„Dobrą stroną wyjazdu do Albanii jest fakt, że zweryfikował on moje oczekiwania względem przyszłych destynacji. Zrozumiałam, że od wyjazdów wakacyjnych, na które czekam cały rok oczekuję efektu WOW. Szukam w nich czegoś, co byłoby dla mnie ODKRYWCZE. Czegoś, czego dotąd nie poznałam/nie widziałam – np. krajobrazowo lub z czym nie miałam styczności – np. kulturowo/religijnie. Ta, z perspektywy Europejczyka, „NIENORMALNOŚĆ” jest dla mnie najbardziej fascynująca/pociągająca. (…)”.
Rok temu podczas wyjazdu do Albanii zdumiewająco szybko weryfikowałam swoje podróżnicze upodobania. Z ekscytacją godną odkrywcy zrozumiałam, że Inność to słowo klucz i pierwiastek dla mnie niezbędny do podróżniczego spełnienia. Tęskniłam za różnorodnością i egzotyką. I w pogoń za nimi obiecałam sobie ruszyć w 2017. A ponieważ byłam tak nienasycona i głodna przeżyć, których mi w Albanii zabrakło, niemal zaraz po powrocie zaczęliśmy z @Maxi1982 obmyślać kolejny kierunek. Odgrzebałam swoją Bucket List – Places to Visit, Things to Do i mam wrażenie, że wszystko co się wydarzyło po jej otwarciu zadziało się tak szybko, że niemal poza moją świadomością. :O Punkty, miejsca, pomysły zaczęły się łączyć w całość tworząc wstępną trasę i plan wyjazdu. Dotarło do mnie, że przy dobrej organizacji jestem w stanie zrealizować kilka Must See i Must Do podczas jednego wyjazdu. Nieoczekiwana kumulacja cieszyła, a po rozczarowaniach ubiegłego lata miałam tyle energii i tyle chęci do „nadrobienia” przeżyć, że niemal od razu zabrałam się do pracy.
Oprócz odkrywania azjatyckich standardów: odmienności kulturowej, buddyjskich świątyń, malowniczych plaż, tropikalnych lasów i jednej z najwspanialszych kuchni świata (standardów, które już same w sobie były dla nas ekscytującą niewiadomą, wszak nie mieliśmy jeszcze przyjemności zasmakować w Azji
;) ), mieliśmy w planach poszerzenie typowego wachlarza atrakcji o kilka ciekawych punktów:
- Angkor i wioski pływające (tak wiem, to nie w Tajlandii
:P) - Elephant Nature Park - Festiwal Światła Loy Krathong i Yee Peng w Chiang Mai - plemię Karen - Park Narodowy Khao Sok z noclegiem w domkach dryfujących na jeziorze Cheow Lake - Bangkok, trochę inaczej, czyli Ladyboy Show (nie mylić z ping-pong show
:P) - snorkling i pływanie w bioluminescencyjnym planktonie
Oczywiście – od wstępnej idei do przemyślanej strategii zwiedzania obczyzny czekała mnie dłuuuuga droga. W trakcie jej tworzenia worek pomysłów kilkakrotnie rozwiązywał się na tyle frywolnie, że nieubłaganie przyszedł i czas na selekcje.
Ponieważ dwutygodniowe wyjazdy średnio relacjonuję 3 miesiące, bo mam milion spraw do opisania i milion myśli do przekazania, to tym razem z racji prawie miesięcznego wyjazdu obawiam się, że może się z tego zrobić „never-ending story”. Apeluję zatem o czujność – czasem warto mi przypomnieć, że mniej znaczy więcej
;-)
Bilety kupiliśmy w styczniu w cenie ok 1750 złotych. Wylot 26 października, powrót 18 listopada.
Plan przewidywał bolesne starcie z jetlagiem, więc zakładał trzydniowy pobyt w Bangkoku, pozwalający na zregenerowanie sił po podróży, oswojenie się z klimatem, zmianą czasu i ogólnie pojętym azjatyckim chaosem. Następnie zaczynając od północy kraju stopniowo mieliśmy przemieszczać się w kierunku południowym. Na północy chcieliśmy uczestniczyć w kilkudniowym Festiwalu Światła, wzbogacając ranki i popołudnia o dodatkowe atrakcje. W ten sposób jednocześnie mieliśmy przeczekać porę deszczową na południu kraju, która według wszystkich źródeł teoretycznie powinna się kończyć końcem października. Poza tym, intensywność pierwszego etapu podróży zachęcała do regeneracji na rajskich plażach w drugiej jej części. Wisienką na torcie miały być 3 dni w Kambodży – Angkor Wat i wioski pływające w drodze powrotnej do Polski.
Po około 3 miesiącach miałam już ostateczny plan wyjazdu, wstępne rezerwacje i omówione mailowo atrakcje. Kubeł zimnej wody studzący entuzjazm przyszedł w czerwcu…. - rząd tajski, po trwającej niemal rok żałobie, ogłosił daty uroczystości pogrzebowych króla Tajlandii, Bhumibola Adulyadej. Ceremonia pogrzebowa miała odbyć się w dniach 25 – 30 października, od środy do niedzieli. W tym czasie główne atrakcje w Bangkoku miały być niedostępne dla turystów, a transport miejski bardzo utrudniony. Dzień kremacji, 26 października, ogłoszony został oficjalnie świętem narodowym, a co za tym idzie - dniem wolnym od pracy. I teraz werble…. kiedy Maksy lądują w Bangkoku? tadaaaam: 26 października, w czwartek
:D (Co za szczęście
;-) - Może powinniśmy zacząć grać w totolotka?) )
Konieczna zatem była częściowa przebudowa planu. Na 3 dni w hotelu z marną możliwością zobaczenia czegokolwiek nie mogliśmy sobie pozwolić. Postanowiliśmy nazajutrz po wylądowaniu w Tajlandii od razu lecieć do Kambodży, a do Bangkoku wrócić dopiero wtedy, kiedy wszystko się nieco uspokoi. Ponieważ pierwsza noc w stolicy była nieunikniona. Odchudziłam jedynie rezerwacje z trzech noclegów do jednego i pozostało nam czekać na dzień wylotu……
;-)26 października wylądowialiśmy szczęśliwie w Bangkoku.
:)
Mieliśmy świadomość, że będziemy świadkami bardzo rzadkiego i wzniosłego wydarzenia, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to będzie wyglądało „od kuchni”. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że dotarcie do hotelu będzie nie lada wyzwaniem...
:D
Główne uroczystości odbywały się na Placu Sanam Luang, naprzeciwko Wielkiego Pałacu. O randze wydarzenia może świadczyć fakt, że w procesji i ceremonii kremacji miało brać udział około ćwierć miliona żałobników, na czele z królem Ramą Dziesiątym, czyli synem zmarłego monarchy. Zaproszonych zostało kilkadziesiąt głów państw, szefów państw i rządów. Królewskiej dzielnicy pilnowały tysiące policjantów i ochotników. Centrum było zamknięte dla ruchu, włączając w to miejsce naszego pierwszego noclegu.
Z lotniska Uberem mogliśmy dojechać najdalej do strefy zamkniętej. Przy pierwszych barierkach zostaliśmy przejęci przez służby mundurowe, które to z kolei przekazały nas pierwszemu panu tuktukarzowi. Zadaniem kierowcy miało być przeszmuglowanie nas bocznymi uliczkami do hotelu.
Podróż nie trwała jednak długo, bo jedynie do drugiej linii barierek. Kolejny policjant, z kolejną tajemniczą koncepcją na sposób przetransportowania nas do miejsca docelowego zapakował nas do kolejnego tuk tuka i wciskając kolejnemu kierowcy zwitek pieniędzy przekazał mu tajemniczy plan działania. Z uśmiechem nas pożegnał i chwilę później mknęliśmy pustymi ulicami Bangkoku w kolejnym, nieznanym kierunku.
Jazda trwała aż… dotarliśmy do kolejnych barierek……
;-) Historia powtarzała się bez końca trwając prawie 3 godziny.
:D
W trakcie różnych podróży trafialiśmy w miejsca, których funkcjonowanie na pierwszy rzut oka było zupełnie pozbawione sensu. Po pierwszym szoku oswajaliśmy jednak chaos i z zaskoczeniem odnajdowaliśmy w nich pewną logikę. W Bangkoku po raz pierwszy staliśmy się częścią misternie przygotowanego planu, wydarzenia na wielką skalę, do którego przygotowywano się rok, przeznaczając na to blisko 90 mln dolarów… a jednak nie sposób było nie widzieć w oczach służb mundurowych zakłopotania i dezorientacji, kiedy pojawialiśmy się na horyzoncie.
:) I choć wszyscy byli wyjątkowo mili i szczerze zatroskani tym, że nie możemy dostać się do hotelu, to naprawdę nie wiedzieli co z nami począć. Niby wszystko było dopięte na ostatni guzik, niby sprawiało wrażenie bardzo dobrze przemyślanej i zorganizowanej uroczystości, ale nikt w scenariuszu nie przewidział dwóch zagubionych turystów próbujących dostać się do hotelu.
Byliśmy już delikatnie zrezygnowani, kiedy w końcu pojawiło się światełko w tunelu. Zainteresowała się nami bardzo sympatyczna, młoda para Tajów i zdejmując problem z barków kolejnego policjanta, zaoferowała pomoc. Odpuściliśmy próby dotarcia do hotelu. Ostatecznie przekonało nas również to, że dotarcie do niego oznaczałoby tylko połowiczny sukces. Rano miał nas czekać dalszy ciąg batalii polegającej na przedzieraniu się przez labirynt ulic i odbijanie się od kolejnych barierek w drodze na lotnisko. Hazard z losem to specjalność @chaleanthite, my bardziej odnajdujemy się w systemie ciućmok-gwiazdkowym @pestycyda. Mając te predyspozycje na uwadze, postanowiliśmy nadto nie ryzykować
;). Dzięki poznanym Tajom bezkosztowo załatwiliśmy anulację hotelu i zorganizowaliśmy zastępczy nocleg w zupełnie nieturystycznej i odległej od centrum części miasta. Jeszcze tylko kolejny policjant, kolejny tuk tuk i…. po blisko 40 godzinach podróży byliśmy na miejscu.
:D
Zdjęć z centrum miasta mamy zaledwie garstkę, większość nieostra, pstrykana z biodra w trakcie marszu albo jazdy tuk tukiem. Niezręcznie było nam robić to w bardziej oficjalny sposób, wiedząc w jak trudnym dla Tajów momencie przylecieliśmy do Bangkoku i jak ważne i wyjątkowe jest to dla nich przeżycie. Król Bhumibol w Tajlandii miał niemal status boga. Dla obywateli był wszechmogący, wszechwiedzący i doskonały. Był najdłużej panującym monarchą na świecie. Władzę sprawował aż 70 lat, ciesząc się wielkim zaufaniem i popularnością wśród swoich poddanych. Kult jednostki był i nadal jest bardzo widoczny - portrety króla w złotych ramach są wszechobecne: wiszą na skrzyżowaniach ulic, w urzędach, szkołach i w domach obywateli.
Uroczystość transmitowano na żywo na telebimach w mieście i wszystkich programach w telewizji.
Można byłoby powiedzieć, że tego dnia Bangkok przebrał się na czarno. Tłumy Tajów poruszały się w milczeniu wzdłuż ulicy prowadzącej na Plac Sanam Luang, po drodze przechodząc przez dziesiątki bramek z detektorami metalu. Nie było histerii, ani lamentów, ale zaduma, powaga i cisza. Cisza w centrum Bangkoku ?! :O …
Główne ulice w bardzo niecodziennym, pustym wydaniu.
Zamieszanie w centrum miasta sprawiło, że do hotelu dotarliśmy na ogromnym głodzie. Odświeżyliśmy się błyskawicznie i chwilę później burczące brzuchy nawigowały nas po pobliskich ulicach. Zatrzymaliśmy się w pewnej tajemniczej, bardzo nieturystycznej jadłodajni pod chmurką. W menu: bliżej nieokreślone mięso w workach oraz trudne do zidentyfikowania składniki. Całość przyrządzana w typowych, azjatyckich warunkach. No i kucharz ni w ząb nierozumiejący angielskiego
;-). Miałam w planach stopniowe przyzwyczajanie żołądka do tajskich realiów, ale zanim zdążyłam poinformować Maksa o swoich obawach, ten już, entuzjastycznie machając rękami, zamawiał.
:D
Zupa, w cenie 40 THB za sporą miskę - jedna z najlepszych jakie jedliśmy przez cały pobyt w Tajlandii.27.10 – przelot do Kambodży
Rewolucji żołądkowych na szczęście uniknęliśmy, w związku z tym raniusieńko przed wylotem pobiegliśmy na jeszcze jedną, pyszną miskę zupy.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam mnicha.
:D Tajlandia to kraj zamieszkany w 95% przez wyznawców Buddyzmu, więc widok mężczyzny ubranego w pomarańczowe szaty, z ogoloną głową nie powinien mnie dziwić. Jest to nieodłączny element tajskiej codzienności. Wspominałam już jednak, że była to nasza pierwsza azjatycka przygody, więc z dużą ciekawością przyglądałam się wizycie mnicha u lokalnych sklepikarzy. W Tajlandii najczęściej małe biznesy typu sklepiki, czy knajpki prowadzone są rodzinnie.
Mnich przechodząc spokojnie uliczką, co pewien czas przystawał. Wtedy, w okół niego błyskawicznie zbierało się kilka osób, z którymi jak przypuszczam, się modlił. Nie wiem na czym dokładnie polegała ta poranna wizyta, ale wyglądało to ciekawie. Ogólnie mnisi robili na mnie bardzo duże wrażenie. Biła od nich jakaś taka mądrość, emanowała dobra, uspokajająca energia. Bardzo lubiłam ich obserwować.
:)
Lot do Kambodży minął nam szybko i bezproblemowo. W samolocie otrzymaliśmy dwa dokumenty do wypełnienia – Application Form – Visa on Arrival oraz Passenger’s Declaration.
W hali przylotów przeszliśmy komiczny proces wizowy, w który zaangażowanych jest kilkunastu pracowników siedzących za dłuuugą ladą.
:shock: Najpierw przekazujemy urzędnikowi siedzącemu na początku lady wypełnione dokumenty, zdjęcie paszportowe oraz gotówkę (koszt wizy turystycznej to 30 USD na 30dni). Następnie „w pogoni za” stopniowo wypełnianym paszportem przesuwamy się na jej drugi koniec. Wygląda to absurdalnie. Zadanie drugiego urzędnika polega chyba wyłącznie na otworzeniu paszportu na odpowiedniej stronie i przekazaniu go kolejnej osobie, która na przykład wbija wizę. Potem, w trosce o swoje zdrowie (wszak nie można się przepracowywać), osoba ta przekazuje paszport dalej, po to żeby kolejny urzędnik np. wpisał ręcznie datę, i…. przekazał go do kolejnej osoby, która wpisze np. brakujące imię i nazwisko….. Brzmi nieprawdopodobnie, ale poważnie, trudno jest mi wymyślić, za co mogłoby być zaangażowanych i odpowiedzialnych około trzynastu osób w kontekście wbijania wizy. Na końcu, paszport, wraz z dziesiątkami innych, trafia na niechlujną kupkę i zaczyna się przedziwny proces identyfikacyjny polegający na ponownym otwieraniu paszportów na stronie ze zdjęciem i żmudnym wyłaniania z tłumu czekających turystów poszczególnych właścicieli. Groteska.
:lol: No i to nie koniec. Czeka nas jeszcze jeden, mało sympatyczny urzędnik, który przeprowadza kontrolę paszportową, robi nam pamiątkowe zdjęcie kamerką i pobiera odciski palców.
;) Zeeeen.
Przed budynkiem zaatakowała nas chmara kierowców. W gąszczu tabliczek, którymi machali przed oczami, staraliśmy się odnaleźć nazwę naszego hotelu. Jednak mimo airport shuttle w cenie i naszych usilnych starań, takowej nie znaleźliśmy. Welcome to Cambodia – popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i karnie ustawiliśmy się do okienka, w którym zamówiliśmy transport (rikszę za 8 USD) do hotelu.
:D
Krajobraz Kambodży zaraz po opuszczeniu terenu lotniska to w przeważającej części drogi pokryte pyłem i piaskiem, który podczas jazdy rikszą atakuje oczy i dosłownie dusi. Masa wałęsających się bezpańskich psów. Bieda. I mnóstwo śmieci przy drogach.
Na szczęście "nie taki diabeł straszny, jak go malują".
:) Siem Reap wspominamy wyjątkowo miło.
Pan riksiarz dowiózł nas bezpiecznie do hotelu. A ponieważ w planach mieliśmy Angkor, to od razu umówiliśmy się z nim na dowózkę i zwiedzanie kompleksu w dniu kolejnym.
Byliśmy bardzo ciekawi miasta, dlatego prawie niezwłocznie przeszliśmy do weryfikacji naszych pierwszych wrażeń z rzeczywistością.
;) Siem Reap to miasto, do którego rok rocznie spływa grubo ponad milion turystów. Jest w zasadzie bazą wypadową dla wszystkich odwiedzających Angkor. Nie ma się więc co dziwić, że jest stworzone dla potrzeb turystów i niemal zupełnie im podporządkowane.
Mimo, że pewnie na próżno tu szukać prawdziwej Kambodży, to odbieraliśmy je jako bardzo autentyczne i przyjazne. Centrum miasta tworzy plątanina wąskich uliczek pełnych straganów z bibelotami, pubów i restauracji. Przez 4 dni wielokrotnie dreptaliśmy tymi samymi ścieżkami, miedzy tymi samymi sklepikami, a mimo wszystko codziennie nasz wzrok przykuwało coś innego.
Może nie bez znaczenia był również fakt, że w Siem Reap byliśmy przed sezonem, bo zupełnie nie czuliśmy turystycznego tłoku. Wbrew pozorom często w naszej knajpce siedzieliśmy zupełnie sami, a w uliczkach nie obijaliśmy się o tłumy obcokrajowców.
Już pierwszego dnia doświadczyliśmy kambodżańskiego oberwania chmury.
:o Wtedy jeszcze byliśmy zaskoczeni gwałtownością ulewy i niewzruszeniem lokalsów.
:P Żadnej bieganiny. Riksiarze właściwie nie zatrzymując pojazdów zakładają kolorowe płaszczyki przeciwdeszczowe, a sklepikarze niewzruszeni rozwijają markizy.
:lol:
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Rok temu podczas wyjazdu do Albanii zdumiewająco szybko weryfikowałam swoje podróżnicze upodobania. Z ekscytacją godną odkrywcy zrozumiałam, że Inność to słowo klucz i pierwiastek dla mnie niezbędny do podróżniczego spełnienia. Tęskniłam za różnorodnością i egzotyką. I w pogoń za nimi obiecałam sobie ruszyć w 2017. A ponieważ byłam tak nienasycona i głodna przeżyć, których mi w Albanii zabrakło, niemal zaraz po powrocie zaczęliśmy z @Maxi1982 obmyślać kolejny kierunek.
Odgrzebałam swoją Bucket List – Places to Visit, Things to Do i mam wrażenie, że wszystko co się wydarzyło po jej otwarciu zadziało się tak szybko, że niemal poza moją świadomością. :O Punkty, miejsca, pomysły zaczęły się łączyć w całość tworząc wstępną trasę i plan wyjazdu. Dotarło do mnie, że przy dobrej organizacji jestem w stanie zrealizować kilka Must See i Must Do podczas jednego wyjazdu. Nieoczekiwana kumulacja cieszyła, a po rozczarowaniach ubiegłego lata miałam tyle energii i tyle chęci do „nadrobienia” przeżyć, że niemal od razu zabrałam się do pracy.
Oprócz odkrywania azjatyckich standardów: odmienności kulturowej, buddyjskich świątyń, malowniczych plaż, tropikalnych lasów i jednej z najwspanialszych kuchni świata (standardów, które już same w sobie były dla nas ekscytującą niewiadomą, wszak nie mieliśmy jeszcze przyjemności zasmakować w Azji ;) ), mieliśmy w planach poszerzenie typowego wachlarza atrakcji o kilka ciekawych punktów:
- Angkor i wioski pływające (tak wiem, to nie w Tajlandii :P)
- Elephant Nature Park
- Festiwal Światła Loy Krathong i Yee Peng w Chiang Mai
- plemię Karen
- Park Narodowy Khao Sok z noclegiem w domkach dryfujących na jeziorze Cheow Lake
- Bangkok, trochę inaczej, czyli Ladyboy Show (nie mylić z ping-pong show :P)
- snorkling i pływanie w bioluminescencyjnym planktonie
Oczywiście – od wstępnej idei do przemyślanej strategii zwiedzania obczyzny czekała mnie dłuuuuga droga.
W trakcie jej tworzenia worek pomysłów kilkakrotnie rozwiązywał się na tyle frywolnie, że nieubłaganie przyszedł i czas na selekcje.
Ponieważ dwutygodniowe wyjazdy średnio relacjonuję 3 miesiące, bo mam milion spraw do opisania i milion myśli do przekazania, to tym razem z racji prawie miesięcznego wyjazdu obawiam się, że może się z tego zrobić „never-ending story”. Apeluję zatem o czujność – czasem warto mi przypomnieć, że mniej znaczy więcej ;-)
Bilety kupiliśmy w styczniu w cenie ok 1750 złotych. Wylot 26 października, powrót 18 listopada.
Plan przewidywał bolesne starcie z jetlagiem, więc zakładał trzydniowy pobyt w Bangkoku, pozwalający na zregenerowanie sił po podróży, oswojenie się z klimatem, zmianą czasu i ogólnie pojętym azjatyckim chaosem. Następnie zaczynając od północy kraju stopniowo mieliśmy przemieszczać się w kierunku południowym. Na północy chcieliśmy uczestniczyć w kilkudniowym Festiwalu Światła, wzbogacając ranki i popołudnia o dodatkowe atrakcje. W ten sposób jednocześnie mieliśmy przeczekać porę deszczową na południu kraju, która według wszystkich źródeł teoretycznie powinna się kończyć końcem października. Poza tym, intensywność pierwszego etapu podróży zachęcała do regeneracji na rajskich plażach w drugiej jej części. Wisienką na torcie miały być 3 dni w Kambodży – Angkor Wat i wioski pływające w drodze powrotnej do Polski.
Po około 3 miesiącach miałam już ostateczny plan wyjazdu, wstępne rezerwacje i omówione mailowo atrakcje.
Kubeł zimnej wody studzący entuzjazm przyszedł w czerwcu…. - rząd tajski, po trwającej niemal rok żałobie, ogłosił daty uroczystości pogrzebowych króla Tajlandii, Bhumibola Adulyadej.
Ceremonia pogrzebowa miała odbyć się w dniach 25 – 30 października, od środy do niedzieli. W tym czasie główne atrakcje w Bangkoku miały być niedostępne dla turystów, a transport miejski bardzo utrudniony. Dzień kremacji, 26 października, ogłoszony został oficjalnie świętem narodowym, a co za tym idzie - dniem wolnym od pracy. I teraz werble…. kiedy Maksy lądują w Bangkoku? tadaaaam: 26 października, w czwartek :D (Co za szczęście ;-) - Może powinniśmy zacząć grać w totolotka?) )
Konieczna zatem była częściowa przebudowa planu. Na 3 dni w hotelu z marną możliwością zobaczenia czegokolwiek nie mogliśmy sobie pozwolić. Postanowiliśmy nazajutrz po wylądowaniu w Tajlandii od razu lecieć do Kambodży, a do Bangkoku wrócić dopiero wtedy, kiedy wszystko się nieco uspokoi. Ponieważ pierwsza noc w stolicy była nieunikniona. Odchudziłam jedynie rezerwacje z trzech noclegów do jednego i pozostało nam czekać na dzień wylotu…… ;-)26 października wylądowialiśmy szczęśliwie w Bangkoku. :)
Mieliśmy świadomość, że będziemy świadkami bardzo rzadkiego i wzniosłego wydarzenia, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to będzie wyglądało „od kuchni”. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że dotarcie do hotelu będzie nie lada wyzwaniem... :D
Główne uroczystości odbywały się na Placu Sanam Luang, naprzeciwko Wielkiego Pałacu. O randze wydarzenia może świadczyć fakt, że w procesji i ceremonii kremacji miało brać udział około ćwierć miliona żałobników, na czele z królem Ramą Dziesiątym, czyli synem zmarłego monarchy. Zaproszonych zostało kilkadziesiąt głów państw, szefów państw i rządów. Królewskiej dzielnicy pilnowały tysiące policjantów i ochotników. Centrum było zamknięte dla ruchu, włączając w to miejsce naszego pierwszego noclegu.
Z lotniska Uberem mogliśmy dojechać najdalej do strefy zamkniętej. Przy pierwszych barierkach zostaliśmy przejęci przez służby mundurowe, które to z kolei przekazały nas pierwszemu panu tuktukarzowi. Zadaniem kierowcy miało być przeszmuglowanie nas bocznymi uliczkami do hotelu.
Podróż nie trwała jednak długo, bo jedynie do drugiej linii barierek. Kolejny policjant, z kolejną tajemniczą koncepcją na sposób przetransportowania nas do miejsca docelowego zapakował nas do kolejnego tuk tuka i wciskając kolejnemu kierowcy zwitek pieniędzy przekazał mu tajemniczy plan działania. Z uśmiechem nas pożegnał i chwilę później mknęliśmy pustymi ulicami Bangkoku w kolejnym, nieznanym kierunku.
Jazda trwała aż… dotarliśmy do kolejnych barierek…… ;-) Historia powtarzała się bez końca trwając prawie 3 godziny. :D
W trakcie różnych podróży trafialiśmy w miejsca, których funkcjonowanie na pierwszy rzut oka było zupełnie pozbawione sensu. Po pierwszym szoku oswajaliśmy jednak chaos i z zaskoczeniem odnajdowaliśmy w nich pewną logikę. W Bangkoku po raz pierwszy staliśmy się częścią misternie przygotowanego planu, wydarzenia na wielką skalę, do którego przygotowywano się rok, przeznaczając na to blisko 90 mln dolarów… a jednak nie sposób było nie widzieć w oczach służb mundurowych zakłopotania i dezorientacji, kiedy pojawialiśmy się na horyzoncie. :) I choć wszyscy byli wyjątkowo mili i szczerze zatroskani tym, że nie możemy dostać się do hotelu, to naprawdę nie wiedzieli co z nami począć. Niby wszystko było dopięte na ostatni guzik, niby sprawiało wrażenie bardzo dobrze przemyślanej i zorganizowanej uroczystości, ale nikt w scenariuszu nie przewidział dwóch zagubionych turystów próbujących dostać się do hotelu.
Byliśmy już delikatnie zrezygnowani, kiedy w końcu pojawiło się światełko w tunelu. Zainteresowała się nami bardzo sympatyczna, młoda para Tajów i zdejmując problem z barków kolejnego policjanta, zaoferowała pomoc. Odpuściliśmy próby dotarcia do hotelu. Ostatecznie przekonało nas również to, że dotarcie do niego oznaczałoby tylko połowiczny sukces. Rano miał nas czekać dalszy ciąg batalii polegającej na przedzieraniu się przez labirynt ulic i odbijanie się od kolejnych barierek w drodze na lotnisko. Hazard z losem to specjalność @chaleanthite, my bardziej odnajdujemy się w systemie ciućmok-gwiazdkowym @pestycyda. Mając te predyspozycje na uwadze, postanowiliśmy nadto nie ryzykować ;). Dzięki poznanym Tajom bezkosztowo załatwiliśmy anulację hotelu i zorganizowaliśmy zastępczy nocleg w zupełnie nieturystycznej i odległej od centrum części miasta.
Jeszcze tylko kolejny policjant, kolejny tuk tuk i…. po blisko 40 godzinach podróży byliśmy na miejscu. :D
Zdjęć z centrum miasta mamy zaledwie garstkę, większość nieostra, pstrykana z biodra w trakcie marszu albo jazdy tuk tukiem. Niezręcznie było nam robić to w bardziej oficjalny sposób, wiedząc w jak trudnym dla Tajów momencie przylecieliśmy do Bangkoku i jak ważne i wyjątkowe jest to dla nich przeżycie. Król Bhumibol w Tajlandii miał niemal status boga. Dla obywateli był wszechmogący, wszechwiedzący i doskonały. Był najdłużej panującym monarchą na świecie. Władzę sprawował aż 70 lat, ciesząc się wielkim zaufaniem i popularnością wśród swoich poddanych. Kult jednostki był i nadal jest bardzo widoczny - portrety króla w złotych ramach są wszechobecne: wiszą na skrzyżowaniach ulic, w urzędach, szkołach i w domach obywateli.
Uroczystość transmitowano na żywo na telebimach w mieście i wszystkich programach w telewizji.
Można byłoby powiedzieć, że tego dnia Bangkok przebrał się na czarno. Tłumy Tajów poruszały się w milczeniu wzdłuż ulicy prowadzącej na Plac Sanam Luang, po drodze przechodząc przez dziesiątki bramek z detektorami metalu. Nie było histerii, ani lamentów, ale zaduma, powaga i cisza. Cisza w centrum Bangkoku ?! :O …
Główne ulice w bardzo niecodziennym, pustym wydaniu.
Zamieszanie w centrum miasta sprawiło, że do hotelu dotarliśmy na ogromnym głodzie. Odświeżyliśmy się błyskawicznie i chwilę później burczące brzuchy nawigowały nas po pobliskich ulicach. Zatrzymaliśmy się w pewnej tajemniczej, bardzo nieturystycznej jadłodajni pod chmurką. W menu: bliżej nieokreślone mięso w workach oraz trudne do zidentyfikowania składniki. Całość przyrządzana w typowych, azjatyckich warunkach. No i kucharz ni w ząb nierozumiejący angielskiego ;-). Miałam w planach stopniowe przyzwyczajanie żołądka do tajskich realiów, ale zanim zdążyłam poinformować Maksa o swoich obawach, ten już, entuzjastycznie machając rękami, zamawiał. :D
Zupa, w cenie 40 THB za sporą miskę - jedna z najlepszych jakie jedliśmy przez cały pobyt w Tajlandii.27.10 – przelot do Kambodży
Rewolucji żołądkowych na szczęście uniknęliśmy, w związku z tym raniusieńko przed wylotem pobiegliśmy na jeszcze jedną, pyszną miskę zupy.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam mnicha. :D Tajlandia to kraj zamieszkany w 95% przez wyznawców Buddyzmu, więc widok mężczyzny ubranego w pomarańczowe szaty, z ogoloną głową nie powinien mnie dziwić. Jest to nieodłączny element tajskiej codzienności. Wspominałam już jednak, że była to nasza pierwsza azjatycka przygody, więc z dużą ciekawością przyglądałam się wizycie mnicha u lokalnych sklepikarzy. W Tajlandii najczęściej małe biznesy typu sklepiki, czy knajpki prowadzone są rodzinnie.
Mnich przechodząc spokojnie uliczką, co pewien czas przystawał. Wtedy, w okół niego błyskawicznie zbierało się kilka osób, z którymi jak przypuszczam, się modlił. Nie wiem na czym dokładnie polegała ta poranna wizyta, ale wyglądało to ciekawie. Ogólnie mnisi robili na mnie bardzo duże wrażenie. Biła od nich jakaś taka mądrość, emanowała dobra, uspokajająca energia. Bardzo lubiłam ich obserwować. :)
Lot do Kambodży minął nam szybko i bezproblemowo.
W samolocie otrzymaliśmy dwa dokumenty do wypełnienia – Application Form – Visa on Arrival oraz Passenger’s Declaration.
W hali przylotów przeszliśmy komiczny proces wizowy, w który zaangażowanych jest kilkunastu pracowników siedzących za dłuuugą ladą. :shock: Najpierw przekazujemy urzędnikowi siedzącemu na początku lady wypełnione dokumenty, zdjęcie paszportowe oraz gotówkę (koszt wizy turystycznej to 30 USD na 30dni). Następnie „w pogoni za” stopniowo wypełnianym paszportem przesuwamy się na jej drugi koniec. Wygląda to absurdalnie. Zadanie drugiego urzędnika polega chyba wyłącznie na otworzeniu paszportu na odpowiedniej stronie i przekazaniu go kolejnej osobie, która na przykład wbija wizę. Potem, w trosce o swoje zdrowie (wszak nie można się przepracowywać), osoba ta przekazuje paszport dalej, po to żeby kolejny urzędnik np. wpisał ręcznie datę, i…. przekazał go do kolejnej osoby, która wpisze np. brakujące imię i nazwisko….. Brzmi nieprawdopodobnie, ale poważnie, trudno jest mi wymyślić, za co mogłoby być zaangażowanych i odpowiedzialnych około trzynastu osób w kontekście wbijania wizy.
Na końcu, paszport, wraz z dziesiątkami innych, trafia na niechlujną kupkę i zaczyna się przedziwny proces identyfikacyjny polegający na ponownym otwieraniu paszportów na stronie ze zdjęciem i żmudnym wyłaniania z tłumu czekających turystów poszczególnych właścicieli. Groteska. :lol: No i to nie koniec. Czeka nas jeszcze jeden, mało sympatyczny urzędnik, który przeprowadza kontrolę paszportową, robi nam pamiątkowe zdjęcie kamerką i pobiera odciski palców. ;) Zeeeen.
Przed budynkiem zaatakowała nas chmara kierowców. W gąszczu tabliczek, którymi machali przed oczami, staraliśmy się odnaleźć nazwę naszego hotelu. Jednak mimo airport shuttle w cenie i naszych usilnych starań, takowej nie znaleźliśmy. Welcome to Cambodia – popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i karnie ustawiliśmy się do okienka, w którym zamówiliśmy transport (rikszę za 8 USD) do hotelu. :D
Krajobraz Kambodży zaraz po opuszczeniu terenu lotniska to w przeważającej części drogi pokryte pyłem i piaskiem, który podczas jazdy rikszą atakuje oczy i dosłownie dusi. Masa wałęsających się bezpańskich psów. Bieda. I mnóstwo śmieci przy drogach.
Na szczęście "nie taki diabeł straszny, jak go malują". :) Siem Reap wspominamy wyjątkowo miło.
Pan riksiarz dowiózł nas bezpiecznie do hotelu. A ponieważ w planach mieliśmy Angkor, to od razu umówiliśmy się z nim na dowózkę i zwiedzanie kompleksu w dniu kolejnym.
Byliśmy bardzo ciekawi miasta, dlatego prawie niezwłocznie przeszliśmy do weryfikacji naszych pierwszych wrażeń z rzeczywistością. ;)
Siem Reap to miasto, do którego rok rocznie spływa grubo ponad milion turystów. Jest w zasadzie bazą wypadową dla wszystkich odwiedzających Angkor. Nie ma się więc co dziwić, że jest stworzone dla potrzeb turystów i niemal zupełnie im podporządkowane.
Mimo, że pewnie na próżno tu szukać prawdziwej Kambodży, to odbieraliśmy je jako bardzo autentyczne i przyjazne. Centrum miasta tworzy plątanina wąskich uliczek pełnych straganów z bibelotami, pubów i restauracji. Przez 4 dni wielokrotnie dreptaliśmy tymi samymi ścieżkami, miedzy tymi samymi sklepikami, a mimo wszystko codziennie nasz wzrok przykuwało coś innego.
Może nie bez znaczenia był również fakt, że w Siem Reap byliśmy przed sezonem, bo zupełnie nie czuliśmy turystycznego tłoku. Wbrew pozorom często w naszej knajpce siedzieliśmy zupełnie sami, a w uliczkach nie obijaliśmy się o tłumy obcokrajowców.
Już pierwszego dnia doświadczyliśmy kambodżańskiego oberwania chmury. :o Wtedy jeszcze byliśmy zaskoczeni gwałtownością ulewy i niewzruszeniem lokalsów. :P Żadnej bieganiny. Riksiarze właściwie nie zatrzymując pojazdów zakładają kolorowe płaszczyki przeciwdeszczowe, a sklepikarze niewzruszeni rozwijają markizy. :lol: