+6
martwod 6 marca 2018 12:59
Nie trzeba być wcale niebieskooką blondynką o bladej cerze, by w Zambii zostać gwiazdą. – Hello, Marita – wołają za mną Zambijczycy, którzy z jakiegoś powodu nie wymawiają mojego imienia - Marta. Dziewczyny i kobiety pytają, czy mogą sobie zrobić ze mną zdjęcie. Młodzi chłopcy zagadują, czy mam męża. Czy czuję się z tym dziwnie? Eee, raczej jak gwiazda rocka, Marita!
Oczywiście nie był to powód dla którego wybieram się do Zambii. Decyduje tani bilet. I fakt, że nigdy wcześniej nie byłam w czarnej Afryce. Zambia wydaje się dobra na debiut. Spokojna, bezpieczna, ze stosunkowo stabilną, jak na Afrykę, sytuacją ekonomiczną.
Zatem lądujemy w Livingstone. To najbardziej turystyczne miejsce kraju. Co oznacza, że można tu spotkać kilkoro białych i znaleźć ze trzy niedrogie hostele. Stąd turyści startują nad przepiękne Wodospady Wiktorii oddalone od Livingstone o ok. 8 km.

, ,
,
Artystów w Zambii nie brakuje

, , , ,





Ten cud natury z pewnością nie jest przereklamowany. Victoria Falls są ponad dwukrotnie wyższe (107m-51m) i o ponad pół kilometra szersze (1737m-1203m) od osławionej Niagary. Monumentalnością dorównują wodospadowi Iquazu na pograniczu argentyńsko-brazylijskim. Oglądamy je w styczniu, kiedy nie są najbardziej zjawiskowe (dopiero rozpoczęła się pora deszczowa) a i tak potrafią przemoczyć do cna z odległości dobrych stu metrów. Woda jest wszędzie, towarzyszy jej nienaturalnie intensywna zieleń, huk, no i te tęcze, do bólu kiczowate, wszędzie, piękne.
Atmosferę warzy mi tylko aparat, który nagle odmawia współpracy. Pozostaje komórka… Przy takich widokach to moja prywatna katastrofa.

,





, ,


- Pawiany wchodzą na ściany – ta rymowanka tłucze mi się wciąż po głowie. Bo te nad wodospadami Wiktorii łażą wszędzie, rozkładają się na ścieżkach, obsiadają ławki. Co ostrożniejsi turyści skwapliwie schodzą im z drogi. Boją się ich nawet koczkodany, o genitaliach w kolorze niezapominajek. My utrzymujemy rozsądny dystans. I zafascynowani obserwujemy iskanie, drapanie, tarmoszenie, bujanie na gałęziach, kuszące wystawianie czerwonych pośladków – cały ten pawiani świat.

, ,

,

,

,


Trasa z zambiańskiej na zimbabwiańską stronę wodospadów nie jest długa, jednak uświadamia nam bardzo ważną rzecz: pas przygraniczny obydwóch państw zamieszkany jest niemal wyłącznie przez artystów. I patriotów. Co drugi mijamy obywatel ukrywa w torbie lub za pazuchą drewniane słonie, miski i hipopotamy. I sprzedaje je dla dobra swojej wioski. – Only łan dolar maj frend – przekonują turystów. - Łan dolar for maj wylydż!
Artystów jest jednak zbyt wielu, a hipopotamy i słonie zbyt podobne do siebie, byśmy mogli uratować jakąkolwiek wioskę. Może uratujemy coś innym razem.
Na powtarzające się wśród turystów pytanie, która strona wodospadów, zambijska czy zimbabwiańska, jest piękniejsza, bardziej warta odwiedzenia, ciekawsza – odpowiem w irytujący sposób, jak wiele osób przede mną: należy zobaczyć obydwie. Są po prostu inne. Zambia daje możliwość podejścia do wody, wykąpania się pod wodospadami, przejścia przez super malowniczy Knife Bridge. Zimbabwe jest posągowe, odkrywa potęgę tego cudu. Tu już nie chodzi tylko o piękno, ale i o moc. Zatem sytuacja bez wyjścia, klasyczny pat, wszystko albo nic.

Wodospady po stronie Zimbabwe:
, , ,

,


Praktycznie:
Bilet do parku Zambia/Zimbabwe – 20/30USD
Obydwa parki można zobaczyć jednego dnia, od granicy czeka nas ok. 20 minut spaceru. Nie potrzebujemy do tego wizy sąsiedniego kraju. Trzeba pobrać kwitek na granicy i wrócić przed zamknięciem przejścia o godz. 22.
Przepełniony, rozlatujący się busik z centrum Livingstone do bramy parku (lub w drugą stronę): 5 ZMK (pół dolara).
*******************************************************************************************************

Dostać się do Parku Narodowego w Hwange (Zimbabwe) oddalonego od nas o nieco ponad sto kilometrów, jest w sumie bardzo prosto. Na początek trzeba udać się do pani z informacji turystycznej (a może jednak z biura turystycznego? Nie jestem pewna czy w Afryce pomiędzy jednym a drugim jest jakakolwiek różnica), pogadać godzinkę o pierdołach, wyjść na zakupy, wrócić, trochę pojęczeć, że drogo a życie turysty to udręka i dalej już z górki. Płacimy po 10 USD i pani zabiera nas na taxi, a taxi zabiera nas na główną drogę. Na tej drodze pani łapie autobus zmierzający we właściwym kierunku. Następnie płaci kierowcy za nasze bilety oraz przekazuje mu kluczowy numer telefonu do człowieka o imieniu Knowledge (Wiedza!) Kierowca dzwoni pod wskazany numer i nawiązuje kontakt. My wsiadamy do autobusu, żegnamy się z panią z informacji/biura i wyruszamy w drogę. Droga trochę trwa, bo wzdłuż niej rośnie wiele drzew a każde drzewo to potencjalny przystanek. W końcu jednak docieramy do miejsca, które wygląda nam na punkt przesiadkowy. Przesiąść się jednak nie możemy.
- Nie mogę się dodzwonić do Knowledge, nie odbiera – mówi zafrasowany kierowca.
- To może poszukamy innej podwózki? – podpowiadamy.
- Niestety, to niemożliwe. Obiecałem, że przekażę was w ręce Knowledge’a – rozkłada ręce kierowca.
Ostatecznie autobus rusza dalej a my razem z nim. I tak dojeżdżamy do skrzyżowania, które tym razem z całą pewnością musi być naszym skrzyżowaniem. Radość podwójna, bo oprócz skrzyżowania jest też nasz Knowledge. Dziękujemy wylewnie kierowcy, witamy się wylewnie z nowym przewodnikiem, płacimy po 5 USD i ruszamy dalej. Po drodze omawiamy warianty safari na następny dzień i po godzinie witamy bramę parku. I już! Prościzna!




Nasze domki w Parku Hwange. Mogliśmy wybierać - całkowity brak sąsiadów

,

Tutejsze przystanki mają wiele zalet, charakteryzuje je duży ruch powietrza oraz brak tłoku

,

Na miejscu instalujemy się w parkowej hawierze, po ok. 30USD od głowy. Oczywiście próbujemy targować – argumenty mamy bowiem żelazne, na terenie nie ma żadnych turystów poza nami. Żelazo nie wytrzymuje jednak zderzenia z twardą rzeczywistością: miejscówka jest państwowa, żar leje się z nieba a pani w recepcji ma na wszystko wylane, bo chce już do domu. Kapitulujemy. I wypatrujemy świtu oraz czekającego nas safari. Po prawdzie nie ma tu nic innego do roboty – parkowy sklepik z mydłem i powidłem zamykają o godz. 18, w restauracji poza na wpół rozebraną choinką i porzuconymi obok bombkami nie ma wiele do oglądania o jedzeniu nie wspominając („zupy grzybowej kucharz nie poleca” – ostrzega kelnerka). Dodatkowo opowieści i ostrzeżenia przed chodzącymi między chatkami drapieżnikami okazują się mocno przesadzone. Zastane fakty nie pozostawiają nam wyboru – idziemy spać.
O godz. 6 pod nasz domek zajeżdża Simba. Imię jak imię, nic dziwnego w Afryce. Skoro przywiózł nas tu Knowledge, dlaczego Simba nie miałby nas zawieźć na safari? Pod jego czujnym okiem będziemy wypatrywać poukrywanych po krzakach zwierzaków.
Początek jest trudny, ale kiedy już na dobre udaje się nam rozkleić powieki, zaczynamy widzieć. Na początek ptaki i snujące się tu i ówdzie impale. Wreszcie – majestatyczne żyrafy. To niesamowite, jakie wrażenie robi to zwierzę widziane z bliska, niemal na wyciągnięcie ręki. Obserwują nas, ale tylko kątem oka, chyba z mniejszym zachwytem niż my je. One są u siebie, my jesteśmy w bajce.
O godz. 9, kiedy zaczyna się upał, nie ma już sensu rozjeżdżać po krzakach, bo życie na sawannie zamiera a zwierzęta idą spać. Poddajemy się tym regułom.
Po skąpym lunchu i symbolicznym odpoczynku, przed drugą, ruszamy dalej. Marzą nam się lwy. Podobno dzień wcześniej para Polaków (sic!) wypatrzyła tu sześć czy osiem sztuk. – Jeżeli coś upolowały, powinniśmy je znaleźć. Jak nie pojadły, to poszły dalej – podgrzewa nastroje Simba. Stanęło na tym, że polowanie wzięło w łeb. I lwów, i nasze.
Za to udaje się nam dostrzec słonie (choć stwierdzenie „dostrzec słonie”, bądźmy szczerzy, nie brzmi zbyt poważnie), impale, kudu, strojnego sekretarza, zebry, hipopotama w półzanurzeniu i moc pomniejszych zwierząt. Co do słoni jeszcze – trudno wręcz uwierzyć, jak te potężne zwierzęta potrafią błyskawicznie rozpłynąć się w buszu. W jednej sekundzie widzimy krzak i imponujący słoni zadek, w następnej tylko krzak. Czary. A generalnie - nie spotkaliśmy króla, ale zwiedziliśmy królestwo. I są państwo zadowolone.


, , , , , ,




A na deser, wróciwszy już z parku, zmierzając do Zambii, podjadając pizzę w Victoria Falls, spotykamy parę Polaków. Tych, którzy widzieli w Hwange lwy. Nasze lwy!

Praktycznie:
Rest Camp&Lodge – dormitorium – 20USD (my stargowaliśmy na 15USD). Bardzo malownicza miejscówka, dużo zieleni, cisza, niemal luksusowy basen.
Taksówka od dworca autobusowego w VF do centrum – ok. 2-3 USD Autobus Victoria Falls-Cross Mabale (skrzyżowanie do PN Hwange, Main Camp) – ok. 8 USD
Transport ze skrzyżowania do bramy parku warto umówić wcześniej, bo droga jest mało używana – ok. 15 USD za trzy osoby
Wstęp do parku 20USD za dzień. 10USD/dzień, gdy nocujemy na terenie parku
Całodniowe safari (godz. 6-9 i 13.30-17) – 100 USD od osoby
*****************************************************************************************


Z podróżowaniem po tej, stosunkowo mało popularnej, części Afryki wiąże się jeden poważny problem: kompletny brak wiarygodnych informacji na jakikolwiek temat. Dobrych przewodników z praktycznymi wskazówkami nie ma (ten z planetą w tytule bezużyteczny), informacji w sieci jak na lekarstwo, a te które są, bywają sprzeczne. Miejscowe informacje turystyczne działają jak komercyjne biura, inni turyści najczęściej tak samo wygłupieni jak i my. A my chcemy do Parku Narodowego Chobe w Botswanie. W sumie nic prostszego – wystarczy wysupłać stokilkadziesiąt dolarów od głowy i wykupić odpowiednią wycieczkę w wybranym biurze. Sęk w tym, że my chcemy sami i chcemy taniej. Pozostaje nam więc zebrać ułamki informacji z internetu i od napotkanych ludzi, zrobić kanapki na drogę i wyruszyć w nieznane, czyli z Livingstone nad granicę z Botswaną. Początek zapowiada się obiecująco: bez większych problemów docieramy do postoju tzw. dzielonych taksówek, które po zebraniu kompletu pasażerów i 40 ZMW (4 USD) od głowy jadą do przygranicznego Kazungula (ok. 70 km od Livingstone). Przejście najkrótszej granicy świata (750 m) między Zambią a Botswaną zajmuje nam dwie chwile. Pewnie dlatego, że deklarujemy powrót tego samego dnia, przed godz. 18. We wskazanym okienku kupujemy bilet na prom i już jesteśmy w Botswanie. Tutaj uczymy się ważnej rzeczy: nie odzywać się bez potrzeby do pograniczników. Odezwałam się ja – było mi głupio tak po prostu przechodzić obok mundurowych siedzących przed kolejnymi budkami i nic. Zapytałam więc urzędującą Botswankę, czy mamy pokazać paszporty. A ona, zdezorientowana i w nagłym poczuciu obowiązku, czy wieziemy jakieś jedzenie. Na to ja, że tylko kanapki. A na to ona, że jak kanapki, to mamy je wrzucić do kontenera po prawej. Ooo, co to, to nie! Ścisnęłam zazdrośnie moją bułkę z tuńczykiem i przemknęłam, tym razem bez słowa, obok wspomnianego kontenera. Na szczęście nikt się już nami nie zainteresował. Kanapkę, na wszelki wypadek, zjadłam zaraz po przejściu granicy.
Trzeba przyznać, że tak całkiem w ciemno do Chobe nie jechaliśmy. Jeszcze w Zimbabwe, przez naszą ulubioną pośredniczkę, umówiliśmy safari z miejscowym przewodnikiem. Ten ostatni miał nas odebrać po zejściu z promu. Kłopot w tym, że poza sprzedawcami różnego badziewia, nikt na granicy na nas nie czekał. Czekaliśmy więc my. Aż się nam znudziło i z napotkanym taksówkarzem postanowiliśmy sami pojechać do firmy figurującej na wypisanym nam w Zimbabwe papierze. Po tym, jak dojechaliśmy do starej, dawno nieużywanej bramy w środku niczego i dowiedzieliśmy się, że firma nie istnieje, nasze nadzieje na udane safari i odzyskanie wpłaconej zaliczki zaczęły si rozpływać w gorącym afrykańskim powietrzu. Jedynym, który się nie poddawał był nasz taksówkarz. Wydzwaniał, wypytywał, zatrzymywał samochody na drodze, przy czym jeden nawet goniliśmy, jak bohaterowie szpiegowskiego filmu. W efekcie, do dziś nie wiem jak, ale znaleźliśmy naszego przewodnika, z którym, do czego doszliśmy później, w przedziwny sposób minęliśmy się na granicy.
Safari w Chobe nas nie ominęło. I dobrze, bo ten park zdecydowanie jest wart odwiedzenia. Żyje tu prawdopodobnie największa w całej Afryce populacja słoni – coś koło 120 tys. zwierząt! Widzi się tu ich całe stada. Fascynujące! Do tego tłum żyraf, hipopotamów, impali, bawołów i – wreszcie – lwy! Po prostu uparliśmy się, że chcemy zobaczyć na własne oczy te drapieżniki. I udało się! Wszystko dzięki żyrafom, które zamiast skubać beztrosko listki ulubionej akacji, wpatrywały się w jeden punkt. Wpatrzyliśmy się więc i my. I ujrzeliśmy trzy.
Dorodne lwice siedziały w wysokiej trawie i przyglądały się stojącym jakieś sto metrów dalej żyrafom. – Mają bardzo delikatne łapy, dlatego, żeby się nie poparzyć, czekają, aż ziemia ostygnie – wyjaśnia nam przewodnik. – Jak tylko zrobi się chłodniej, zaatakują. I na pewno jedna z tych pięknych żyraf tego nie przeżyje.
Park w Chobe zachwyca. Zwierząt jest mnóstwo, w dodatku można do nich całkiem blisko podejść, niemal się nie boją. – Kilka lat temu nasz rząd zakazał tu jakichkolwiek polowań, nawet komercyjnych. Zwierzęta przestały się bać ludzi – wyjaśnia przewodnik. Co tu gadać, jest prawie jak w raju.

,

,

,

,

,

,

,

, , , ,


PRAKTYCZNIE:
Taxi do granicy (Kazungula) 4USD/osoba przy pełnym obłożeniu (taksówki stoją po prawej stronie od głównej ulicy, idąc od centrum, przecznicę lub dwie przed dworcem autobusowym)
Prom – 2 ZMK
Taxi do Kasane – ok. 1 USD/osoba
Safari (ok. 3 godz.) – można zorganizować w Kasane – 30-40 USD, wstęp do parku w cenie.

Przy okazji - dziękuję koledze Radosławowi za udostępnienie zdjęcia lwic. Z komórką, no cóż, nie miałam szans. Dzięki Radziu!

W następnym odcinku o pełnej przygód wyprawie nad jezioro Kariba oraz o smokach.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

kornel 14 marca 2018 18:38 Odpowiedz
Z walizką na kółkach... mmmmm :)
michal11 15 marca 2018 11:18 Odpowiedz
martwod 15 marca 2018 21:12 Odpowiedz
kornelZ walizką na kółkach... mmmmm :)
Ale że na przystanku? Mój był tylko kamień pod zadkiem :-)