Festiwal Światła to 3-dniowe wydarzenie, na które głównie składają się Loy Krathong i Yee Peng. W 2017 roku oficjalna inauguracja festiwalu przypadła na 2 listopada. Punktualnie o 19:00, na centralnym placu starego miasta, ponad 300 kobiet otworzyło ceremonię dostojnym tańcem Lanna.
I właściwie od tego uroczystego momentu, aż do 5 listopada, nieprzerwanie, od rana do nocy, Chiang Mai świętowało i biło w rytmie mniejszych, bądź większych wydarzeń, dlatego relacji z tego wydarzenia nie będę dzielić kolejno na 3 wieczory. Podsumuję najważniejsze punkty ceremonii w jednym dłuższym poście.
Co roku, najczęściej w listopadzie, w Tajlandii obchodzony się bajecznie kolorowy i ciekawy festiwal - Loy Krathong. Jest on tradycyjnym świętem odbywającym się z okazji zakończenia pory deszczowej, w dwunastym miesiącu lunarnym tajskiego kalendarza, w trakcie pełni księżyca. Istotą obrzędu jest puszczanie na wodę rozświetlonych łódeczek - stąd festiwal wziął swoją nazwę. Krathongi, czyli malutkie dratewki tradycyjnie wykonywane z pnia bananowca, bądź styropianu, a następnie otulane bananowymi liśćmi oraz przyozdabiane kolorowymi kwiatami, świeczkami oraz kadzidełkami, są głównym symbolem festiwalu. No dobrze, a jakie znaczenie dla Tajów ma rytuał puszczania kolorowych rozświetlonych stroików na wodę? To przede wszystkim forma podziękowania duchom wodnym i bóstwom rzecznym za brak monsunowych powodzi, czy obfite deszcze umożliwiające uprawę oraz późniejsze zbiory ryżu. Odpływające w dół rzeki stroiki symbolizują również pożegnanie z tym, co złe i prośbę o lepszy los. Przesądna niby nie jestem, ale nie zaszkodzi spróbować.
;-)
Do Chiang Mai przyciągnęło mnie jednak inne święto. Święto następujące dzień po Loy Krathing, mianowicie - Yee Peng. Zdjęcia dokumentujące to wydarzenie zupełnie mnie zahipnotyzowały. Uznałam, że to jedno z najciekawszych festiwali na świecie i nie darowałabym sobie, gdybym nie uwzględniła go w planie naszej tajskiej wyprawy. W odróżnieniu od Loy Krathong, Yee Peng obchodzone jest jedynie na północy kraju, w związku z tym pobyt w Chiang Mai zaplanowałam z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Symbolem Yee Peng są puszczane w nocne niebo Khom Loy, czyli papierowe lampiony o cylindrycznym kształcie, usztywnione drutem, z doczepionym bawełnianym elementem, który się podpala. Wypełniając się gorącym powietrzem lampiony unoszą się do góry. Buddyści wierzą, że wraz z khom loy do nieba odlatują kłopoty i nieszczęście. Jeśli balon zniknie nam z oczu zanim ogień zgaśnie, właściciela czeka szczęście w zbliżającym się roku.
;)
Nieprawdopodobne widowisko spełniło absolutnie wszystkie moje oczekiwania. Na żywo spektakl unoszących się w granatowe niebo tysięcy migoczących lampionów jest jeszcze bardziej hipnotyzujący i poruszający, niż na zdjęciach. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie można zobaczyć coś tak spektakularnego, na równie wielką skalę.
Yee Peng ma niestety również drugą, ciemniejszą stronę, o której raczej się nie mówi. Początkowo wydawało mi się, że władze miasta organizacyjnie udźwigną to wydarzenie. Festiwal w Chiang Mai odbywa się od wielu lat, więc teoretycznie służby zabezpieczające event powinni zdobyć już w tej kwestii pewne doświadczenie i wprawę. Faktycznie, nad porządkiem czuwała masa policjantów - ale wygląda na to, że czasami nawet cała armia wojska byłaby bezsilna wobec ludzkiej głupoty i bezmyślności. A tej niestety nie brakowało… Wydarzenia masowe zawsze niosą ze sobą pewne ryzyko. Mundurówka była widoczna na każdej ulicy, ale przy tak ogromnym tłumie nie była w stanie zapanować nad ogólnym chaosem. Ludzie, w celu wypuszczenia swojego lampionu, udawali się głównie na most Nawarat Bridge. Było na nim tak tłoczno, że wydawało mi się, że decyzja wejścia wiązałaby się z zejściem z niego dopiero nazajutrz.
:D
No i w tym miejscu czar i magia festiwalu pryska, a pierwsze skrzypce zaczyna grać krótkowzroczność i bezmyślność ludzi. Widzieliśmy zbyt dużo nieodpowiedzialnych działań i niebezpiecznych sytuacji, żeby zdecydować się w tym uczestniczyć. Widzieliśmy momenty, kiedy odpalane w gęstym tłumie lampiony były wypuszczane z rąk zbyt wcześnie i nienapełnione wystarczającą ilością ciepłego powietrza zamiast się wzbijać, lądowały parę metrów dalej - na czyjejś głowie. W tak ogromnym ścisku nie było swobody ruchu, czy drogi ucieczki. Ludzie w panice uderzali opadający lampion chcąc zmienić kierunek jego lotu. Papierowe ściany błyskawicznie zajmowały się ogniem, a po kolejnym uderzeniu rozpadały na dziesiątki palących się strzępków lądujących bez ładu, gdzie popadnie. Wydawać by się mogło, że po pierwszej takiej sytuacji do ludzi coś dotrze, że wyciągną jakieś wnioski… ale nie. Za chwilę piski rozbrzmiewały kilka metrów dalej. I znowu, i znowu, i znowu…. Zeszliśmy nad brzeg rzeki Ping, który był również zatłoczony, ale wydawał nam się nieco bezpieczniejszy. Na niczym nieograniczonej przestrzeni mieliśmy mimo wszystko więcej swobody. Ale tej nocy wiatr był dość silny i część lampionów, które zostały wypuszczone z pierwszej części mostu, lądowały na drzewach nad nami. Wbijały się głęboko w korony paląc liście. A te… po chwili opadały rozżarzonym złotym deszczem na tłum.
Ze względu na festiwal wszystkie loty nad Chiang Mai zostają wstrzymane na okres trzech dni, ale to nie wystarczy. Niebezpieczeństwo, jakie niosą ze sobą latające lampiony nadal jest duże. W drodze powrotnej do hostelu, widzieliśmy jak opadający lampion wpadł komuś na balkon. I długo jeszcze się na nim wypalał… Nie wiem, czy można tego typu festiwal zorganizować lepiej, mądrzej… My w każdym razie, po zobaczeniu związanego z nim chaosu, zrezygnowaliśmy z puszczania własnego. Zakupiony lampion zostawiliśmy przy pierwszym lepszym ogrodzeniu, poszliśmy na sushi, a potem pod niebem usłanym tysiącami migoczących lampionów, udaliśmy się do hotelu.
3.11. – kurs gotowania, czyli jak smakuje Azja?
Po wykonaniu stosownego researchu przed wyjazdem, północ Tajlandii zaczęła nam się kojarzyć z wyśmienitą regionalną kuchnią. Konsekwentnie, niemal natychmiast zamarzył nam się kurs gotowania, który przybliżyłby nam tajniki kuchni azjatyckiej. Okazało się, że spokojne, klimatyczne okolice Chiang Mai są doskonałym miejscem na rozpoczęcie kulinarnej przygody. Mnogość szkół, różnorodność kursów i wachlarz możliwości, jakie oferują może początkowo onieśmielać, dlatego należy obrać jakąś strategię, zgodnie z którą przeprowadzimy wstępną selekcje.
;-) Uznaliśmy, że idealny kurs gotowania bezwzględnie musi spełnić 3 wymagania: Po pierwsze – powinien być rozpoczęty wizytą na lokalnym targu, gdzie zostaniemy wstępnie zaznajomieni z lokalnymi produktami, po drugie – powinien odbyć się w pięknych okolicznościach przyrody, tj. na farmie, nie w mieście i po trzecie – chcieliśmy sami zdecydować z jakimi potrawami będziemy się mierzyć. (Większość szkół gotowania narzuca z góry wyznaczone dania, a menu jest uzależnione od dnia tygodnia.)
Ostateczny wybór padł na Asia Scenic Thai Cooking i był to strzał w dziesiątkę! Całodniowy kurs trwał około 6-7godzin, podczas których mieliśmy okazję przygotować aż 7 potraw. Cena 1200THB/ os., poza lekcją gotowania, obejmuje również transport do i z farmy, wycieczkę na bazar, powitalną przekąskę, wodę pitną w nieograniczonej ilości oraz książkę kucharską na zakończenie kursu. Myślę, że to rozsądna cena. No to w drogę....
Pierwszy etap kursu to krótka, rzeczowa porcja informacji przekazana nam na lokalnym bazarze.
Następnie, po dotarciu na farmę czekała nas przechadzka po ogrodzie. Fantastyczne jest to, że produkty, z których korzystaliśmy podczas kursu rosły niemal na wyciągnięcie ręki. Mieliśmy zatem pewność, że zerwane bezpośrednio przed lekcją, były świeże. Głównymi składnikami kuchni tajskiej są liście limonki kaffir, trawa cytrynowa, imbir, galangal, bazylia, która występuje w Azji w kilku odmianach oraz chili. Podczas spaceru po ogrodzie wszystkich mieliśmy okazję powąchać, dotknąć i posmakować. Część zebraliśmy własnoręcznie, aby skorzystać z nich podczas gotowania.
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Festiwal Światła to 3-dniowe wydarzenie, na które głównie składają się Loy Krathong i Yee Peng. W 2017 roku oficjalna inauguracja festiwalu przypadła na 2 listopada. Punktualnie o 19:00, na centralnym placu starego miasta, ponad 300 kobiet otworzyło ceremonię dostojnym tańcem Lanna.
I właściwie od tego uroczystego momentu, aż do 5 listopada, nieprzerwanie, od rana do nocy, Chiang Mai świętowało i biło w rytmie mniejszych, bądź większych wydarzeń, dlatego relacji z tego wydarzenia nie będę dzielić kolejno na 3 wieczory. Podsumuję najważniejsze punkty ceremonii w jednym dłuższym poście.
Co roku, najczęściej w listopadzie, w Tajlandii obchodzony się bajecznie kolorowy i ciekawy festiwal - Loy Krathong. Jest on tradycyjnym świętem odbywającym się z okazji zakończenia pory deszczowej, w dwunastym miesiącu lunarnym tajskiego kalendarza, w trakcie pełni księżyca. Istotą obrzędu jest puszczanie na wodę rozświetlonych łódeczek - stąd festiwal wziął swoją nazwę. Krathongi, czyli malutkie dratewki tradycyjnie wykonywane z pnia bananowca, bądź styropianu, a następnie otulane bananowymi liśćmi oraz przyozdabiane kolorowymi kwiatami, świeczkami oraz kadzidełkami, są głównym symbolem festiwalu.
No dobrze, a jakie znaczenie dla Tajów ma rytuał puszczania kolorowych rozświetlonych stroików na wodę? To przede wszystkim forma podziękowania duchom wodnym i bóstwom rzecznym za brak monsunowych powodzi, czy obfite deszcze umożliwiające uprawę oraz późniejsze zbiory ryżu. Odpływające w dół rzeki stroiki symbolizują również pożegnanie z tym, co złe i prośbę o lepszy los. Przesądna niby nie jestem, ale nie zaszkodzi spróbować. ;-)
Do Chiang Mai przyciągnęło mnie jednak inne święto. Święto następujące dzień po Loy Krathing, mianowicie - Yee Peng. Zdjęcia dokumentujące to wydarzenie zupełnie mnie zahipnotyzowały. Uznałam, że to jedno z najciekawszych festiwali na świecie i nie darowałabym sobie, gdybym nie uwzględniła go w planie naszej tajskiej wyprawy. W odróżnieniu od Loy Krathong, Yee Peng obchodzone jest jedynie na północy kraju, w związku z tym pobyt w Chiang Mai zaplanowałam z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Symbolem Yee Peng są puszczane w nocne niebo Khom Loy, czyli papierowe lampiony o cylindrycznym kształcie, usztywnione drutem, z doczepionym bawełnianym elementem, który się podpala. Wypełniając się gorącym powietrzem lampiony unoszą się do góry. Buddyści wierzą, że wraz z khom loy do nieba odlatują kłopoty i nieszczęście. Jeśli balon zniknie nam z oczu zanim ogień zgaśnie, właściciela czeka szczęście w zbliżającym się roku. ;)
Nieprawdopodobne widowisko spełniło absolutnie wszystkie moje oczekiwania. Na żywo spektakl unoszących się w granatowe niebo tysięcy migoczących lampionów jest jeszcze bardziej hipnotyzujący i poruszający, niż na zdjęciach. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie można zobaczyć coś tak spektakularnego, na równie wielką skalę.
Yee Peng ma niestety również drugą, ciemniejszą stronę, o której raczej się nie mówi. Początkowo wydawało mi się, że władze miasta organizacyjnie udźwigną to wydarzenie. Festiwal w Chiang Mai odbywa się od wielu lat, więc teoretycznie służby zabezpieczające event powinni zdobyć już w tej kwestii pewne doświadczenie i wprawę. Faktycznie, nad porządkiem czuwała masa policjantów - ale wygląda na to, że czasami nawet cała armia wojska byłaby bezsilna wobec ludzkiej głupoty i bezmyślności. A tej niestety nie brakowało…
Wydarzenia masowe zawsze niosą ze sobą pewne ryzyko. Mundurówka była widoczna na każdej ulicy, ale przy tak ogromnym tłumie nie była w stanie zapanować nad ogólnym chaosem. Ludzie, w celu wypuszczenia swojego lampionu, udawali się głównie na most Nawarat Bridge. Było na nim tak tłoczno, że wydawało mi się, że decyzja wejścia wiązałaby się z zejściem z niego dopiero nazajutrz. :D
No i w tym miejscu czar i magia festiwalu pryska, a pierwsze skrzypce zaczyna grać krótkowzroczność i bezmyślność ludzi. Widzieliśmy zbyt dużo nieodpowiedzialnych działań i niebezpiecznych sytuacji, żeby zdecydować się w tym uczestniczyć. Widzieliśmy momenty, kiedy odpalane w gęstym tłumie lampiony były wypuszczane z rąk zbyt wcześnie i nienapełnione wystarczającą ilością ciepłego powietrza zamiast się wzbijać, lądowały parę metrów dalej - na czyjejś głowie. W tak ogromnym ścisku nie było swobody ruchu, czy drogi ucieczki. Ludzie w panice uderzali opadający lampion chcąc zmienić kierunek jego lotu. Papierowe ściany błyskawicznie zajmowały się ogniem, a po kolejnym uderzeniu rozpadały na dziesiątki palących się strzępków lądujących bez ładu, gdzie popadnie. Wydawać by się mogło, że po pierwszej takiej sytuacji do ludzi coś dotrze, że wyciągną jakieś wnioski… ale nie. Za chwilę piski rozbrzmiewały kilka metrów dalej. I znowu, i znowu, i znowu….
Zeszliśmy nad brzeg rzeki Ping, który był również zatłoczony, ale wydawał nam się nieco bezpieczniejszy. Na niczym nieograniczonej przestrzeni mieliśmy mimo wszystko więcej swobody. Ale tej nocy wiatr był dość silny i część lampionów, które zostały wypuszczone z pierwszej części mostu, lądowały na drzewach nad nami. Wbijały się głęboko w korony paląc liście. A te… po chwili opadały rozżarzonym złotym deszczem na tłum.
Ze względu na festiwal wszystkie loty nad Chiang Mai zostają wstrzymane na okres trzech dni, ale to nie wystarczy. Niebezpieczeństwo, jakie niosą ze sobą latające lampiony nadal jest duże. W drodze powrotnej do hostelu, widzieliśmy jak opadający lampion wpadł komuś na balkon. I długo jeszcze się na nim wypalał…
Nie wiem, czy można tego typu festiwal zorganizować lepiej, mądrzej… My w każdym razie, po zobaczeniu związanego z nim chaosu, zrezygnowaliśmy z puszczania własnego. Zakupiony lampion zostawiliśmy przy pierwszym lepszym ogrodzeniu, poszliśmy na sushi, a potem pod niebem usłanym tysiącami migoczących lampionów, udaliśmy się do hotelu.
3.11. – kurs gotowania, czyli jak smakuje Azja?
Po wykonaniu stosownego researchu przed wyjazdem, północ Tajlandii zaczęła nam się kojarzyć z wyśmienitą regionalną kuchnią. Konsekwentnie, niemal natychmiast zamarzył nam się kurs gotowania, który przybliżyłby nam tajniki kuchni azjatyckiej. Okazało się, że spokojne, klimatyczne okolice Chiang Mai są doskonałym miejscem na rozpoczęcie kulinarnej przygody. Mnogość szkół, różnorodność kursów i wachlarz możliwości, jakie oferują może początkowo onieśmielać, dlatego należy obrać jakąś strategię, zgodnie z którą przeprowadzimy wstępną selekcje. ;-) Uznaliśmy, że idealny kurs gotowania bezwzględnie musi spełnić 3 wymagania:
Po pierwsze – powinien być rozpoczęty wizytą na lokalnym targu, gdzie zostaniemy wstępnie zaznajomieni z lokalnymi produktami,
po drugie – powinien odbyć się w pięknych okolicznościach przyrody, tj. na farmie, nie w mieście
i po trzecie – chcieliśmy sami zdecydować z jakimi potrawami będziemy się mierzyć. (Większość szkół gotowania narzuca z góry wyznaczone dania, a menu jest uzależnione od dnia tygodnia.)
Ostateczny wybór padł na Asia Scenic Thai Cooking i był to strzał w dziesiątkę! Całodniowy kurs trwał około 6-7godzin, podczas których mieliśmy okazję przygotować aż 7 potraw. Cena 1200THB/ os., poza lekcją gotowania, obejmuje również transport do i z farmy, wycieczkę na bazar, powitalną przekąskę, wodę pitną w nieograniczonej ilości oraz książkę kucharską na zakończenie kursu. Myślę, że to rozsądna cena. No to w drogę....
Pierwszy etap kursu to krótka, rzeczowa porcja informacji przekazana nam na lokalnym bazarze.
Następnie, po dotarciu na farmę czekała nas przechadzka po ogrodzie. Fantastyczne jest to, że produkty, z których korzystaliśmy podczas kursu rosły niemal na wyciągnięcie ręki. Mieliśmy zatem pewność, że zerwane bezpośrednio przed lekcją, były świeże. Głównymi składnikami kuchni tajskiej są liście limonki kaffir, trawa cytrynowa, imbir, galangal, bazylia, która występuje w Azji w kilku odmianach oraz chili. Podczas spaceru po ogrodzie wszystkich mieliśmy okazję powąchać, dotknąć i posmakować. Część zebraliśmy własnoręcznie, aby skorzystać z nich podczas gotowania.