0
katewisienka 14 stycznia 2018 15:04
Dobra, byli tam już wszyscy, a w końcu rzuciło i nas. Szukaliśmy pomysłu, gdzie by sylwestrowo wyskoczyć, bo u przyjaciół same kinder party, aż z pomocą przyszedł Wizzair. Wykombinowaliśmy, że jakby Sylwka przekimać na kanapie u teściowej, a 2 dni później wyskoczyć na Maltę... to przecież Sylwester nie zając. Szampana odpalimy 3 dni po wszystkich.



Kupiliśmy 2 bilety, ogarnęliśmy 4 noclegi, pozostało czekać. 8 dni.
Plan był taki, by nic nie planować. Żadnych blogów, forów, przewodników. Żadnych marzeń do spełnienia. To miał być krótki wypad po słońce i obiad z królika. Bo o jedzeniu jednak trochę doczytałam.



Na Malcie wylądowaliśmy 3 stycznia. Przywitało nas słońce, 17 stopni, błękit. Autobus za 1,5 euro zabrał nas do Sliemy. Rzuciliśmy bagażami i wybraliśmy się na obchód dzielnicy. Ładna promenada, knajpy, angielskie puby, market z winem za 3 jurki. Pierwsze wrażenie- jest fajnie.





Szybko wyszło, że Sliema jest dla nas za mała. Kolejne 1,5 euro za prom przerzuciło nas do Valetty. A tam ochy i achy potęga, kwadrat. Bo miasto - jak piszą wszyscy i nie co polemizować- urzeka.



Ciasne uliczki, wąskie balkoniki, pełne knajpki, katedra, Caravaggio, jak pudełka domy rybaków. A na horyzoncie morze. No i pełnia szczęścia, bo tam gdzie morze zawsze mi bliżej do szczęścia.



Kilka godzin wystarcza, by poznać i polubić miasto. Zwarta zabudowa sprawia, że dobrze się je zwiedza, a niewielki rozmiar pozwala nie gonić z wywieszonym jęzorem. Zresztą zabytek leży na zabytku.





Wieczorem wróciliśmy do Sliemy na wino i falafele od Libańczyka. Poziom szczęścia wypruł w górę jak petarda, gdy okazało się ile różnych kuchni przypada tu na kilometr kwadratowy.



I choć dzień upłynął pięknie, to jest coś takiego, że łakniemy odmiany. Po ciasnym mieście zapragnęliśmy przestrzeni. Przeczytaliśmy o Dingli, 250- metrowych klifach, dumie Malty. Ale najpierw ścisk w nabitym i dogrzanym autobusie do Rabatu, potem kolejnym do Dingli i 25 minut spacerem donikąd. Dochodzi się bowiem do kapliczki św. Marii Magdaleny, gdzie nie ma nic. Serio nic.



Kobieta od miodów z dostawczaka wyjaśniła, że do klifów nie ma zejścia. Teren prywatny. Ale możemy machnąć kilka kilometrów, by spojrzeć na nie z góry. No cóż, skoro tu dotarliśmy... Zrobiliśmy te 2 km do punktu widokowego, klify się odsłoniły, ale... bo ja wiem? Rozczarowanie?



Duża odległość od urwiska nie pozwala ocenić ich wielkości. Może poddaliśmy się zbyt szybko, a może Tomek ma rację i jestem rozwydrzona, ale widziałam już kilka bardziej spektakularnych urwisk w życiu. Przy powrocie wyszło, że z samolotu klify prezentują się najlepiej. Nie wieje i można wypiąć się na komunikację miejską.



Bo może wiecie, że kiedy kierowca uznaje, że ma komplet na pokładzie nie zatrzymuje się na przystanku. My nie wiedzieliśmy. Jeśli jesteś w środku- luz, kiedy stoisz na przystanku, a kierowca wzrusza ramionami i jedzie dalej, hmm... no kwitniesz.



Tym razem się zatrzymał i dotarliśmy do na wpół wymarłego Rabatu. Zjedliśmy po niezłej pizzy, pokręciliśmy się po uliczkach pozbawionych kawiarenek, ogródków i ludzi. Jakoś średnio. Postanowiliśmy wracać.




Po drodze gapiliśmy się przez okno na monotonny krajobraz Malty. Mijaliśmy miasta, niekończące się zabudowania, między nimi poletka otoczone kamiennym murkiem i opuncjami. Niebo szare jak kamień odbierało widokom cały kontrast. To tu, w środku wyspy odbywają się polowania na ptaki. Dawniej zabijano by przeżyć, dziś to tradycja. Na Malcie rocznie ginie z jej powodu pół miliona ptaków. Flamingi, żurawie, nasze bociany, orły. Zabijane, nawet nie zbierane rozkładają się na poletkach, tam, gdzie spadły. Jakoś odechciało mi się maltańskiej przyrody.
Wróciliśmy do siebie, kupiliśmy w markecie wino, chleb i oliwki i wcześnie położyliśmy się spać.



Po takim obliczu Malty kolejnego dnia postanowiliśmy zwiać na Gozo. I to był trafiony pomysł.





Ta niewielka wysepka słynie z plaż (choć w styczniu to bez znaczenia), a my znaleźliśmy tu zieleń, przestrzeń i dobrą energię. I wrócił nastrój. Portowe miasteczko jest ładne, ale malutkie. Takie na 40 minut. Port, kościółek, domki. Podreptaliśmy w górę zaliczając kilka ładnych miejsc: opuszczony zabytkowy hotel, Betlejem z Jezuskiem i owcami oraz najlepszy obiad wyjazdu w kolejnej wsi.



Do stolicy podreptaliśmy pieszo, bo tym razem to my zostaliśmy zostawieni na przystanku. 4 kilometry to rzut beretem, a miasto z cytadelą i knajpkami ma klimat. Plątanina uliczek, kościoły, ukwiecone podwórka. I do Gozo poczułam miętę. Wieczorem z żalem wróciliśmy na Maltę.





Został nam ostatni dzień do wykorzystania. I też chcieliśmy spędzić go sielsko, a przede wszystkim zatrzeć wrażenie sprzed 2 dni.



Przedpołudnie spędziliśmy włócząc się między domami rybaków, a potem trafiliśmy na prom płynący do 3 miast: Vittoriosy, Cospicui i Sengleai. I o ile Valetta dzień po dniu odpiera najazdy turystów, miasta na sąsiednich cyplach żyją nieśpiesznym rytmem. Nam bardziej pasującym. W knajpkach - panowie, w porcie - rybacy, w słońcu - koty. Idealnie na słoneczny relaks.





Odpaliliśmy sylwestrowego szampana, bo w końcu po to tu przybyliśmy. Zrobiło się śmiesznie, może nawet za bardzo. Tomek zaliczył kąpiel w porcie i utopił telefon. Nie pierwszy i nie ostatni, ale co tam, jak się bawić to na całego. W dobrych humorach zakończyliśmy naszą po-sylwestrową imprezę z nadzieją, że kiedyś tu wrócimy.
Takiego początku Nowego Roku życzę Wam i sobie co roku. I pamiętajcie, Sylwester nie zając.

Dodaj Komentarz