+2
Adżi 22 lutego 2018 16:51
Azja nie była w moim kręgu zainteresowania jako cel najbliższej podróży, jednak "promocja" Finnaira trzymała się tak długo, że w końcu pokombinowałem z miejscami przylotu - wylotu i stałem szczęśliwym posiadaczem biletów na trasie Warszawa-Singapur, Okinawa-Warszawa.
Stało się, e-tixy na mailu, pozostała tylko kwestia rozplanowania czasu i wariantu przedostania z Singapuru na, leżący na południe od Honsiu, japoński archipelag.
Opcja chillowania, gdzieś na malezyjskiej plaży przez pół urlopu, odpadła natychmiastowo. W podróży uwielbiam być w ruchu. Chodzić, zwiedzać, przemieszczać się. Zostawały więc dwa warianty - skupienie na jednym państwie i poznanie go szerzej lub oblotówka po sąsiadujących ze sobą krajach. AirAsia uruchomiła akurat nowy kalendarz, czym pomogła podjąć decyzję.


Nadszedł koniec września, dzień wylotu. W Polsce było jeszcze ciepło. Całe szczęście, bo podróżując wyłącznie z bagażem podręcznym nie chciałbym mieć połowy plecaka wypchanego kurtką.
Co do linii lotniczej. Obsługa miła, samoloty przyjemne, fotele nawet całkiem wygodne. Posiłki były, dupy nie urwały, co można oceniać na minus i plus jednocześnie :D Nie podobały mi się tylko godziny serwowania. Wylot o północy, posiłek po 2 godzinach, później jeszcze sprzedawanie dupereli i dopiero wyciemnienie. Zamierzałem spać od razu po starcie, a drugą połowę lotu już być na chodzie. Nie udało się. Przylot na miejsce po 16 czasu lokalnego. Finnair nie pomógł w przestawieniu się i w walce z jet lagiem...

Image

Image

Image


Po wyjściu z lotniska od razu uderza mnie tropikalny klimat. Byłem latem na Cyprze, gdzie też jest parno, ale tu to zupełnie inny wymiar. Ze stacji metra Marymount odbiera nas Harry. Trafilibyśmy do jego mieszkania bez problemu, ale uparł się że po nas wyjdzie. Ok. Mówię mu że nazwa dzielnicy brzmi swojsko, bo jeszcze kilkanaście godzin temu przejeżdżałem przez nią warszawskim metrem. Tylko tam budynki ciut niższe i bardziej szarawe - to ostatnie już tylko pomyślałem ;)
Zostawiamy rzeczy, przebieramy się, a właściwie to praktycznie rozbieramy i ruszamy coś upolować. Niedaleko jest food court. Tu doświadczam czegoś, co będzie się ciągnęło przez najbliższe 2 tygodnie. Czyli dobre jedzonko, ale bardzo tłuste i całkiem ostre.
Posileni jedziemy pochodzić wieczorową porą w okolicach mariny. Po zrobieniu kilku kilometrów stwierdzamy że czas wracać na nocleg. Jutro czeka nas mocno wypełniony dzień.

Image

Image

Rano szybkie jedzonko u Chińczyka, w miejscu gdzie kurczaki biegały pomiędzy stolikami. Coś co wcinałem mogło być ich kolegą, ale ciężko stwierdzić jednoznacznie. W każdym razie zjadłem do ostatniego farfocla. Brzusio przestał krzyczeć, więc w metro i ruszamy pochodzić po Southern Ridges. Po drodze doświadczamy lokalnego deszczu, który pojawia się nagle, leje jak oszalały, aby po 15 minutach całkowicie ustąpić. Już rozumiem ideę zadaszonych chodników - świetna sprawa!

Image


Spacer zaczynamy od Hort Park w kierunku Mount Faber. Kładki wijące się w koronach drzew to kapitalna rzecz, szczególnie że poza nami na szlaku nie ma żywej duszy. W naszym kraju zapewne tego typu atrakcja byłaby płatna. A tu, ot, zwykła ścieżka turystyczna. Na mecie szlaku trafiamy na polski akcent. Znajduje się tu dzwon, który rzekomo pochodzi z "Daru Pomorza". Miejscowi nazywają go Dzwonem Szczęścia, a nowożeńcy ochoczo robią sobie przy nim zdjęcia :)

Image

Image

Image

Image

Image


Początkowo planowaliśmy przejechać na Sentose kolejką linową, ale że pogoda dobra, a sił jeszcze mnóstwo, wyruszamy pieszo. Ciekawie byłoby zobaczyć Universal Studios, ale nie mamy zamiaru płacić jakieś 150zł za taką przyjemność, tym bardziej że to nasz pierwszy i zarazem ostatni pełny dzień w Singapurze. Po wyspie kursują bezpłatne, pomarańczowe autobusy, które objeżdżają wszystkie ważne punkty. My jednak twardo pokonywaliśmy kolejne kilometry pieszo.

Image

Image

Image

Image

Image


Po zobaczeniu plaży i wysepki Palawan, udaliśmy się (tym razem już busem) do Chinatown i Śródmieścia. Miasto jest imponujące. Gładkie, szklane tafle wieżowców, od których odbijają się promienie słoneczne, skutecznie przyciągały naszą uwagę. Nie byłem jeszcze w Nowym Jorku, ale mam wrażenie że to jego azjatycki odpowiednik. Miejsce to będę wspominał z jeszcze jednego powodu. To tu, w jednym z lokalnych food courtów, zamówiłem hinduskie żarcie, które skutecznie wypaliło mi jamę ustną na dobrych kilka dni. Nigdy wcześniej lub później nie miałem tak przetkanych zatok :lol:

Image

Image

Image

Image

Image


Po uczcie kulinarnej, ze łzami w oczach (dosłownie), podreptaliśmy w kierunku Gardens by the Bay. Na zdjęciach wygląda to efektownie, na żywo... również. Tutaj, podczas odpoczynku w cieniu, na ławkach przy Flower Dome, miałem ochotę zwinąć się w kłębek i uciąć drzemkę. Zmęczenie, tropikalna pogoda i niemal nieprzespana noc dały w końcu o sobie znać.

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Po dłuższej walce z niewspółpracującymi powiekami, byłem gotów wyruszyć spacerkiem pod durianowe budynki. Wtedy też zaczął zapadać zmrok, więc z pobliskiej promenady zrobiliśmy setkę zdjęć :) Z dzisiejszych atrakcji czekała na nas już tylko tańcząca fontanna przy Event Plaza.

Image

ImageW Singapurze mieliśmy do wykorzystania jeszcze pół dnia, co poświęciliśmy na Botanic Gardens. Oczywiście - jak niemal wszędzie tutaj - wstęp był darmowy. Spędziliśmy tam trochę czasu podziwiając lokalną florę oraz nieźle zapieprzające w wodzie azjatyckie warany. Pozostały czas wykorzystaliśmy na obiad i pokręcenie się ostatni raz wzdłuż Orchard rd. Z racji że lot do Kuala Lumpur wypadał pod wieczór, nie spiesząc się, trasę na lotnisko pokonaliśmy autobusem. Tutaj skanowanie biletów, później pierwsza kontrola bezpieczeństwa i ultra-dokładne trzepanie wszystkiego już przed samym gate’m.
W stolicy Malezji, od razu po wejściu do autokaru z lotniska, dało się stwierdzić, że to nieco inny – mniej uporządkowany i bardziej kolorowy – świat. Powiedzieć że nasz bus był czerwony to nic nie powiedzieć :lol:

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


O tym że wyjazd ten przypadł w idealnym terminie – wzmianka pierwsza. Zastanawiając się, jeszcze w domu, co ciekawego można porabiać w Kuala Lumpur, przypomniałem sobie, że przecież Malezja ma swoje GP w kalendarzu F1. I po sprawdzeniu okazało się… że to właśnie w terminie kiedy tam będziemy :D Biorąc pod uwagę, że bilety na ten wyścig są najtańsze ze wszystkich wyścigów w sezonie, ciężko było sobie odmówić takiej przyjemności. Dla porównania - GP Węgier to wydatek jakiś 400zł, w GP Malezji najtańsze bilety, po przeliczeniu, to 100zł. My dopłaciliśmy po 25zł aby mieć zadaszoną trybunę, co się przydało, bo podczas wyścigu Porsche solidnie lało.

Na tor Sepang, który znajduje się praktycznie przy lotnisku, a więc godzinę jazdy od centrum KL, dotarliśmy specjalną linią uruchomioną tego dnia przez miejskiego przewoźnika. Wyjazd odbywał się z dworca KL Sentral, gdzie panuje wszechobecny rozgardiasz i wszyscy nerwowo biegają w tę i z powrotem. RapidKL dobrze poradziło sobie z organizacją. Autobusy z poszczególnych części miast dowoziły kibiców na główny parking, a stamtąd kursowały inne autobusy pomiędzy konkretnymi sektorami. Wyścig był ciekawy i głośny :D Narzekać można jedynie na gastro, które ograniczało się do dwóch budek z hamburgerami i innymi zapiekankami, gdzie niemal wszystko praktycznie pokończyło się zanim wyścig na dobre zdążył się rozkręcić.
Wyszliśmy w trakcie ostatniego okrążenia co okazało się mega słuszne, ponieważ czekaliśmy na wejście do busa około 15 minut, a gdy już w nim siedzieliśmy kolejka chętnych do powrotu kibiców nie miała końca ;)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image



GP Malezji znika z kalendarza F1. Było to nieuniknione przy tak niskich cenach biletów. Na F1 się nie zarabia. To prestiż za który się dopłaca.
Po powrocie do Kuala Lumpur zaczynało się już ściemniać, więc pozostało pochodzić tylko trochę po Petaling Street i wracać na nocleg. Rybka była świeża i dobrze wygrillowana, ale w wielu miejscach stolicy Malezji można dostać taką samą za o wiele mniejsze pieniądze ;)

Image

Image



Wyspani. Czas ruszać! Dzień nie zapowiadał się słonecznie i taki też nie był. Na szczęście nie padało, nie licząc popołudniowej, 3 minutowej mżawki kiedy akurat jechaliśmy autobusem :)
Udaliśmy się na pobliską stację kolejową Putra, ponieważ naszym aktualnym celem było Batu Caves. Bilety były tanie jak barszcz z paczki. Warto zauważyć że pociąg posiada również wagony oznaczone różowym kolorem, który mówi o tym, że mogą tam przebywać wyłącznie kobiety.
Batu Caves nie do końca mi się podobało. Tzn. samo miejsce nie jest złe, ale setki turystów dookoła, drepczących ślimaczym tempem, to nie jest to co kocham. Dodatkowo trwały tam prace, więc stały siatki, leżały zwały piachu i gruzu. Główną atrakcją zdecydowanie były małpy :D

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

juggler5 14 maja 2018 11:17 Odpowiedz
Czekam na dalszy ciąg:)
36820 29 maja 2018 12:51 Odpowiedz
Praca, kolejna podróż... wiem, trochę przysnąłem z dokończeniem relacji, ale na początku czerwca postaram się to uczynić :)
xyrxis 16 sierpnia 2018 14:35 Odpowiedz
@Adżi, domagamy sie dalszej czesci!
romiczka 15 marca 2019 20:53 Odpowiedz
Byłam z moją siostrą na Borneo w stanie Sarawak, a najwięcej czasu spędziłyśmy w Bako National Park- Parku Narodowym, na który dopływa się tylko łódką. Byłyśmy w Bako 4 dni, a poniżej filmik przedstawiający piękno tamtejszej natury. Brak samochodów, słaby Internet i piękne widoki i natura, tego nam było trzeba:https://www.youtube.com/watch?v=j7MZ5BvFHUw