Air
Tuż przed wybrzeżem pogoda się troszkę popsuła
ale i szybko poprawiła
Znów udało się zobaczyć puffiny
oraz wygrzewające się na kamieniach foczki
Następnie zaczęliśmy się kierować z powrotem do Keflaviku południowym wybrzeżem. Na Diamentowej Plaży znów je spotkaliśmy
Tuż za Jökulsárlón jest kolejne jeziorko – Fjallsárlón, na którym można wykupić wycieczkę łódką
a parę kilometrów dalej lodowiec Svínafellsjökull.
Ostatni nocleg przed powrotem spędziliśmy w Vik.
Nie mogliśmy oczywiście pominąć Czarnej plaży, na której znów spotkaliśmy maskonury.
Ostatniego dnia przed powrotem postanowiliśmy cofnąć się jeszcze kawałek, by zobaczyć Fjaðrárgljúfur
Następnie już powolutku skierowaliśmy się na lotnisko. Po drodze zatrzymaliśmy się w Dyrhólaey, Skógafoss, we Flúðir wykąpaliśmy się w Secret Lagoon.
Na deser zostawiliśmy sobie Gulfoss, który dla mnie jest chyba najfajniejszym z islandzkich wodospadów które widziałem.
Rewelacja.Ja specjalnie jechałem na Vestmannaeyjar, żeby zobaczyć maskonury, ale tak lało, że się pochowały.Jest przynajmniej powód aby wrócić na Islandię.
Jak w całej Islandii były pustki, to w okolicach wulkanu tłumy, budowane są nowe parkingi. Widoki wspaniałe a sam wulkan robi ogromne wrażenie.
Przez cały pobyt pogoda nam dopisywała - tzn świeciło słońce, prawie nie było mrozu, a co najdziwniejsze ani razu nie padał deszcz (bo śnieg to i owszem). Był za to wiatr, ale to normalne. Z racji długiego dnia udawało nam się robić po około 500 km dziennie i jednocześnie jeszcze coś zobaczyć. Ruszyliśmy wokół wyspy zgodnie ze wskazówkami zegara. Na pierwszy ogień poszedł półwysep Snaefellsnes.
Wieczorem dojechaliśmy do Fiordów Zachodnich.
Trochę niepokoiliśmy się czy zastaniemy maskonury, okazało się, że niepotrzebnie.
W zasadzie poza ptakami nikogo nie spotkaliśmy, również nieliczne muzea były pozamykane, co w sumie nie dziwi, bo turystów też nie spotkaliśmy.
Udało się za to upolować wieloryba.
W drodze do Akureyri
Do Borgarvirki –( wyglądający jak ruiny średniowiecznej twierdzy szczyt wulkaniczny) drogę zagrodziły nam islandzkie urocze koniki i długo nie chciały przepuścić.
Po przejechaniu Akureyri
Do wulkanu Krafla – tu już nie udało się podjechać, trzeba było przejść.
Wieczorem dojechaliśmy do Detifoss i Selfoss.
Jedynymi turystami jakich tam spotkaliśmy był Polak mieszkający pół roku na fiordach zachodnich, drugie pół w Polsce, oprowadzający po Islandii swoich rodziców, którzy lecieli z nami tym samym samolotem. Polecił nam nocleg w Möðrudalur – fantastyczne miejsce pośrodku „niczego”.
Cały ten dom był tylko nasz, naprawdę wyjątkowo urocze miejsce i na pewno tu wrócimy.
Następnego dnia celem było wschodnie wybrzeże. Po drodze zboczyliśmy do kanionu Stuðlagil, swojego czasu odkryty reklamą WOW Air
Tuż przed wybrzeżem pogoda się troszkę popsuła
ale i szybko poprawiła
Znów udało się zobaczyć puffiny
oraz wygrzewające się na kamieniach foczki
Następnie zaczęliśmy się kierować z powrotem do Keflaviku południowym wybrzeżem.
Na Diamentowej Plaży znów je spotkaliśmy
Tuż za Jökulsárlón jest kolejne jeziorko – Fjallsárlón, na którym można wykupić wycieczkę łódką
a parę kilometrów dalej lodowiec Svínafellsjökull.
Ostatni nocleg przed powrotem spędziliśmy w Vik.
Nie mogliśmy oczywiście pominąć Czarnej plaży, na której znów spotkaliśmy maskonury.
Ostatniego dnia przed powrotem postanowiliśmy cofnąć się jeszcze kawałek, by zobaczyć Fjaðrárgljúfur
Następnie już powolutku skierowaliśmy się na lotnisko. Po drodze zatrzymaliśmy się w Dyrhólaey, Skógafoss, we Flúðir wykąpaliśmy się w Secret Lagoon.
Na deser zostawiliśmy sobie Gulfoss, który dla mnie jest chyba najfajniejszym z islandzkich wodospadów które widziałem.