0
BadPlus 9 lutego 2018 23:07
Cześć. To moja pierwsza relacja na Fly4Free, i przy okazji mój pierwszy post na forum! Przy poprzednich podróżach często korzystałam z podpowiedzi forumowiczów, a i niejeden bilet dzięki F4F udało mi się kupić. Mam więc nadzieję że i moja opowieść okaże się dla kogoś przydatna.


Tym bardziej, że ten wyjazd był dla mnie inny od dotychczasowych. Od pierwszego do ostatniego dnia spędziłam go w towarzystwie lokalsów – south-afrykańskiej rodziny mojego chłopaka z którym podróżowałam, jego przyjaciół i znajomych. Mieszkałam w ich domach, razem z nimi jadłam, gotowałam, jeździłam na wycieczki i oczywiście rozmawiałam na każdy możliwy temat – od tego, który rzeźnik najlepiej sprawi mięso świeżo ustrzelonego kudu, po napięcia i stosunki międzyrasowe. Moimi gospodarzami byli typowi przedstawiciele białej mniejszości RPA, także burowie lub identyfikujący się jako africaans – ich przodkowie do Południowej Afryki przybyli często wiele pokoleń wstecz, z Niemiec, Irlandii, Indii, Holandii, Włoch, Wielkiej Brytanii czy Polski. Wykładowca uniwersytecki, dentystka, architekt, inżynier w kopalniach złota, platyny i diamentów, zoolog, biochemiczka, mechatronik, fotograf: każdy z nich miał dla mnie własną historię rodzinną i własną opowieść na temat tego wspaniałego, skomplikowanego, post-apartheidowskiego państwa jakim jest South Africa.


Kilka szczegółów na początek. W RPA spędziłam 26 dni, samochodem przejechaliśmy ok 4500 km.

Transport i przeloty:
15 grudnia: Sopot - Warszawa (PKP)
WAW – DXB i DXB – JHN (Emirates)

16 grudnia JHN – PLZ (Flysafair)

9 stycznia: JHN – DXB, DXB – WAW (Emirates)

10 stycznia Warszawa do Sopotu ponownie z PKP


Trasa podróży i główne punkty:
16-17 grudnia - Porth Elizabeth i okolice: Sacramento Trail, Seaview Predator Park

18- grudnia - przejazd do Uitenhage (ok 40 km), który aż do końca świąt Bożego Narodzenia jest naszą bazą wypadową. Stamtąd wyjazdy do: Kragga Kamma Game Park, Blue Horizon Bay, Graaff-Reinet, Valey of Desolation na pustyni Karoo, Nieu Bethesda, Addo Elephant Park, Zuurberg Mountain Village, Sardinia Bay, Tsitsikamma National Park

27-29 grudnia – podróż przez Garden Route: Knysna, Cape Agulhas, Whale Route, Hermanus, Gordons Bay

29 grudnia – wszystkie cudowności Cape Town (m.in. Kirstenbosh National Botanical Garden, winnice, Lion’s Head) plus okolice: Chapmans Peak, Peninsula i Cape Point, Boulders Beach, Simons Town, Spice Route

3 stycznia – ostatnie dni w Uitenhage, muzeum Volskwagena i pożegnanie z rodziną

4 stycznia – samochodem do Johannesburga

5-9 stycznia – Johannesburg: Cradle of Humankind, Gold Reef City, Carlton Center i Roof of Africa, Nelson Mandela Museum

9 stycznia – powrót do Polski



Bilety lotnicze kosztowały mnie ok 3000 zł. Inne koszty zawarły się w podobnej kwocie, jednak nie jest to koszt, którym należy się sugerować planując podobny wyjazd. Większość noclegów, posiłków, samochód i benzynę mieliśmy za free, w wielu miejscach biletowanych, które odwiedzaliśmy, płaciłam cenę biletu wg cennika dla miejscowych. Wartość randa jest aktualnie stosunkowo niska – 1 RA to ok. 0,30 zł. Drogie są krajowe bilety lotnicze, noclegi można znaleźć za umiarkowanie dobrą cenę +/- 100 zł za noc (mówię oczywiście o noclegach w bezpiecznych dzielnicach miast), natomiast jedzenie w sklepach, restauracje oraz ubrania są relatywnie tanie. Gdzie kupować, jakie sklepy odwiedzać i w jakich miejscach jadać – napiszę w dalszej części relacji.



Zanim przejdę do szczegółów – krótka historia: ludzie RPA. W regionach, w których przebywałam, spotykałam najwięcej osób rasy białej, w tym burów (africaans). Poza tym Murzynów z plemion Zulu oraz Xhosa (co wymawia się jako Koza), a także Kaledów (Coloured). Stosunkowo łatwo odróżnić można każdą z grup.

Burów rozpoznasz po sylwetce, ubiorze i sposobie bycia. Mężczyźni są masywni, kobiety zwykle bardzo szczupłe i blondwłose; wszyscy ubierają się w stylu który określa się safari: kolory khaki, koszule, krótkie spodenki, obowiązkowe czapki z daszkiem albo myśliwskie kapelusze. Faceci często noszą brody, i równie często chodzą boso. Burowie to pierwsi białoskórzy mieszkańcy South Africa, ich przodkowie stoczyli tu niejedną wojnę, i to właśnie im w dużej części kraj zawdzięcza wysoki poziom rozwoju i cywilizacji. Afrykanersi czują się dumnymi patriotami, i lubią podkreślać swoją dominację – jeżdżą wielkimi samochodami typu buckie, polują (i jedzą to, co upolowane), w domu mają broń i zazwyczaj kolekcję myśliwskich trofeów, mieszkają w ogromnych domach i piją ogromne ilości alkoholu (nie upijając się przy tym do nieprzytomności). Posługują się językiem afrikaans: pełnym twardych, charczących głosek i znienawidzonym przez większość czarnych, słuchają własnej muzyki (okropnej) i piją własne gatunki piwa. Żeby identyfikować się jako bur, nie trzeba mieć holenderskich przodków; nie wystarczy jednak też założyć skórzanego kapelusza i zapuścić brodę – bycie burem to styl życia i sposób myślenia, zbudowany na niepodważalnym dogmacie przewagi rasy białej nad czarną.


Jedźmy dalej. Nie każdy biały mieszkaniec RPA jest burem: jednak każdy biały, którego rodzina przyjechała do RPA nie dalej niż trzy pokolenia wstecz, na pewno nazwany zostanie tu rooinekiem. Rooinek nieprzypadkowo brzmi podobnie jak redneck, ale w Południowej Afryce znaczenie tego wyrażenia czytać trzeba dosłownie. Jesteś tu tak krótko, że twój kark ciągle jeszcze czerwieni się od piekącego słońca!


Ludzi Zulu poznasz po kolorze skóry – najczarniejszym z tu występujących. Zulu przez stulecia zdominowali Koza, i rzadko widuje się te dwie grupy czarnych razem: każde z nich trzyma się osobno. U jaśniejszych odrobinę Koza warto zwrócić uwagę na ich język, tzw mlaskowy – jeśli dobrze się w niego wsłuchasz, wychwycisz te dziwne (dla nas) dźwięki, mlaśnięcia i uderzanie językiem o podniebienie, które pełnią tu rolę liter i fonemów. Pierwszy raz usłyszałam Koza już na lotnisku w Johanesburgu, w rozmowie dwóch młodych dziewczyn stojących za mną w kolejce do odprawy – to ciekawe doświadczenie i warto się na ten język wyczulić.


Fenomenem RPA jest jednak inna, ogromna liczebnie grupa Kaledów. To Mulaci nie tylko fizycznie: to osobna społeczność, odrębna od czarnych i białych, posługująca się własnym językiem, mówiąca z własnym akcentem i posiadająca specyficzne rytuały. Ich rysy twarzy są nieregularne, mowę mają głośną i krzykliwą. Znani są z tego że upijają się do nieprzytomności i to ich najczęściej zobaczyć można rankiem, leżących na poboczach. Kaledzi popełniają statystycznie najwięcej przestępstw i to oni najczęściej notowani są za jazdę po pijanemu – prawdziwy problem RPA. Rozpoznasz ich też często po braku przednich zębów: pozbywają się ich sami, uważając ten ubytek za dodający szczególnego uroku. Ze wszystkich dwunastu grup etnicznych Południowej Afryki Kaledzi cieszą się najgorszą opinią. Najkrótsza rada dla turystów – jeśli zaczepia cię Kaled, lepiej… zejdź mu z drogi, mówiąc delikatnie.



Ok, wstęp wyszedł mi nieco przydługi, chciałam jednak zamieścić parę zdań o mieszkańcach RPA zaraz na początku. W relacjach z podróży po South Africa, także na F4F często zauważałam to nieporozumienie: jedna z osób które zamieściły tu relacje narzekała nawet, że „tak dużo tu Europejczyków” #lol. RPA nie jest jednorodnym krajem; biali stanowią tu znaczącą siłę i mieszkają w tym kraju od stuleci. I oby udało im się przetrwać – problemy z jakimi się zmagają, wykraczają poza rozumienie Europejczyków, i im dłużej poznawałam ich rzeczywistość tym mniej dziwił mnie fakt, że przeważająca część marzy o emigracji – do Kanady, Australii lub Nowej Zelandii. Wymarzony przez Nelsona Mandelę mit Rainbow Nation upadł, a kraj pogrąża się w recesji, długach i wzajemnej nienawiści. Pozostając przy tym jednym z najbardziej atrakcyjnych turystycznie regionów, jakie dane mi było jak dotychczas poznać.



W następnych wpisach przystępuję do relacji; jeśli pojawią się pytania będę odpowiadać na bieżąco. W RPA wciąż trwa lata, więc jeśli ktoś zastanawia się nad tym kierunkiem właśnie teraz – proszę pakować walizki! Tymczasem do usłyszenia – Magda.@jacek96 – o mały włos a dałbyś radę ;-) Po przeczytaniu twojego wpisu chciałam zapytać czy ‘96 z nicka to przy okazji rocznik urodzenia. Ale w tym wątku chce zdać relacje a nie brnąć w offtopy więc zmilczałam, w zamian może tylko mała podpowiedź: Czechow i wisząca strzelba. Nie wiem jak u ciebie, u mnie na maturze była to wiedza obowiązkowa. Tak że proponuję #case closed i oczywiście stay tuned, może nawet się wkręcisz ;)


@igore - "taki zestaw rozmówców przedstawi pewnie sytuację tylko z jednej strony".

Niedawno na tym forum czytałam świetną relację z Malawi kolegi @gecko. W RPA taka sytuacja moim zdaniem nie byłaby możliwa. O ile udało mi się zauważyć, nie ma tam szans na wejście czarnego / kolorowego z białym w tego rodzaju relację – biały człowiek raczej nie zostanie tam nigdy potraktowany jako fajna maskotka, czy ktoś z kim fajnie jest porozmawiać i razem spędzić czas. Zdarzają się jednostki które lgną do przedstawicieli drugiej rasy (kokonaty :-D), ale serio przeniknięcie do jakiejkolwiek społeczności czarnych przez białego człowieka wydaje się tu bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe: nawet jeśli jesteśmy z Polski, to i tak oznaczamy kolor skóry wroga / oprawcy / gnębiciela. Aparthaidu nie udało się wyłączyć w jeden dzień, ta spuścizna wciąż trwa – i chyba to nie będzie moja pierwsza i jedyna analogia Południowej Afryki do Polski.

Poza tym też ciekawe było dla mnie to, że chociaż wszyscy z którymi spędzałam czas byli niby „wszyscy biali” czyli właśnie niby jedna strona, ale jednak poglądami różnili się mocno, na różne sprawy. Doktor filozofii ogląda inny świat niż burek, zjeżdżający co dzień w pracy w kopalni z rękami do góry, bo winda taka ciasna i żeby się więcej ludzi zmieściło. Doktor z kolei w poprzednim roku akadem. trzy pierwsze miesiące nauki prowadził na stadionie rugby, bo przez kraj przetaczała się wojna studentów. Słowo wojna należy tu przeczytać dosłownie. Będę chciała napisać o tym więcej.


@BusinessClass - "dla mnie w RPA były zawsze 2 grupy ludzi: biali i czarni. A tu się okazuje, że tyle odcieni".

Dokładnie, a przecież to jeszcze nie wszystko. Tam gdzie byłam praktycznie nie było hindusów, a nie wspomniałam też jeszcze o uchodźcach: South Africa ma sporych rozmiarów kryzys z przybyszami, przede wszystkim z Zimbabwe.

Przy okazji ciekawostka, jeśli ktoś oglądał "District 9". Może pamiętacie te sondy uliczne, w których mieszkańcy Johannesburga wypowiadają się o krewetkach: co z nimi zrobić, jak się ich pozbyć itd. Otóż są to faktycznie prawdziwe materiały dziennikarskie, tyle tylko że dziennikarz (do filmu wycięto to pytanie) pytał ludzi co sądzą o zimbabweńskich uchodźcach w JHN – co z nimi zrobić, jak się ich pozbyć i właśnie i tak dalej. Jeśliby ktoś nabrał ochoty żeby odświeżyć sobie ten film jakoś teraz, to polecam także pod tym kątem :-D


district 9.jpg



@brzemia - "Ciekawi mnie natomiast narracja w stylu ci biedni afrykanerzy, chcieli tak dobrze ale nikt im za to nie dziekuje"

No właśnie trochę jest tam to wszystko pokomplikowane i niejednoznaczne. Jeśli relacja się przyjmie to chciałabym te paradoksy opisać w dygresji o edukacji w RPA – na tym przykładzie widać świetnie, jak to się wszystko kłębi w tym państwie i nie może poukładać. I niestety każdy możliwy scenariusz wydaje się ślepą uliczką. Na pewno ciekawie będzie podyskutować.


@ibartek "Mnie afrykanerzy najbardziej przypominali holendrow, wlacznie z jezykiem."
 
A język jeszcze podbitym kamiennymi wtrętami niemiecczyzny :-D Donki! :-D


@wersus79
"chciałbym się dowiedzieć z pierwszej ręki czy Bok van Blerk ze swoim De La Rey rzeczywiście wywołał zamieszanie w RPA i stał się "niemal hymnem młodych Afrykanerów"?"

De La Rey u nikogo nie słyszałam, z tego co wiem to piosenka faktycznie jest hymnem (albo jednym z hymnów) dla białoskórych patriotów RPA. Ale też „białoskórzy patrioci” to tylko część ogółu białych ludzi w RPA. W Polsce od niedawna, a w RPA od dekad część społeczeństwa ostro jest wzmożona na punkcie określonej wizji ich własnego kraju, co objawia się też np. popularnym w rożnych środowiskach wspólnym śpiewaniem i słuchaniem pieśni żołnierskich, patriotycznych, ludowych itd. Porównując dla proporcji – część Burów słucha właśnie takiej muzyki, ale i aktualnie cała ramówka pierwszego kanału Polskiego Radia jest oparta na podobnych audycjach. Więc pewnej grupie afrykanerów Bok van Blerk zaburza krew i wzywa do nieustającej walki, a dla innych po prostu jest to coś, co każdy tak czy owak zna, tak jak w sumie chyba każdy w Polsce zna pierwsze słowa i melodie „Zakwitały pąki białych róż” ;-)

Ale patriotyczna część Afrykanersów oczywiście właśnie taka jest i tak to widzi. Spotkam ich na Karoo i w Johannesburgu, tam gdzie aparthaid w nowych, przedziwnych konfiguracjach nadal egzystuje. Mam nadzieję że uda mi się to dobrze zobrazować.

Gdyby natomiast ciekawiła Cię muzyka z RPA, to polecam np. Springbok Nude Girls, całkiem fajne indie z klimatem pustynnym. Albo coś z drugiej strony czyli kwaito – ale to słuchałam tylko w radiu, konkretnych namiarów nie znam ale też może podchodzić jesli się lubi takie bity.


"Czy podziały wśród grup etnicznych się pogłębiają, a może politycy starają się je zasypywać. Jak dużym problemem jest zubożenie białych mieszkańców RPA."

To są pytania duże i przekrojowe, i chciałabym napisać te relacje na tyle ciekawie, żeby każdy na końcu tekstu mógł sobie sam spróbować odpowiedzieć :-D Choć najkrótszy zestaw odpowiedzi brzmiałby: tak, nie, ogromnym i narastającym. Słyszałeś może, że pod Johannesburgiem zakwitł pierwszy szakland białych?


@metia – dzięki za uwagi, nie redaguje relacji 1000% i na proof. Językoznawcą też nie jestem, ważne że z dźwiękami wiadomo o co chodzi ;-)


@gosiagosia, @HandSome, @Sudoku, @cccc, @jprawicki – dzięki wielkie i super wiedzieć, że ktoś czyta. Dzięki za wszystkie pytania, nie piszę szybko ale będę odpowiadać. I dzięki że rozumiecie że relacja nie ma być taka hundertprocentig gdzie jak i za ile, chociaż to też jest ważne. Na tym forum czytałam wiele relacji i wśród nich też takie, że czułam jakbym sama mogła spojrzeć na ten świat opisywany tak, jak bym tam była. RPA jest dosyć ciężko „przeczytać” zwłaszcza komuś z Europy, mnie się chyba udało parę kwestii zdeszyfrować do pewnego stopnia, więc chętnie się podzielę.

Tymczasem czas na drugą część historii.

Dodaj Komentarz

Komentarze (22)

jacek96 9 lutego 2018 23:46 Odpowiedz
Ten błąd w tytule, to zamierzony, który ma się wpisywać w trend, że tytuł musi zaskakiwać, szokować?! Zaczyna to być jedynie irytujące i zniechęcające do czytania, skoro autor nie potrafi po polsku pisać :lol:
gosiagosia 10 lutego 2018 00:38 Odpowiedz
Irytujące to zaczyna być to ciągłe malkontenctwo, węszenie - "do czego/do kogo by się tu przyczepić". Ktoś podzieli się swoja opowieścią i pierwsze słowa jakie przeczyta to "zmień tytuł (swojej) opowieści bo mnie się to niepodoba".A autorka pisze "po polsku" lepiej niż 90 % ludzi na forum.Np.jacek96 napisał:A leciał ktoś z dużym podręcznym, bo walalbym zabrać plecak do samoloty, by w razie obsuwy zdąrzyć na lot z Brukseli. Nie robią problemów przy gatcie?Fajnie jest czasem zdjąć różowe okulary, kiedy przegląda się w lustrze.
namteh 10 lutego 2018 00:51 Odpowiedz
@gosiagosiaOK, ale chyba potrafisz odróżnić ewidentny błąd ortograficzny od celowego pisania jak osoba z dys-czymśtam*? *-nowomowne określanie sami się domyślcie kogo
jacek96 10 lutego 2018 01:12 Odpowiedz
@gosiagosia a mnie irytuje to twoje ciagle przymilanie się do wszystkich ;)
igore 10 lutego 2018 09:02 Odpowiedz
BadPlus napisał:Moimi gospodarzami byli typowi przedstawiciele białej mniejszości RPA, także burowie lub identyfikujący się jako africaans(...) Wykładowca uniwersytecki, dentystka, architekt, inżynier w kopalniach złota, platyny i diamentów, zoolog, biochemiczka, mechatronik, fotograf: każdy z nich miał dla mnie własną historię rodzinną i własną opowieść na temat tego wspaniałego, skomplikowanego, post-apartheidowskiego państwa jakim jest South Africa.Zapowiada się ciekawe relacja, choć taki zestaw rozmówców przedstawi pewnie sytuację tylko z jednej strony.
handsome 10 lutego 2018 10:13 Odpowiedz
Fajny początek i wzbudził we mnie zainteresowanie na kolejne części. Jest sobota a tylu ludzi znerwicowanych? :P Nie wszystko musi być po waszej myśli. Dajcie realizować się własnymi pomysłami także innym :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:
brzemia 10 lutego 2018 10:46 Odpowiedz
Zapowiada sie fajnie. Ciekawi mnie natomiast narracja w stylu ci biedni afrykanerzy, chcieli tak dobrze ale nikt im za to nie dziekuje. ;) ciekawe jak sie to to rozwinie. Zapisuję sie do wątku.Wysłane z taptaka.
businessclass 10 lutego 2018 10:46 Odpowiedz
Fajnie napisane i od razu konkretnie, bez 2 stron informacji o tym, jak tam leciała, z fotkami lotniska przesiadkowego i orzeszków w samolocie. I od razu się zdziwiłem, dla mnie w RPA były zawsze 2 grupy ludzi: biali i czarni. A tu się okazuje, że tyle odcieni. Pisz dalej!
sudoku 10 lutego 2018 10:58 Odpowiedz
Zapowiada się ciekawie, szczególnie iż wiedza autorki wydaje sie nie ograniczać li tylko do atrakcji turystycznych.
ibartek 10 lutego 2018 11:15 Odpowiedz
Mnie afrykanerzy najbardziej przypominali holendrow, wlacznie z jezykiem. Czekam na cd. bo kraj b. ciekawy.
wersus79 10 lutego 2018 13:17 Odpowiedz
@BadPlus chciałbym się dowiedzieć z pierwszej ręki czy Bok van Blerk ze swoim De La Rey rzeczywiście wywołał zamieszanie w RPA i stał się "niemal hymnem młodych Afrykanerów"? Czy podziały wśród grup etnicznych się pogłębiają, a może politycy starają się je zasypywać. Jak dużym problemem jest zubożenie białych mieszkańców RPA.https://www.youtube.com/watch?v=nlHqKJyo3GQ
gosiagosia 10 lutego 2018 13:39 Odpowiedz
@jacek96 - dobrze, że wstawiłeś emotikonkę bo pomyślałabym, że Ty tak na poważnie.
metia 10 lutego 2018 20:15 Odpowiedz
BadPlus napisał:Zanim przejdę do szczegółów – krótka historia: ludzie RPA. W regionach, w których przebywałam, spotykałam najwięcej osób rasy białej, w tym burów (africaans).A nie Afrikaners? Afrikaans to jak dalej zauważasz język.BadPlus napisał:Burów rozpoznasz po sylwetce, ubiorze i sposobie bycia. Mężczyźni są masywni, kobiety zwykle bardzo szczupłe i blondwłose; wszyscy ubierają się w stylu który określa się safari: kolory khaki, koszule, krótkie spodenki, obowiązkowe czapki z daszkiem albo myśliwskie kapelusze. Faceci często noszą brody, i równie często chodzą boso. Burowie to pierwsi białoskórzy mieszkańcy South Africa, ich przodkowie stoczyli tu niejedną wojnę, i to właśnie im w dużej części kraj zawdzięcza wysoki poziom rozwoju i cywilizacji. Afrykanersi czują się dumnymi patriotami, i lubią podkreślać swoją dominację – jeżdżą wielkimi samochodami typu buckie, polują (i jedzą to, co upolowane), w domu mają broń i zazwyczaj kolekcję myśliwskich trofeów, mieszkają w ogromnych domach i piją ogromne ilości alkoholu (nie upijając się przy tym do nieprzytomności). Posługują się językiem afrikaans: pełnym twardych, charczących głosek i znienawidzonym przez większość czarnych, słuchają własnej muzyki (okropnej) i piją własne gatunki piwa. Żeby identyfikować się jako bur, nie trzeba mieć holenderskich przodków; nie wystarczy jednak też założyć skórzanego kapelusza i zapuścić brodę – bycie burem to styl życia i sposób myślenia, zbudowany na niepodważalnym dogmacie przewagi rasy białej nad czarną.Bardzo trafna charakterystyka, ale brakuje w niej podstawowego elementu, z którego wynika prawie wszystko powyższe - religii. I to nie religii rozumianej aktywnie w postaci chodzenia do kościoła, ale religii jako podstawy ideologicznej do prowadzenia takiego, a nie innego trybu życia. U podstaw zawiązania się Burów jako grupy etnicznej leżała bardzo specyficzna odmiana protestantyzmu, a konkretniej - kalwinizmu. To wiara stała się podstawą Wielkiego Treku, to wiara pomogła im przetrwać trudy wojen, a po ich wygraniu zbudować państwowość opartą o przekonanie o byciu predestynowanym do rządzenia Południową Afryką. BadPlus napisał:wychwycisz te dziwne (dla nas) dźwięki, mlaśnięcia i uderzanie językiem o podniebienie, które pełnią tu rolę liter i fonemówAni liter, ani fonemów ;) Litery to jedna z umownych (i wtórnych) form zapisu dźwięków języka. Fonem to z kolei jednostka w 100% abstrakcyjna, wymyślona przez fonologów na potrzeby ich teorii. Są różne definicje, ale najbardziej ogólnie można byłoby powiedzieć, że fonem to plan produkcji/odkodowania danego dźwięku, istniejący tylko w naszym mózgu. A dźwięki języka, które w rzeczywistości produkujemy i o które jak zakładam Ci chodziło, to głoski :)A relacja bardzo ciekawa, zapisuje sobie do śledzenia :)
cccc 11 lutego 2018 20:25 Odpowiedz
Fajnie sie zapowiada, mniej zdjec, a wiecej ciekawych informacji, tak jak lubie, nawet jak sie widzialo ten kraj. Pozdr.
jprawicki 12 lutego 2018 12:07 Odpowiedz
Czekam z niecierpliwością na kolejną część relacji.
igore 13 lutego 2018 15:55 Odpowiedz
@BadPlus Podczas pobytu w RPA wydawało mi się, że tam trudno jest nawiązać kontakt z jakąkolwiek społecznością. Wszyscy zdają się być wycofani, mało rozmowni. Może po prostu źle trafiłem, ale w każdym innym kraju udaje mi się nawiązać kontakt z mieszkańcami, porozmawiać etc. W RPA było to wyjątkowo trudne.
zuchu1 13 lutego 2018 15:57 Odpowiedz
Relacja bardzo fajna i ciekawie napisana.Jedna uwaga: nie ma lotniska JHN. Kod lotniska Johannesburg to JNB.
jprawicki 14 lutego 2018 16:20 Odpowiedz
Ja miałem wrażenie, że to ich początkowe wycofanie to efekt życia w ciągłej niepewności (niepewność polityczna, ekonomiczna, zagrożenie przestępczością etc.). To cholernie skomplikowany kraj i cieszę się, że ktoś ma czas i chęć choć trochę naświetlić ten temat.BTW Namibijczycy są duuuuużo bardziej otwarci. Po 2 minutach znajomości zapraszają Cię na braai i konsumpcję brandy a po paru godzinach do swojego domu :)
badplus 27 lutego 2018 17:37 Odpowiedz
Dzień dobry w prowincji Eastern Cape! Spędzę tu jedenaście dni. Nie jest tu tak bogato i pysznie jak w okolicach Cape Town, za to bardziej spokojnie, bez zalewu shatdownujących turystów i trochę taniej. Ludzie są bardziej zrelaksowani, zazwyczaj nigdzie się nie śpieszą i nie jest trudno dojechać do miejsc, które wyglądają wciąż jak 40-50 lat temu. Nawet akcent jest bardziej rozciągliwy, z zaciągającą ostatnią sylabą ostatniego słowa.Port Elizabeth jest przyjemnym miastem, położonym nad oceanem – i to też dobry punkt startowy na wypady po Eastern Cape. W odległości do 3 h samochodem można zobaczyć plaże Sacramento Trail, Blue Horizon Bay, Sardinia Bay i Jeffreys Beach: ta ostatnia to podobno jedno z najlepszych miejsc do surfowania w SA. Parki zwierząt: Seaview Predator Park, Kragga Kamma Game Park i Addo Elephant Park. Góry - Zuurberg Mountain Village i park narodowy z trasami zapierającymi oddech (na trial górski tutaj miejsca trzeba rezerwować rok wcześniej) czyli Tsitsikamma National Park. No i oczywiście wyprawa na pustynię (właściwie półpustynię) Karoo: Graaf Reinet, Valley of Desolation i Nieu Bethesda. W skrócie opowiem o każdym z tych miejsc. PORT ELIZABETHTo dosyć ładne i dosyć duże miasto: stolica prowincji Eastern Cape, 780 km od Kapsztadu, często nazywana „małym Kapsztadem”. Najciekawsze obiekty to Boardwalk, Summer Strand i Donkin Reserve: plaża, molo z czynnym 24 h kasynem i centrum Mandeli na szczycie wzgórza. Miasto jest przyjemne, ale fun fact: przyjechaliśmy 16 grudnia a ta data oraz 26 grudnia to jedyne dni w roku, kiedy czarni i kolorowi wychodzą masowo na plażę i do oceanu. Tylko wtedy spotka się ich nad wodą aż tak wielu.Jedzeniowo PE jest dość ciekawy, tak jak zresztą całe RPA w moim przekonaniu. Ogólnie powiedziałabym, że dania w knajpach dzielą się tu na dobre, bardzo dobre i super dobre, przy czym te dobre spotyka się najrzadziej. Na śniadania w Port Elizabeth polecam dwa wypróbowane miejsca: Boccadillos (są dwa, lepszy ten bardziej ukryty, na 1. Street) - pow pow z jogurtem, bananami, migdałami i miodem miażdżyVovotelo – dobry chleb, pyszne ciastaZiggy’s to bardzo fajne miejsce na lunch, kolacje albo posiedzenie przy piwku nad ocean. Jest na drodze do Sacramento Trail, ok 5 km za PE. Poza super świeżymi kalmarami, burgerami i domowymi frytkami jest dość duży wybór piw i cydru, a przy okazji można popatrzyć jak bawią się afrykanerzy: jedzą, piją, śpiewają kolędy albo burskie pieśni, a jednym okiem patrzą na mecz w telewizji. Czapki św. Mikołaja na głowie oczywiście też podczas moich odwiedzin były. Rekomenduję.Stanley Street czyli party district z najlepszymi restauracjami. To raptem jedna ulica, a raczej fragment jednej ulicy, a dokładnie rzecz ujmując kilka kolejnych domów po tej samej stronie jednej ulicy ;-) Ale nikt się nie rozczaruje: jest kuchnia kreolska, japońska, sea-food, chicken i pizza, można wybierać, także cenowo. Na wieczorne piwko / drinki najlepszy jest bar Salt. Przy okazji: już wspominałam, że prowadzenie samochodu po pijaku to w RPA wielki problem. Wszystkie radia i gazety huczą o tym każdego dnia, można też zostać zatrzymanym do kontroli trzezwości. W takim wypadku, jeśli coś wypiłeś, policja (prawie zawsze czarna) często czeka na banknoty, i podobno sprawy da się w ten sposób uniknąć. To info od znajomych, nie potwierdzone, sama mogę tylko powiedzieć że egzotyczny polski akcent też pomaga. Oficjalne kary są wysokie, i można też trafić do więzienia. Nie jest to urlopowo wymarzone miejsce: polecam filmik – reklamę społeczną:Centralny punkt miasta to położone na wzgórzu Donkin Reserve Nelson Mandela Bay. Nie należy się nastawiać natomiast na zwiedzanie ścisłego centrum w sensie miejskim. Miasto jest dość bezpieczne, ale centrum nie jest, można powiedzieć, w posiadaniu białych ludzi, więc jeśli tam ewentualnie na wycieczkę, to raczej tylko samochodem. Żeby zobaczyć Port Elizabeth można wziąć jeden nocleg, albo poświęcić sobie jeden dzień. SACRAMENTO TRAILPytam się Maychicka, mojego chłopaka: jak byś opisał Sacramento Trail, a on mi na to: to jest hiking trail. No i w sumie lepszego określenia po polsku nie znam. Ta malarsko zapadająca w pamięć trasa spacerowa wzdłuż i po skałach oceanu prowadzi kilometrami aż do pięknych plaż. Nad oceanem super wieje; jeśli ktoś szuka miejsc do snorklingowania to za takimi formacjami skalnymi warto się rozglądać. Wyglądają niepozornie, ale od metra głębokości już czają się cuda: 20-cm kraby, rozgwiazdy większe od dłoni itd. Kiedy my tam jesteśmy wokół jest pusto, tylko spacerowicze i faceci z wędkami. - Co pan zbiera? - pytam się jednego takiego z wiaderkiem. - Baby-ośmiornice, świetne na zanętę! Trasa Sacramento może być długa, na pewno półtora do 2 godzin warto liczyć na rozgrzewkę. SEAWIEV PREDATOR PARK Czyli Lions & Tigers, które niestety siedzą za drutami. Malutki, prywatny park zwierząt, pierwszy raz widzę tu biegające wolno kudu i springboka. Ciekawsza jednak w sumie jest tu farma zwierząt przydomowych. Można też w barze pogadać z afrykanerską menadżerką, oryginalnie z regionu pustyni Karoo, która odwiedziła w swoim życiu raz Europę (#akcentburski/możezabić). Pół dnia (bez dojazdu) będzie nadto.UITENHAGECzyli Juteneg – małe miasteczko 20 min. od PE, dla nas baza wypadowa aż do drugiego dnia świąt. Przyzwoite i dość ładne, ale nie ma tu nic specjalnego poza fabryką Volskwagena – pierwszą, jaką koncern zbudował po II w. św. w Republice Południowej Afryki. Polecam do odwiedzenia, bo ekspozycja ciekawa a jeśli ktoś będzie odwiedzał ją poza czasem shutdownu (w tym czasie wszystkie zakłady pracy są zamknięte), można ją zwiedzać małymi samochodzikami VW. Więcej o fabryce jeszcze pod koniec relacji. KRAGGA KAMMA GAME PARK Kracha Kama to przyjemny, niezbyt duży rezerwat dzikich zwierząt, w którym można obejrzeć karmienie gepardów na dosłownie wyciągnięcie ręki. Przyjemne miejsce na piknik jeśli wezmie się ze sobą prowianty, a jeżdżąc samochodem po parku warto wybrać malowniczą trasę Forest Drive. Przy okazji: pewnie dla większości to jest oczywiste, ale po parkach i rezerwatach zwierząt można poruszać się tylko samochodem. Zabronione jest wysiadanie oraz otwieranie okien. Nie ma straty, bo zwierzęta obserwuje się nawet na metr-półtorej od samochodu. W każdym parku oglądaliśmy naprawdę fajne sceny, niektóre prawie że spektakularne :-D Jeśli ktoś pożycza samochodów, warto rozważyć wzięcie bakkie, czyli wysokiego SUV-a – i zobaczyć jeszcze więcej. Na Kragga Kamma można zarezerwować pół dnia (bez dojazdu).ADDO ELEPHANT PARK To duży park zwierząt, położony na terenie rezerwatu. Wjazd i wyjazd jest mocno kontrolowany pod kątem broni i ewentualnych łupów przyrody (możliwe kolejki). Tu mam szczęście oglądać trzy duże stada południowoafrykańskich słoni, bawiących się przy wodopoju, wielkie stado zebr, hipopotamy, oczywiście antylopy, dzikie świnie, kudu, żółwie, ptaki itd. Jesteśmy też świadkami mocno zaawansowanych pieszczot pary słoni, przyłapanej w intymnym zakątku. A nam, jak w dowcipie, nagle dzwoni komórka – „czy mamy wystarczającą ilość czapeczek św. Mikołaja na Wigilię?”. Słonie wyglądały na mocno rozczarowane, że ktoś przerwał im miłą chwilę. Z drugiej strony tuż przed Bożym Narodzeniem w RPA czapeczki Mikołaja to naprawdę ważna rzecz.Przy recepcji Addo warto wstąpić na chwilę do małego muzeum przyrodniczego, ze szkieletem i głową słynnego słonia – pogromcy ludzi. Polecam też sklep z pamiątkami: prawie wszystkie takie sklepy i sklepiki w SA mają świetny wybór unikatowych przedmiotów i przedmiocików, ale tu można trafić naprawdę na piękne obiekty.Przy okazji: w RPA nie widuje się pamiątek „made in China”. Wszystkie przedmioty są prawdziwym rzemiosłem. W tej części wycieczki – aż do wyprawy na pustynię – poruszamy się tylko samochodem, rzadko z wychodzeniem. Ale kiedy zaczniemy w końcu chodzić, w wielu miejscach: na plażach, przy jezdniach, pod palmą na promenadzie będziemy spotykać Murzynków, zajętych dłubaniem, przypalaniem, wypalaniem i wydrążaniem kawałków drewna albo innych materiałów. Produkcja pamiątek to duże zródło zarobku dla czarnych ludzi. Obrazki (np. w całości ułożone ze skrzydeł motyla), porcelana, biżuteria, full-cupy ze skór i futer zwierząt, torby, torebki, pokrowce na laptopy – naprawdę dużo tu godnych uwagi ciekawostek. W Addo można spędzić większośc dnia, ale 5-6 godzin też wystarczy.W okolicach Port Elizabeth do polecenia mam też dwie plaże:BLUE HORIZON BAY Plaża, która łamie serce – potężna, malowniczo położona, z wysokimi falami i dziesiątkami śladów życia oceanicznego na piasku. Do naszej rodzinnej wycieczki tam dołączył student zoologii, i naprawdę fascynująco było słuchać, jak opowiada o gatunkach fauny, wyrzuconych na piasek. A co krok, to gatunek – tu meduza, tam kałamarnica, na to uważaj nie stań bo pogryzie chociaż wygląda na nieżywe. Plaża jest mało uczęszczana, i położona w bardzo bogatej dzielnicy, idealne miejsce na relaks. Na wycieczkę tutaj najlepiej przeznaczyć ok. 4-5 godzin.SARDINIA BAYTo najlepsza plaża, jaką kiedykolwiek odwiedziłam w Wigilię :-D A ze mną całe mnóstwo ludzi, którzy to przedpołudnie spędzali bawiąc się w oceanie. Uwaga – do pokonania jest spora wydma, ale jeśli masz więcej czasu idz wzdłuż plaży na wschód: około 1,5 km za wejściem piasek i woda tworzą na plaży naturalne jakuzzi. Można brać ze sobą psy, a fala może rzucić na piasek tak mocno, że uwaga na kolana, bo można obetrzeć do krwi. Ta wycieczka zajmie ok. pół dnia.ZUURBERG MOUNTAIN VILLAGE Perełka, warta odszukania: 80 km od PE, 18 km od Addo. Postkolonialny, rozłożysty hotel (rok budowy 1861) z basenem daje dużo więcej, niż tylko widok na szczyty gór. Dużo opowiedzieć o tym miejscu mogą pracownicy – my słuchaliśmy afrykanerskiej ogrodniczki: wygląda na 50 lat, ma 70. Pracuje tu od dziesiątków lat i przeżyła m.in. dwa doszczętne pożary tego miejsca. Nad basenem stado małp, pojedynczy bladzi Niemcy na wakacjach nie mają wyjścia i muszą się wyciszyć. Doskonałe miejsce do spędzenia np. niedzielnego przedpołudnia – prawie całodniowy brunch kosztuje tylko 150 randów (45 zł), a wybór dań, deserów i alkoholi jest wspaniały. Start niedziela godz. 13, raczej warto rezerwować stolik, wydarzenie jest dość słynne :) Po lunchu można oglądać hotel, siedzieć na tarasie, wędrować po pięknym, ogromnym ogrodzie, zwiedzać prawie 150 hektarową wioskę z uprawami, kąpać się w basenie, podziwiać góry i widoki – gwarantowany super relaks. Niepowtarzalna jest też droga do tego obiektu – najpierw ok 10 km szutrówką, potem pod górę serpentyną; na pewnym odcinku widok i wjazd przypomina trochę Apeniny Północne. Jedzie się też przełęczą górską, i naprawdę warto się podjąć wyprawy, chociaż GPS może trochę wariować: widoki są szalone. Wycieczka raczej na ¾ dnia. TSITSIKAMMA NATIONAL PARKKolejna perła prowincji Eastern Cape, tym razem łatwo dostępna i dobrze skomunikowana. Tu można śmiało spędzić nawet tydzień, i na pewno wciąż nie będziesz się nudzić. Szczególnie jeśli masz rodzinę, dzieci i chcesz nacieszyć się wakacjami. Jest pięknie i w 100% bezpiecznie (chyba że spadniesz ze skały na oceanie, też widziałam). Super są miejsca na kamping – od pól namiotowych, camperów po domki do wynajęcia; z każdej skały można łowić ryby, wszędzie są stanowiska do braaia, łazienki w bardzo dobrej kondycji. Na terenie parku są hiking trails dla ludzi o każdej poziomie aktywności fizycznej. Jest trasa po linowych mostach, po skałach w oceanie aż do Jaskini Nietoperzy, trasa do popłynięcia kajakiem itd. Trasa górska jest tak spektakularna, że chcą nią przejść prawie wszyscy w RPA, więc bilety wysprzedane są na rok do przodu. Wszystko totalnie wpisane w naturę, jeden dyskretny sklep spożywczy, dwa fajne bary/restauracje prawie w oceanie, wszędzie raczej zakaz palenia. (Inaczej – nie tyle zakaz, co w RPA pali bardzo mało osób. Papierosów szukaj na stacjach benzynowych i w sklepach z alkoholem). Jeśli tu będziesz chcieć się wybrać, nie zapomnij dobrych butów do chodzenia w terenie albo po górach. Jeśli przyjedziesz tylko na jeden dzień – policz czas, bo kolejki samochodów przy wjezdzie i wyjezdzie potrafią ciągnąć się nawet do dwóch godzin. Wycieczkę polecam na co najmniej jeden dzień, można do oporu ;)Przy okazji, gdyby ktoś jechał tamtą drogą – ok 5. km przed Tsitsikamma jest zajazd na stacji benzynowej, Storms River Bridge. Można tu coś zjeść – w Mugg and Bean On the Go polecam szejki z masłem orzechowym i paje z wołowiną albo kurczakiem. Obok jest też Steers, słynny z hamburgerów, raczej tłusto i fast-foodowo. Cokolwiek wybierzesz, idz zjeść na taras z tyłu i popatrz na most. Ponieważ zbliżamy się do wyprawy na pustynię Karoo, co będzie ostatnim miejscem w tym odcinku, napiszę wcześniej krótko szybkich miejscach do jedzenia – wszystko to krajowe sieciówki, ale warte polecenia (jedzenie robione na bieżąco, żadnych zapasów i mrożonek).Śniadania tak jak pisałam: Bocadillos, Vovotelo Szybko na mieście:Mugg and Bean – amerykańskie porcje (i rodowód), dużo cukru ale pysznie, dobre śniadania i luncheOcean Basket – ryby i owoce morza, bardzo świeże, duże porcjeInne fast foody w miarę do jedzenia: Spur (dużo mięsa), Nandoo’s (kurczaki), Steers (burgery).Zakupy spożywcze: Woolworth – najlepsze delikatesy, zaopatrzone na wysokim (naprawdę wybitnym) poziomie. Bardzo dużo gotowych dań, wszystkie bardzo świeże i ready-to-eat. Polecam wybrać się nawet dla samego obejrzenia, jest drogo. Każdy Woolie ma też małe bistro, gdzie można kupić pastry na ciepło: jeden paj jak dla mnie wystarcza na cały lunch. Spar – przyzwoity poziom, dobra średnia klasa, też dużo jedzenia na wynos (przydaje się na wycieczkach ;)Pick’n’Pay – najtańsza sieciówka z tej trójki, bardzo popularna marka. I naprawdę ok, poziom dobrze zaopatrzonej Biedronki (#taktrzebazyc). Po alkohole trzeba znaleźć Pick’N’Pay Liquor.A tymczasem… Trzy samochody ruszają z Juteneg na pustynię Karoo. Kierunek na pierwszy dzień – Valley od Desolation, 340 km od Porth Elizabeth.PUSTYNIA KAROO – VALLEY OD DESOLATION, GRAAFF REINET i OWL HOUSEWjeżdżając w tym regionie w głąb kraju, można poczuć narastającą dzikość. Dzikie żyrafy, kopce termitów, baboonsy szalejące wzdłuż autostrady – droga jest prosta i długa. Busz zamienia się w pustkę. Zaczyna się półpustynia.Valley of Desolation to… może zacytuję oficjalną stronę:„Same klify i niepewnie zbalansowane kolumny Dolerytu wznoszą się 120 metrów od dna doliny, na tle ponadczasowych krajobrazów rozległych równin Camdeboo. Jest to produkt sił natury wulkanicznej i erozji ponad 100 milionów lat.Ta zapierająca dech w piersiach strona znajduje się w odległości 14 km od miasta. Każdy odwiedzający Park Narodowy Camdeboo będzie zaskoczony odkryciem różnorodności fauny i flory. Istnieje ponad 220 zarejestrowanych gatunków ptaków, 336 roślin i 43 ssaków. Zerknijcie na zagrożoną Cape Zebra, mnóstwo Kudu, Buffalo, majestatyczny Czarny Orzeł i dropi Kori, najcięższy ptak latający na świecie.Masz do wyboru miejsca piknikowe w parku, a dla tych nieco bardziej energicznych, istnieją trzy szlaki turystyczne, które trwają od 1 godziny do nocnych wędrówek - pamiętaj o zabraniu aparatu!”I butów w teren, dodam od siebie. A wcześniej pogadaj z kimś, kto zna i kocha tę Dolinę, i dowiedz się np. jak dotrzeć do największej plantacji kaktusów w kolorach flagi RPA, budowanej jako projekt społeczny na powierzchni równej czterem boiskom rugby. Dla zaciekawionych link do filmiku / znowu reklamy społecznej, ale można też zobaczyć trochę Valley.Na wszystkie ścieżki w Valley od Desolation prowadzi szlak samochodowy; po zaparkowaniu można ruszać w góry. Trasy i punkty widokowe są do przejścia od 150 metrów do całego nawet dnia. Wokół bardzo zróznicowane formy terenu, niektóre ciężkie do uwierzenia, że nie powstały z ręki człowieka, a natury. Tu pada też dla mnie ostateczny argument na temat poziomu usług turystycznych w RPA: na środku pustyni, pośrodku niczego, krzewy i krzaki są wyposażone w srebrne tabliczki z nazwą, nazwą łacińską i opisem tego co to i po co to rosnie. #MalutkiSzok.Valley może być wycieczką na pół dnia, może być na cały dzień lub dłużej – ale zatrzymać na pewno raczej warto się w Graaff-Reinet. Czyli Hrafrenet, logiczne ;) Gdyby ktoś poszukiwał, najlepszy nocleg, jaki tam znalezlismy, to Beau&I – bomba (zdjęcia poniżej), dobry był też Mountain View, obydwa z basenami i przestronne.Hrafrenet to małe, czwarte najstarsze w kraju (1786) miasteczko. Można na jego przykładzie zaobserwować, jak budowali miasta biali Groot Kerk (Dutch Reformed). Kościół w centrum, od niego główna ulica, wszędzie ład i symetria – a sam kościół jak wysztafirowana na święta gigantyczna pisanka albo wielkie ciastko z kremem. Niby europejski, ale jakiś dziwny – style nazlepiane jeden w drugi, trochę gotyku, trochę renesansu, trochę szwabskiej Bawarii. W kościele zegar, kominek i kuchnia, na życzenie osoba z posługi pokazuje srebra, które przetrwały wszystkie wojny. A z drugiej strony czarna dzielnica opiera się o tylną ścianę kościoła i zmienia to miasto w jeden wielki miks i zamieszanie. Kto ma czas, można się trochę pokręcić, oczywiście za dnia. Imprezy wieczór odbywają się w ogrodach, nad basenami i przy braaiu.Jedzeniowo (na tle innych wypadów) Hrafrent nie olśniło, ale i tak polecić mogę:Na śniadanie – Cold Stream, zaraz przy kościele na „rynku”, oczywiście ogródekNa lunch / kolację – The Drostdy Hotel: kiedyś (od 1806) była to siedziba Dutch East India Company, a dzisiaj hotel z restauracją. Eleganckie miejsce, chociaż moim zdaniem niepotrzebnie silące się na „europejskość”, także w kuchni. A przebieranie czarnoskórej obsługi w liberie to już jak dla mnie przegięcie, i to niezbyt śmieszne. Zjadłam, nie żałuję, ale i nie wrócę.Z Hrafrenet tylko 30 km dzieli nas od New Bathesda. Chcemy zobaczyć Owl House, dom i pracownię nie żyjącej już rzezbiarki, która tworzyła z betonu i butelek po piwie. Tylko tym dysponowała, a butelek „dostarczał” jej ojciec-alkoholik. Brzmi porąbanie, ale zanim ruszymy odwiedzamy jeszcze największą (podobno) farmę kaktusów w RPA. Ciekawie robi się od wejścia.Właściciel farmy to starszy facet, radykał i ekscentryk, którego spotkasz podobno tylko wtedy, jeśli on będzie chciał spotkać ciebie. Jeśli się nie zobaczycie, też nienajgorzej – opłata za wejście zostaje w kieszeni (wszędzie w ogrodzie są instrukcje, żeby płacić tylko bezpośrednio jemu). Co do kaktusów – kłują :-DDo New Bathesda jedziemy ok godzinę, za oknem nie ma nic – jednostajna, budząca zdumienie, malownicza ale okrutna do życia półpustynia. Słuchamy Springbok Nude Girls, kiedy wjeżdżamy do wsi. Że jest to całkowicie inne od tego, co widziałam do tej pory, widać od pierwszej chwili.Ta wieś jest jak skansen, w którym żyją ludzie. Pierwszy raz od wylądowania w RPA zatrzaskujemy samochód i po prostu idziemy. Normalna przechadzka! Najpierw Owl House – konkretny kawał sztuki naiwnej. Są tu rzezby z całego życia Helen Martins, widać jak dojrzewała artystycznie; tak samo ciekawie jest zobaczyć jej zachowany autentycznie dom. Przed wejściem do pracowni wyświetlany jest krótki film o jej życiu, wejście jest dość tanie: 70-90 randów. Rzezby w stylu Martins można kupić przed wejściem, od wyrabiających je czarnych mieszkańców osady.Domów tu trochę więcej niż palców u rąk, wiatr kręci małe tornada z piasku i wydaje się że zaraz wybuchnie burza. Ale idziemy, przez suche pola w kierunku zabudowań. Na wjezdzie widzieliśmy znak „Brewery” i tam się kierujemy, to jakieś 1500-2000 metrów na nogach. Na miejscu piwo rzemieślnicze, kelnerka jak wyjęta z baru w Amsterdamie, a kanapy z opon mogłyby zawstydzić europejskich hipsterów. Idealne miejsce na chill, dla wszystkich białych którzy tu trafią. A po piwie potjiekos – gulasz z dzikim ryżem, chutney owocowy i kwiatek na stole na miarę możliwości. I to by było w tym odcinku na tyle. Jesli ktoś tu dobrnął to gratuluje ilości czasu :-D Było też dużo innych przygód, na przykład obiad w pierwszy dzień Bożego Narodzenia w posiadłości małżeństwa afrykanera i Słowianki. Serwowano szynkę z dzikiej świni i ozór antylopy, drinki nad basenem zaczęły się o 13 (w domu był świetnie wyposażony bar) i nawet najmłodsi, dopiero co urodzeni członkowie rodziny byli zachwyceni i postanowili nie płakać.Albo powrót z Tsitsikamma samochodem po zmroku, gdzie jedynym zródłem światła przez wiele kilometrów będzie tylko księżyc – żadnych miast, miasteczek, elektryczności czy latarni w zasięgu wzroku. Kompletna ciemność to pustka tylko dla naszego oka: zatrzymasz się, a ciemnoskórzy koledzy prawie na pewno wyskoczą jak spod ziemi; to potwierdzają wszyscy z którymi rozmawiałam. Brak paliwa, uszkodzona opona, coś na drodze, małe dziecko wyglądające na zagubione – prawdziwych i zainscenizowanych powodów do zatrzymania się albo zwolnienia może być wiele, ale stawaj tylko jeśli serio musisz, a już na pewno nie opuszczaj samochodu. Nie wspomniałam o townshipach, nie wspomniałam o prądzie w ogrodzeniu ani o wielu innych sprawach, ale trzeba ruszać dalej, także z tą relacją. Dlatego, z pustynią pod powiekami i furą jedzenia zapakowaną przez mamę, drugiego dnia świąt ruszamy w kierunku Cape Town. Przed nami dwa dni jazdy: Garden Route, Wale Route, Przyglądek Igielny, Hermanez i Gordon’s Bay. Szykuje się droga! Dajcie znać w komentarzach czy nie za długa za ta relacja, pozdrowienia.
businessclass 27 lutego 2018 17:48 Odpowiedz
Mnóstwo szczegółów, konkretnych porad, bardzo wartościowa relacja. Jakbym miał się przyczepić, to bym Cię poprosił o ograniczenie chickenów i baboonsów, bo czasem jak Cię czytam to czuję się jak w samolocie na trasie Chicago - Warszawa ;)
badplus 27 lutego 2018 17:53 Odpowiedz
:-D dobra uwaga @BusinessClass, może i racjaSorki za brak zdjęć, myślałam że zedytuje i dodam po wysłaniu posta ale nie wiem jak to zrobić :oops:
wtak 27 lutego 2018 18:28 Odpowiedz
Jeśli moge coś dodać: proponuję na bieżąco wrzucać więcej info nt kosztów (np posiłków, cen biletów, bo cen noclegów nie znasz? :) ). Może się podróżnikom przydać :)I napisz jak z malarią. W tym rejonie nie trzeba się bać, czy profilaktyka malarone?Gód dżob. Też czytam z wielkim zainteresowaniem i wszyscy prosimy o cdn