Ale po kolei… Projekt, na przestrzeni 4 lat, zdobył zasłużony rozgłos. Zainteresowanie jest spore, dlatego najlepiej podejść do jednego z 3 ośrodków w Chiang Mai i umówić się na konkretną godzinę z odpowiednim wyprzedzeniem. Przed rozpoczęciem właściwego masażu, udajemy się na mycie stóp. Następnie przechodzimy do głównej sali, gdzie po uprzednim przebraniu się w stosowne, luźne „piżamki” kładziemy na jednym z łóżek. I wtedy zaczyna się magia…..! Rodzajów tajskiego masażu jest kilka, ale ten klasyczny i najsłynniejszy liczy już niemal 2 i pól tysiąca lat. Legenda głosi, że powstał, aby przynieść ulgę samemu Buddzie. Łączy działanie wielu dobroczynnych dla zdrowia przyjemności oraz technik: akupresury, ajurwedy, shiatsu oraz jogi pasywnej. Joga pasywna oznacza tyle, że dzięki pomocy masażystki jesteśmy w stanie przyjąć kilka podstawowych asan, czyli pozycji jogi. Masażystki poza dłoniami używają również przedramion oraz łokci. Masaż jest rytmiczny i polega na uciskaniu linii sen, którymi wedle założeń tajskiej medycyny przepływa życiowa energia. Tyle tytułem wstępu.
W praktyce: Subtelnie wybrzmiewająca z głośników muzyka, delikatny, unoszący się w powietrzu egzotyczny zapach i cudownie przyjemna, pozwalająca odetchnąć od palącego słońca temperatura powietrza. Do tego przyciemnione światło i sporadyczne tajskie szepty masażystek w tle, które dodają regionalnego smaczku. Tych wiele drobnych aspektów budowało spójną, bardzo urokliwą i harmonijną całość. Atmosfera była na tyle niezwykła, że z chwilą położenia się na łóżku świat poza salą przestawał istnieć, a dwie godziny mijały w mgnieniu oka. Teraz już wiem, że umiejętnie wykonany masaż jest sztuką. Człowiek przenosi się do innej rzeczywistości, wycisza się, odpływa i regeneruje.
W Women's Massage Center byliśmy dwukrotnie - drugiego i ostatniego dnia pobytu i dwukrotnie miałam wrażenie, że przechodzę tam jakieś osobiste catharsis. Jeśli planujecie pobyt w Chiang Mai, koniecznie podarujcie sobie odrobinę relaksu! Masaż przynosi niesamowite ukojenie i energię. Na pożegnanie zostaliśmy poczęstowani filiżanką jaśminowej herbaty. Na samo wspomnienie, już tęsknie!
Smakowite Naleśniki Rioti z Bananem i Nutellą
Zajadałam się nimi przez cały pobyt w Chiang Mai. Rioti różnią się od polskich naleśników tym, że podobno zamiast mleka, do ciasta dodaje się wodę. Najpopularniejszy słodki street-food nadziewany jest najczęściej siekanym bananem i nutellą, choć oczywiście można poprosić o inne połączenie. Przygotowane wcześniej ciasto na oczach turysty rozciągane jest do granic możliwości na rozgrzanej, nawilżonej tłuszczem blasze. Naleśniki są cienkie niczym bibułka, dlatego smażone nabierają fantastycznej chrupkości. Jednym słowem: Mniaaaaaaaaaaaaaaaaam!
Po nasz ulubiony słodki smakołyk wracaliśmy wciąż do tej samej Pani w charakterystycznej króliczej czapce.
:D Po kilku odwiedzinach rozpoznawała nas już z daleka i z rozbrajającym uśmiechem na twarzy witała słowami „Yummy Yummy! Same Same?”
:D Ostatniego dnia w Chiang Mai po prostu nie mogliśmy do niej nie wstąpić…
DON SUTHEP
Do pełnego obrazu Chiang Mai brakowało nam jeszcze jednego elementu - świątyni Wat Phra That, która znajduje się na szczycie wzgórza Don Suthep, z którego rozciągają się wspaniałe widoki na miasto. Ponoć świątynia najładniej prezentuje się wieczorem, mieniąc się przy zachodzącym słońcu, dlatego dopiero popołudniu, po całodniowym nic-nierobieniu skierowaliśmy swoje kroki w stronę północnej bramy Pratu Chang Pheuak, spod której odjeżdżają songthaewy (songthaew to pick up z dwoma rzędami siedzeń na pace). Góra, w cieniu której leży całe Chiang Mai, wznosi się na wysokość 1676 m n.p.m., czyli ponad 1300 metrów nad samym miastem. Na jej szczyt prowadzi stroma serpentyna. Podjazd jest bardzo kręty i wymagający, bez przerwy pięliśmy się w górę.
Do świątyni Wat Phra That Doi Suthep prowadzą ponad 300-stopniowe schody Staircase. Ich balustrady, w postaci wijących się kolorowych, bogato zdobionych rzeźb wielkich mitycznych smoków naga, są bardzo efektowne.
Centralnym punktem świątyni jest imponująca złota chedi otoczona ażurowymi parasolami, która przy zachodzącym słońcu prezentuje się fantastycznie. Wat Phra That Doi Sutep przyciąga rzesze turystów, ale jednocześnie, jako ikona buddyzmu, jest dla Tajów miejscem świętym, w którym przechowywane są relikwie Buddy. Jest również niezwykle ważnym celem pielgrzymkowym, do którego stale przyjeżdżają, aby się pomodlić i wyciszyć.
Niedaleko znajduje się wyjątkowy taras do medytacji, z którego roztacza się panorama Chiang Mai. Ponoć często, ze względu na swoje usytuowanie, świątynia spowita jest chmurami. Nam pogoda szczęśliwie dopisała i mogliśmy zobaczyć Chiang Mai w pełnej okazałości. I Ci mnisi!!! (brakuje mi tu emoticonu z sercami zamiast oczu!)
:D
„Truskawka” na torcie
:D
Centralną ulicą przecinającą stare miasto ze wschodu na zachód jest Rachadamnoen Road. W niedziele ulica jest zamykana dla ruchu zamieniając się w "walking street market". Tworzy naprawdę dłuuuugi targ. Zaczyna się od bramy Phae i ciągnie się przez około 1 km na całej długości ulicy. Artyści sprzedają tam swoje własne wyroby, a muzycy dumnie prezentują swoje umiejętności. W drodze do domu mijaliśmy dziesiątki małych kramików i kupowaliśmy ostatnie pamiątki. Nie zabrakło oczywiście wózków z tajskimi przysmakami. Wydawało mi się, że to idealne - choć zupełnie przypadkowe - zwieńczenie pobytu w Chiang Mai.
Ale miasto trzymało dla mnie w zanadrzu jeszcze jedną, cudowną niespodziankę, której uroku i magiczności słowami opisać nie potrafię. Wracając w stronę hotelu, trafiliśmy na przepiękną ceremonię.
Północ Tajlandii jest bardzo pociągająca i wieloraka. Ma tyle do zaoferowania! Cudowne ośrodki odmieniające los słoni. Górską prowincję, która jest niezwykłą mozaiką etniczną. Mnogość świątyń i mnichów w szafranowych szatach. Doskonałą kuchnię. Wolne tempo życia oraz najlepsze w Tajlandii ośrodki masażu. Chiang Mai jest kulturalnym sercem kraju.
Mimo tego, że jest czwarte co do wielkości w Tajlandii, to nie zrobiło na nas wrażenia chaotycznego i głośnego. Nie jest tak przytłaczające i kosmopolityczne jak Bangkok. Życie toczące się wewnątrz murów jest jakby oderwane od pozostałej części miasta. Jest tłoczno, owszem, ale jakoś tak niemęcząco…. Kilkudniowe uroczystości stworzyły nieprawdopodobną i niezapomnianą atmosferę...Być może ten wyjątkowo barwny okres przyczynił się do tego, że tak przypadło nam do gustu.6.11 – 8.11. BANGKOK - Wielkie Mango, czy Wielki… Durian?
Podobno Bangkok wzbudza skrajne emocje - albo się go kocha, albo nienawidzi. Bez ceregieli – nienawidzę
:evil: I właściwie zupełnie mnie to uczucie nie zaskoczyło. Dokładnie tą samą frustrację czułam w Marrakeszu. Za głośno, za gęsto, za parno. Miejskie dżungle mnie przytłaczają, duszę się. Unoszący się w powietrzu smog, w połączeniu z wysoką wilgotnością oblepia i potęguje dyskomfort natury klaustrofobicznej.
;) Do tego gigantyczne korki i setki klaksonów trąbiących bez celu. Ogólny brud i co rusz drażniąca woń zgniłych owoców, czy ryb. Nie moja bajka. Nie jestem w stanie cieszyć się pysznym tajskim street foodem, czy zachwycać świątyniami w zgiełku i chaosie. Maks zresztą czuje podobnie. Metropolie rozbudzają w nas jakieś demony
:shock: – stajemy się rozdrażnieni, zniecierpliwieni i psychicznie zmęczeni. Jednym słowem ciężko – i już po pierwszej godzinie wiedzieliśmy, że kolejne dwa dni w Bangkoku będą dla nas dużym wyzwaniem i sprawdzianem umiejętności zachowania zimnej krwi. (Sprawdzian oczywiście kilkukrotnie oblaliśmy
:D, ale to w zasadzie również mnie nie zdziwiło.
:lol: ) Dla równowagi dodam, że podczas zwiedzania Bangkoku rozmawialiśmy z różnymi, napotkanymi ludźmi i często pytaliśmy o to, jak podoba im się miasto. W 90% były to opinie bardzo pochlebne. Zachwyty wręcz....
:shock: Więc, yyyyy…. jesteśmy chyba kosmitami.
;-)
Dzień 1
Nocleg zarezerwowaliśmy w okolicach Khao San Road. Po brutalnym zderzeniu z miastem, próbowaliśmy zniwelować czymś pierwszy szok. A wiadomo – udręczone ciało i duszę najlepiej koi zimny Chang - najlepiej spożywany w doborowym towarzystwie. Zgodnie z umową, wieczorem spotkaliśmy się z Anią i Marcinem, których poznaliśmy na lotnisku w Siem Reap. Tak. Tymi samymi, z którymi pierwszego spotkania w Kambodży mało nie przypłaciliśmy przegapieniem lotu i zgubieniem paszportu.
:roll: . Ale kto nie ryzykuje… nie piję szampana. Right?
Dzień 2
Mimo sceptycznego nastawienia do miasta i marnego pierwszego wrażenia, podjęliśmy rękawice i postanowiliśmy dać mu drugą szansę.
;-) Zaczęliśmy w dość oczywisty sposób.
The Grand Palace
Najpopularniejszy zabytek Bangkoku, Wielki Pałac Królewski, to kompleks budynków z końca XVIII wieku, który przez 150 lat służył jako siedziba królów Tajlandii. Choć rodzina królewska już dawno w nim w nie mieszka, to jednak Pałac nadal pozostaje miejscem o niezwykłym znaczeniu dla Tajów. W dalszym ciągu przechowywane są tu insygnia koronacyjne i nadal odbywają się w nim najważniejsze uroczystości dworskie i państwowe, w tym koronacje królewskie, audiencje obcych monarchów i ambasadorów przyjmowanych przez króla Tajlandii. Przed wejściem na jego teren należy pamiętać o stosownym, wyrażającym szacunek stroju – jest on bardzo skrupulatnie sprawdzany przez strażników. Bez względu na płeć obowiązują długie spodnie. Nieco zaskoczony i przyparty do muru Maks podjął męską decyzje i przed wejściem, specjalnie na ta okazję, zakupił wyjątkowo... tajskie
;) spodnie w złote słonie.
:lol:
:lol:
:lol: Bilet do Wielkiego Pałacu kosztuje 500 THB/os.
Teren zespołu pałacowego można podzielić na dwie części. Religijną – na którą składa się kompleks świątynny Wat Phra Kaew, ze Świątynią Szmaragdowego Buddy, oraz świecką - Chakri Maha Prasad.
Po przekroczeniu „progów” pałacowego przybytku pierwsza rzuciła mi się w oczy lśniąca w słońcu, ogromna złota stupa - Phra Si Rattana Czedi, w której przechowywana jest relikwia Buddy – fragment kości mostka.
Kumulacja rozmaitych zdobień, ferii kolorów, blasku oraz wszechobecnego złota na stosunkowo niewielkiej przestrzeni jest tak duża, że początkowo trudno zatrzymać rozbiegany wzrok na czymś konkretnym. Otaczająca architektura, esencja tajskiego stylu, drobiazgowość i precyzja wykonania jest oszałamiająca. Nawet jeśli przesadny przepych i blichtr nie mieszczą się w naszej codziennej estetyce, to paradoksalnie to miejsce nadal się broni. Jest niezwykłe.
Fajne ale jak dla mnie za dużo zdjęć . Np po co kilkanaście zdjęć domów przy wodzie albo 5 razy ten sam talerz z jedzeniem. Przynajmniej jak się czyta na telefonie to przewijanie jest męczące .
Mi ilość zdjęć zupełnie nie przeszkadzała. Dopiero teraz zauważyłem, że zdjęć BBQ jest kilka
;)Czytałem z zaciekawieniem, dzięki za możliwość miłego spędzenia niedzielnego popołudnia! Nakręciłaś mnie na te klimaty
;)
Fajna relacja, widać że super spędziliście ten czas. No i mega inspirująca, ten kurs gotowania
:D Z niecierpliwością czekam na dalszą część. Na pewno będę korzystac jak w końcu uda mi się tam wybrać
:)
Ale po kolei…
Projekt, na przestrzeni 4 lat, zdobył zasłużony rozgłos. Zainteresowanie jest spore, dlatego najlepiej podejść do jednego z 3 ośrodków w Chiang Mai i umówić się na konkretną godzinę z odpowiednim wyprzedzeniem.
Przed rozpoczęciem właściwego masażu, udajemy się na mycie stóp. Następnie przechodzimy do głównej sali, gdzie po uprzednim przebraniu się w stosowne, luźne „piżamki” kładziemy na jednym z łóżek. I wtedy zaczyna się magia…..!
Rodzajów tajskiego masażu jest kilka, ale ten klasyczny i najsłynniejszy liczy już niemal 2 i pól tysiąca lat. Legenda głosi, że powstał, aby przynieść ulgę samemu Buddzie. Łączy działanie wielu dobroczynnych dla zdrowia przyjemności oraz technik: akupresury, ajurwedy, shiatsu oraz jogi pasywnej. Joga pasywna oznacza tyle, że dzięki pomocy masażystki jesteśmy w stanie przyjąć kilka podstawowych asan, czyli pozycji jogi. Masażystki poza dłoniami używają również przedramion oraz łokci. Masaż jest rytmiczny i polega na uciskaniu linii sen, którymi wedle założeń tajskiej medycyny przepływa życiowa energia. Tyle tytułem wstępu.
W praktyce: Subtelnie wybrzmiewająca z głośników muzyka, delikatny, unoszący się w powietrzu egzotyczny zapach i cudownie przyjemna, pozwalająca odetchnąć od palącego słońca temperatura powietrza. Do tego przyciemnione światło i sporadyczne tajskie szepty masażystek w tle, które dodają regionalnego smaczku. Tych wiele drobnych aspektów budowało spójną, bardzo urokliwą i harmonijną całość. Atmosfera była na tyle niezwykła, że z chwilą położenia się na łóżku świat poza salą przestawał istnieć, a dwie godziny mijały w mgnieniu oka. Teraz już wiem, że umiejętnie wykonany masaż jest sztuką. Człowiek przenosi się do innej rzeczywistości, wycisza się, odpływa i regeneruje.
W Women's Massage Center byliśmy dwukrotnie - drugiego i ostatniego dnia pobytu i dwukrotnie miałam wrażenie, że przechodzę tam jakieś osobiste catharsis. Jeśli planujecie pobyt w Chiang Mai, koniecznie podarujcie sobie odrobinę relaksu! Masaż przynosi niesamowite ukojenie i energię. Na pożegnanie zostaliśmy poczęstowani filiżanką jaśminowej herbaty. Na samo wspomnienie, już tęsknie!
Smakowite Naleśniki Rioti z Bananem i Nutellą
Zajadałam się nimi przez cały pobyt w Chiang Mai. Rioti różnią się od polskich naleśników tym, że podobno zamiast mleka, do ciasta dodaje się wodę. Najpopularniejszy słodki street-food nadziewany jest najczęściej siekanym bananem i nutellą, choć oczywiście można poprosić o inne połączenie. Przygotowane wcześniej ciasto na oczach turysty rozciągane jest do granic możliwości na rozgrzanej, nawilżonej tłuszczem blasze. Naleśniki są cienkie niczym bibułka, dlatego smażone nabierają fantastycznej chrupkości. Jednym słowem: Mniaaaaaaaaaaaaaaaaam!
Po nasz ulubiony słodki smakołyk wracaliśmy wciąż do tej samej Pani w charakterystycznej króliczej czapce. :D Po kilku odwiedzinach rozpoznawała nas już z daleka i z rozbrajającym uśmiechem na twarzy witała słowami „Yummy Yummy! Same Same?” :D Ostatniego dnia w Chiang Mai po prostu nie mogliśmy do niej nie wstąpić…
DON SUTHEP
Do pełnego obrazu Chiang Mai brakowało nam jeszcze jednego elementu - świątyni Wat Phra That, która znajduje się na szczycie wzgórza Don Suthep, z którego rozciągają się wspaniałe widoki na miasto. Ponoć świątynia najładniej prezentuje się wieczorem, mieniąc się przy zachodzącym słońcu, dlatego dopiero popołudniu, po całodniowym nic-nierobieniu skierowaliśmy swoje kroki w stronę północnej bramy Pratu Chang Pheuak, spod której odjeżdżają songthaewy (songthaew to pick up z dwoma rzędami siedzeń na pace).
Góra, w cieniu której leży całe Chiang Mai, wznosi się na wysokość 1676 m n.p.m., czyli ponad 1300 metrów nad samym miastem. Na jej szczyt prowadzi stroma serpentyna. Podjazd jest bardzo kręty i wymagający, bez przerwy pięliśmy się w górę.
Do świątyni Wat Phra That Doi Suthep prowadzą ponad 300-stopniowe schody Staircase. Ich balustrady, w postaci wijących się kolorowych, bogato zdobionych rzeźb wielkich mitycznych smoków naga, są bardzo efektowne.
Centralnym punktem świątyni jest imponująca złota chedi otoczona ażurowymi parasolami, która przy zachodzącym słońcu prezentuje się fantastycznie. Wat Phra That Doi Sutep przyciąga rzesze turystów, ale jednocześnie, jako ikona buddyzmu, jest dla Tajów miejscem świętym, w którym przechowywane są relikwie Buddy. Jest również niezwykle ważnym celem pielgrzymkowym, do którego stale przyjeżdżają, aby się pomodlić i wyciszyć.
Niedaleko znajduje się wyjątkowy taras do medytacji, z którego roztacza się panorama Chiang Mai. Ponoć często, ze względu na swoje usytuowanie, świątynia spowita jest chmurami. Nam pogoda szczęśliwie dopisała i mogliśmy zobaczyć Chiang Mai w pełnej okazałości. I Ci mnisi!!! (brakuje mi tu emoticonu z sercami zamiast oczu!) :D
„Truskawka” na torcie :D
Centralną ulicą przecinającą stare miasto ze wschodu na zachód jest Rachadamnoen Road. W niedziele ulica jest zamykana dla ruchu zamieniając się w "walking street market". Tworzy naprawdę dłuuuugi targ. Zaczyna się od bramy Phae i ciągnie się przez około 1 km na całej długości ulicy. Artyści sprzedają tam swoje własne wyroby, a muzycy dumnie prezentują swoje umiejętności. W drodze do domu mijaliśmy dziesiątki małych kramików i kupowaliśmy ostatnie pamiątki. Nie zabrakło oczywiście wózków z tajskimi przysmakami. Wydawało mi się, że to idealne - choć zupełnie przypadkowe - zwieńczenie pobytu w Chiang Mai.
Ale miasto trzymało dla mnie w zanadrzu jeszcze jedną, cudowną niespodziankę, której uroku i magiczności słowami opisać nie potrafię. Wracając w stronę hotelu, trafiliśmy na przepiękną ceremonię.
Północ Tajlandii jest bardzo pociągająca i wieloraka. Ma tyle do zaoferowania! Cudowne ośrodki odmieniające los słoni. Górską prowincję, która jest niezwykłą mozaiką etniczną. Mnogość świątyń i mnichów w szafranowych szatach. Doskonałą kuchnię. Wolne tempo życia oraz najlepsze w Tajlandii ośrodki masażu. Chiang Mai jest kulturalnym sercem kraju.
Mimo tego, że jest czwarte co do wielkości w Tajlandii, to nie zrobiło na nas wrażenia chaotycznego i głośnego. Nie jest tak przytłaczające i kosmopolityczne jak Bangkok. Życie toczące się wewnątrz murów jest jakby oderwane od pozostałej części miasta. Jest tłoczno, owszem, ale jakoś tak niemęcząco…. Kilkudniowe uroczystości stworzyły nieprawdopodobną i niezapomnianą atmosferę...Być może ten wyjątkowo barwny okres przyczynił się do tego, że tak przypadło nam do gustu.6.11 – 8.11. BANGKOK - Wielkie Mango, czy Wielki… Durian?
Podobno Bangkok wzbudza skrajne emocje - albo się go kocha, albo nienawidzi. Bez ceregieli – nienawidzę :evil: I właściwie zupełnie mnie to uczucie nie zaskoczyło. Dokładnie tą samą frustrację czułam w Marrakeszu. Za głośno, za gęsto, za parno. Miejskie dżungle mnie przytłaczają, duszę się. Unoszący się w powietrzu smog, w połączeniu z wysoką wilgotnością oblepia i potęguje dyskomfort natury klaustrofobicznej. ;) Do tego gigantyczne korki i setki klaksonów trąbiących bez celu. Ogólny brud i co rusz drażniąca woń zgniłych owoców, czy ryb. Nie moja bajka. Nie jestem w stanie cieszyć się pysznym tajskim street foodem, czy zachwycać świątyniami w zgiełku i chaosie. Maks zresztą czuje podobnie. Metropolie rozbudzają w nas jakieś demony :shock: – stajemy się rozdrażnieni, zniecierpliwieni i psychicznie zmęczeni.
Jednym słowem ciężko – i już po pierwszej godzinie wiedzieliśmy, że kolejne dwa dni w Bangkoku będą dla nas dużym wyzwaniem i sprawdzianem umiejętności zachowania zimnej krwi. (Sprawdzian oczywiście kilkukrotnie oblaliśmy :D, ale to w zasadzie również mnie nie zdziwiło. :lol: )
Dla równowagi dodam, że podczas zwiedzania Bangkoku rozmawialiśmy z różnymi, napotkanymi ludźmi i często pytaliśmy o to, jak podoba im się miasto. W 90% były to opinie bardzo pochlebne. Zachwyty wręcz.... :shock:
Więc, yyyyy…. jesteśmy chyba kosmitami. ;-)
Dzień 1
Nocleg zarezerwowaliśmy w okolicach Khao San Road. Po brutalnym zderzeniu z miastem, próbowaliśmy zniwelować czymś pierwszy szok. A wiadomo – udręczone ciało i duszę najlepiej koi zimny Chang - najlepiej spożywany w doborowym towarzystwie. Zgodnie z umową, wieczorem spotkaliśmy się z Anią i Marcinem, których poznaliśmy na lotnisku w Siem Reap. Tak. Tymi samymi, z którymi pierwszego spotkania w Kambodży mało nie przypłaciliśmy przegapieniem lotu i zgubieniem paszportu. :roll: . Ale kto nie ryzykuje… nie piję szampana. Right?
Dzień 2
Mimo sceptycznego nastawienia do miasta i marnego pierwszego wrażenia, podjęliśmy rękawice i postanowiliśmy dać mu drugą szansę. ;-) Zaczęliśmy w dość oczywisty sposób.
The Grand Palace
Najpopularniejszy zabytek Bangkoku, Wielki Pałac Królewski, to kompleks budynków z końca XVIII wieku, który przez 150 lat służył jako siedziba królów Tajlandii. Choć rodzina królewska już dawno w nim w nie mieszka, to jednak Pałac nadal pozostaje miejscem o niezwykłym znaczeniu dla Tajów. W dalszym ciągu przechowywane są tu insygnia koronacyjne i nadal odbywają się w nim najważniejsze uroczystości dworskie i państwowe, w tym koronacje królewskie, audiencje obcych monarchów i ambasadorów przyjmowanych przez króla Tajlandii.
Przed wejściem na jego teren należy pamiętać o stosownym, wyrażającym szacunek stroju – jest on bardzo skrupulatnie sprawdzany przez strażników. Bez względu na płeć obowiązują długie spodnie. Nieco zaskoczony i przyparty do muru Maks podjął męską decyzje i przed wejściem, specjalnie na ta okazję, zakupił wyjątkowo... tajskie ;) spodnie w złote słonie. :lol: :lol: :lol:
Bilet do Wielkiego Pałacu kosztuje 500 THB/os.
Teren zespołu pałacowego można podzielić na dwie części. Religijną – na którą składa się kompleks świątynny Wat Phra Kaew, ze Świątynią Szmaragdowego Buddy, oraz świecką - Chakri Maha Prasad.
Po przekroczeniu „progów” pałacowego przybytku pierwsza rzuciła mi się w oczy lśniąca w słońcu, ogromna złota stupa - Phra Si Rattana Czedi, w której przechowywana jest relikwia Buddy – fragment kości mostka.
Kumulacja rozmaitych zdobień, ferii kolorów, blasku oraz wszechobecnego złota na stosunkowo niewielkiej przestrzeni jest tak duża, że początkowo trudno zatrzymać rozbiegany wzrok na czymś konkretnym. Otaczająca architektura, esencja tajskiego stylu, drobiazgowość i precyzja wykonania jest oszałamiająca. Nawet jeśli przesadny przepych i blichtr nie mieszczą się w naszej codziennej estetyce, to paradoksalnie to miejsce nadal się broni. Jest niezwykłe.