+8
Antia 25 stycznia 2018 08:20
O brudzie, nieprzychylnych spojrzeniach i udziale w ceremonii voodoo.

Dłużył mi się ten pobyt na Turks i Caicos, z ulgą więc pojechałam już na lotnisko i po dwóch godzinach tam spędzonych, leciałam ponownie liniami Inter Caribbean i starym embrajerem 120 w kierunku Haiti.
To biedne państwo leży na tej samej wyspie, co i Dominikana, na Espanioli. Już przy lądowaniu wiedziałam, że tu będzie ciekawiej fotograficznie, niż na Turks i Caicos. Slumsy przy lotnisku, pływające śmieci w oceanie, mnóstwo ludzi.











a urodzona w Cap Haitien a pracująca w Providenciales. Przyjechali po nią dwaj bracia i do ich auta mnie zaprosiła. Dobrze, bo pod terminalem oblepili od razu przybywających namolni taksówkarze, pomagierzy i żebracy. Pilnowałam swojego plecaka i torebki, sama je pakując do auta a i tak jeden z tłumu chciał kasę.
Pierwsze wrażenie, kiedy odjechaliśmy od drzwi lotniska, było dla mnie szokiem. Widziałam wiele, ale ta ilość śmieci walających się dookoła, przerosła moje wyobrażenie o brudzie. W Indiach jest syf, ale tu jest syf kilka razy większy. I ta masa ludzi, slumsy, bieda, smród rynsztoka.











Przez kilka minut nie byłam w stanie nawet robić zdjęć, bo było mi wstyd. Tego, że narzekałam na Turks i Caicos, że mam te kilkadziesiąt dolarów, że mam jeszcze dwie paczki kabanosów... Porównanie mojego życia i bytu tych ludzi. Narzekanie. To wszystko nic. Oni tu mają życie.
Zza stosów plastikowych butelek, rekkamówek i opakowań nie widać linii brzegu. Woda ma kolor brunatny a w porcie stały podziurawione rdzą wraki statków. Na ulicy tłok. Nie mają tu chyba zastosowania żadne przepisy bezpieczeństwa, ludzie podróżują na dachach, trzymając się uchwytów, zwisając. Słychać gwar, klaksony i krzyki. Ciężko się przedostać przez skrzyżowania, bo każdy chce przejechać pierwszy.
Podróż do mojego miejsca noclegowego zajęła blisko godzinę. Zobaczyłam przy tym kawałek miasta, główną ulice nad oceanem. Nadia z braćmi pokazali mi też hotele dla turystów, trochę czystszą dzielnicę. Znaleźli też bez problemu moją szkołę, bo następne dni spędzę z haitańskimi dziećmi.









W szkole za wysokim kolorowym murem dostałam pokoik przy jednej z klas lekcyjnych. Na dziedzińcu było dziś tylko rozłożone pranie, jest niedziela i maluchy mają wolne od nauki. Odświeżyłam się i na spacer. Muszę gdzieś znaleźć działający net i prąd, w szkole akurat nie ma prądu. Braki energii są tu częste, hotele dla turystów mają własne agregaty prądotwórcze, tak mi wytłumaczyła dziewczyna z Polski, która jest w szkole wolontariuszką. Spacerkiem wg mapy powędrowałam do hotelu Christoph.







Kolorowe kolonialne domy z tarasami były bardzo zniszczone. Tak samo jak duża bazylika, którą mijałam. W miejscu, gdzie wymieniłam dolary na gourde, było też ujęcie wody pitnej. Miejscowi przychodzili tu z baniakami i wlewali sobie czystą wodę. Mimo tego, że jest tu syf, ludzie są schludnie ubrani, czyści.
W hotelu Christopher spędziłam sporo czasu, bo ostanie dni miałam net z doskoku. Bardzo fajny i klimatyczny hotel, z pięknym wystrojem. Kiedy zaczęło się robić ciemno trzeba było wracać, każdy mówił, żeby noc nie zastała mnie poza murami szkoły, bo jest niebezpieczne.
W szkole akurat był prąd. Potem w nocy wiele razy go wyłączano i w pokoju bez okna ciężko było wytrzymać bez wentylatora.











O godzinie 7.30 zabrzmiał szkolny dzwonek i gwar zmienił się na rytmiczne dźwięki. Woźny wciągnął na masz flagę Haiti.
W szkole, w której jestem jest pięć klas. Najmłodsze, to przedszkolaki. Najstarsze, to gdzieś trzecia klasa. Każde z nich bardzo elegancko ubrane w mundurek. Dziewczynki maja włosy zaplecione i ozdobione kokardkami do koloru krawacika. Białe wyprasowane koszulki, skarpetki z logo szkoły. To prywatna szkoła, gdzie rodzice płacą miesięcznie za edukację ich dzieci 20 USD. Dzieci są bardzo posłuszne, nad wszystkim czuwa groźna dyrektorka w garniturze, woźny przy bramie i nauczycielki.







Przez pierwsze dwie godziny nauki nie było prądu i uczniowie mieli lekcje w półmroku. W czasie przerw siadały przy stolikach na dziedzińcu i jadły przygotowane przez rodziców posiłki, które przyniosły w małych termicznych torbach. Przed każdym posiłkiem wspólnym maluchy się modliły. Najmłodsze uczyły się pisać i czytać z wielkich tablic, na których nauczycielka pisała im teksty. Ich chóralne czytanie było słychać w całej szkole. Starsze uczyły się angielskiego z polską wolontariuszką.
Kiedy na początku dnia mnie zobaczyły, były nieufne, pod koniec nie mogłam się odpędzić od niektórych przylepnych dziewczynek. Były bardzo radosne i pogodne.
Mimo, że nie rozumiem, co do mnie mówią, bo tu jest francuski, jakoś się komunikowałyśmy. Dzieci miały dwie dłuższe przerwy na posiłki, po południu zaczęli odbierać je rodzice. Jeden z najmłodszych chłopców wtulił się we mnie i po chwili zasnął. Taki słodziak.
Kiedy wszystkie dzieci poszły do domu zrobiła się cisza w szkole. Czas na jakiś posiłek, gospodarze zaprosili mnie na obiad. Ryż, warzywa, fasola i kawałki mięsa, pyszne.











Mocno popołudniu wyszłam za mury szkoły. Na ulicy dziś dużo większy ruch, bo dzień roboczy. Trafiłam na wielki bazar pod dachem, Marche Cluny. Można tam kupić ryby świeże, suszone i wędzone. Zapach zdecydowanie odstraszał w widok tysięcy much ma rybach, także. Bez żadnych zasad higieny, sprzedawane z gazet, koszyków lub kawałków folii, wprost z ziemi.
Tak samo i mięso. Tusze wisiały na ścianach, mięso na prowizodycznych stołach. Osoby o wrażliwych nosach pewnie by tam nie dały rady przejść.











Był ogromny tłok i prawdę mówiąc, ludzie nie byli w większość przyjaźnie nastawieni do mnie. Mimo tego, że nie wyjmowałam aparatu, komórki, krzyczeli na mnie wrogo.
Kiedy pstryknelam zdjęcie obrazka świętego wśród worków, wyskoczył chłopak coś pokazując. Nie wiem, o co mu chodziło, ale zaczął się poruszać w rytm muzyki, która była w tle. Zachęcał i mnie. No cóż, do tańca nigdy mi nie było daleko i ruszyłam w tan. Wywołało to aplauz i brawa wkoło. Na chwilę zrobiło się przyjaźniej.











Nie znalazłam na całym targu kawy, mam problem z jej zakupem, bo nie ma tu sklepów z prawdziwego zdarzenia. Zrobiłam na Marche Cluny tylko kilka zdjęć a szkoda, bo fajny klimat starego bazaru.
Na chwilę wpadłam do hotelu Christopher na sok z limonki i chwilę z internetem. Kupiłam w tym samym ulicznym straganie trzy kawałki kurczaka i do szkoły.
Nie udało mi się wrócić przed ciemnościami i gospodarze przywitali z ulgą mój powrót. Kąpiel w zimnej wodzie, potem znów ciemności, bo wyłączyli prąd.














Rano prąd pojawił się na chwilę, aby znów zniknąć na kilka kwadransów. Dzieci witały się ze mną, jak ze starą znajomą. Już się uśmiechały bez nieufności do zdjęć. Do południa w szkole nie było właścicieli i dzieciaki trochę swawoliły. Pojechałam na pocztę, ale był problem ze zrozumieniem. Potem kupić bilety na jutrzejszy przejazd do Dominikany. Koszt bezpośredniego autobusu do Santiago, to 25 usd. Jak na ceny haitańskie, to dość drogo.
Kiedy dzieci kończyły na dziś naukę, wybrałam się na ceremonię voodoo. Najpierw taksówką do dworca popularnego tu środka transportu, jakim są tap tap, czyli furgonetki do przewozu ludzi i towarów. Na wąskiej ławce, po dziurach i wybojach jechałam tak z godzinę do małej wioski pod Cap Haitien.
Zastanawiałam się, czy pojazdy są w stanie wytrzymać takie obładowanie. W środku siedziało jedenaście osób, trzy stały. Cztery na dachu paki, tylko im nogi zwisały, dwoje na dachu z przodu. Byłam przerażona, bo jak w korkach miasta jechaliśmy wolno, tak potem auto się nieźle rozpędziło.















Kiedy zjechaliśmy z asfaltówki, każdy pojazd wzbijał tumany kurzu. Mijane wioski były tak samo biedne jak i miasto, może trochę mniej smieci. Przy drodze pasły się stada kóz i świń. Na polach widziałam trzcinę cukrowa i uprawy bananów. Przyczepy pełne grubych patyków trzciny skręciły do pobliskiej destylarni.
Nie byłam w stanie zapamiętać nazwy tej wioski, do której jechałam, ale znana ona jest z wielu cudów i odprawianych dwa razy w tygodniu, obrzędów voodoo. W wiosce jest kościół, biało niebieski, otoczony prowizorycznymi straganami, na których można kupić wszystko potrzebne do obrzędów. Rum, wodę perfumowaną, kwiaty, świece, talk, wielkie misy i barwniki w płynie. Wtedy jeszcze nie znałam przeznaczenia każdego z towarów na straganach.













Wkoło było mnóstwo ludzi, słychać uderzenia bębnów, widać kawałek dalej typową dla Afryki, rozłożystą akację i plażę. Na drzewie siedzą ludzie i obserwują zgromadzenie poniżej. Stamtąd dochodzą dźwięki bębnów.
Udaje mi się kilka razy podejść blisko, to dzięki mojemu lokalnemu współtowarzyszowi. Nie można robić zdjęć, bardzo się złoszczą, ale nie byłabym sobą, gdybym kilku nie pstryknęła.
W środku tańczy stara kobieta, ma dziwny, nieobecny wyraz twarzy. Co chwilę zaciąga się papierosem, tańcząc w jego dymie, pije rum wprost z butelki. Druga obok niej ma całą twarz w czymś czerwonym, obie są w transie.
Dalej z boku pod akacja, są przygotowywania do poświęcenia posiłku w specjalnej ceremonii. Do misy wkładają jedzenie, mieszają, posypują talkiem i wsadzają w dziwną mieszankę świeczki. Obok wielka metalowa miska z ryżem i fasolą, butelki rumu, perfum, talk. Mężczyzna, który to robi, pije rum. Wykonuje jakieś niesamowite ruchy.












Dalszej części nie widziałam, gdyż poproszono, abyśmy odeszli. Chwilkę brudnej na plaży, ale bałagan i śmieci skutecznie zniechęcają. Zresztą obok mam ciekawsze widoki.
Obrzędy pod drzewem nabierają mocy, jest coraz głośniej, oprócz bębnów słyszę śpiewy i krzyki. Gdyby to była noc, pewnie bym miała niezłego stracha. Udało mi się dostać blisko tańczących, przykucnęłam przy samych bębniarzach.
To jest coś niesamowitego, nie widziałam nigdy czegoś podobnego.
Jakaś mistyka krąży w powietrzu, unosi się z dymem ze straganów, zapachem rumu i pachnideł. I te uderzenia bębnów, dudnią mi aż w piersi. Mistyka i magia, ale wkoło trwa piknik, oprócz rzeczy potrzebnych do ceremonii można tu zjeść smażone ryby, kupić buty i ubrania.

#img66

#img67

#img68



Czas goni, słońce zachodzi, trzeba wracać powoli do miasta. Jeszcze tylko wizyta w kościele.
Na schodach pełno resztek poświęconego ryżu, fasoli, korzystają z tego bezpańskie wychudzone psy. Ktoś zjada z wielkich mis resztki, inny polewa rumem niebieskie mury kościoła. Zapach alkoholu miesza się z pachnidłami. W środku kościoła w ławkach kilka osób się modli. Niektórzy trzymają w ręku lub stawiają przed sobą butelki, co jakiś czas pijąc rum prosto z butelki. Z przodu tylko skromny ołtarz z krzyżem i figurą Matki Boskiej z boku.














Modlący zapalają długie świeczki i stawiają je przed ołtarzem. Kobiety przede mną głośno krzyczą, wymachując przy tym rękoma i polewając się alkoholem.
Inny świat, coś nieprawdopodobnego. Zapachy w środku, krzyki, zupełnie niezrozumiałe zachowania modlących.
Moi przewodnicy poganiają, trzeba szukać auta na powrót do miasta, aby zdążyć przed nocą. A tak tu ciekawie.







Udało się nam złapać auto i w miarę wygodnie wrócić do Cap Haitien. Muszę sobie w głowie poukładać widziane obrazki, dźwięki i zapachy.
Czegoś niesamowitego, było mi dane dziś doświadczyć.

Dodaj Komentarz

Komentarze (9)

mucha 26 stycznia 2018 14:59 Odpowiedz
Odważna z Ciebie dziewczyna :) pozdrawiam!
szira-zabierowski 29 stycznia 2018 20:50 Odpowiedz
Coś niesamowitego !
ciaapek 29 stycznia 2018 21:09 Odpowiedz
Niesamowite zdjęcia ... i niesamowita osoba po drugiej stronie aparatu ... Siła w Tobie dziewczyno ... !!! Zazdrościł nie będę ... bo to nielekkie życie ... ale zaraziłaś mnie szwendaczką ... może nie w takiej skali jak Ty ale po troszku ... po swojemu będę zaglądał tam gdzie kiedyś się bałem ... :D dzięki !!!
antia 29 stycznia 2018 21:34 Odpowiedz
ciaapekNiesamowite zdjęcia ... i niesamowita osoba po drugiej stronie aparatu ... Siła w Tobie dziewczyno ... !!! Zazdrościł nie będę ... bo to nielekkie życie ... ale zaraziłaś mnie szwendaczką ... może nie w takiej skali jak Ty ale po troszku ... po swojemu będę zaglądał tam gdzie kiedyś się bałem ... :D dzięki !!!
Dzięki! Cieszę się, że załapałeś bakcyla podróżnego, to fajny stan duszy i ciała :)
natbosz 29 stycznia 2018 21:45 Odpowiedz
Najbardziej Lazurowa Kobieta <3 Każda relacja poza genialnymi zdjęciami, okraszona jest świetnym opisem, w których wartka akcja niekiedy mrozi krew w żyłach po to aby kiedy indziej rozbawiać do łez :D Pozdrawiam serdecznie!
kornel 2 lutego 2018 00:56 Odpowiedz
"Kolorowe kolonialne domy z tarasami były bardzo zniszczone." Ciężko zabudowę Port-au-Prince nazwać kolonialną - skoro miasto zostało całkowicie spalone w 1791 roku a w 1804 kraj wybił się na niepodległość. Por. z tym, co pisze Kelley w Structures and Architecture: New concepts, applications and challenges.
antia 2 lutego 2018 02:54 Odpowiedz
Kornel - nie byłam w Port Au Prince, więc nie wiem, jaka tam jest zabudowa. Kolorowe kolonialne domy widziałam w Cap Haitien, chyba nie czytałeś tekstu za dokładnie.
kornel 2 lutego 2018 10:19 Odpowiedz
antiaKornel - nie byłam w Port Au Prince, więc nie wiem, jaka tam jest zabudowa. Kolorowe kolonialne domy widziałam w Cap Haitien, chyba nie czytałeś tekstu za dokładnie.
W tekście wprost nie napisałaś, że poleciałaś do Cap Haitien. Zmyliła mnie cena biletu autobusowego do Santo Domingo. Płaciłem 25 USD za bilet z Port-au-Prince. Jeśli kolorowe domy mieszkalne w Cap Haitien pochodzą z XVIII wieku, to istotnie są z epoki kolonialnej. W przeciwnym razie są zbudowane w stylu post-kolonialnym.
adamek 2 lutego 2018 11:17 Odpowiedz
no sztos jak zawsze