+1
martwod 7 marca 2018 12:49
Nad jezioro Kariba bardzo chciałam się dostać z kilku powodów. Po pierwsze trochę wody w środku Afryki to zawsze przyjemna odmiana. Biorąc pod uwagę, że Kariba Lake to największy sztuczny zbiornik wodny na świecie, tej wody mogło być nawet więcej niż trochę. Po drugie – nie jest to miejsce nadmiernie popularne wśród białych turystów a to zwykle zapowiada dobrą przygodę. Po trzecie – oddalone jest o żabi skok od naszego bazowego Livingstone, więc dostać się na miejsce to bułka z masłem... Chyba... No cóż, Afryka pokazała nam co myśli o tym trzecim założeniu…

Pierwszy etap podróży, czyli przejazd autobusem do miasteczka Choma, leżącego na trasie do stolicy – Lusaki, faktycznie jest dziecinnie prosty. Wystarczy kupić bilet w okienku na dworcu autobusowym w Livingstone (okienko można zobaczyć, jak się już człowiek przebije przez miejscowych naganiaczy), chwilę poczekać, wsiąść do dużego, całkiem wygodnego autobusu i wysiedzieć w nim jakieś cztery godziny.
Samo Choma to dziura. Ale można tu spotkać ciekawych ludzi. My spotykamy rodzeństwo Hindusów. Obydwoje w wieku okołoemerytalnym a ich życie sporo mówi o historii tego regionu. Ich dziadkowie wyemigrowali z Indii do Mozambiku, następnie rodzina przeniosła się do Zimbabwe, skąd rządy Mugabe, niosące gospodarczy i polityczny upadek, skutecznie ich przegoniły do Zambii, po czym wszyscy wyjechali za chlebem do USA, by w końcu wrócić do ukochanej Zambii. Rodzeństwo prowadzi miejscowy sklepik i zatrudnia okoliczną, trudną młodzież do zamiatania wody sprzed wejścia.
– Kanalizacja to nie jest to, co Zambia ma najlepszego - tłumaczą. Zambijscy Hindusi z Choma mają natomiast pyszne samosy, dużo życzliwości i dobrych rad. – W Livingstone uważajcie na słonie. Tylko w tym roku zadeptały już troje turystów i dwóch ochroniarzy – ostrzegają. – To dzikie zwierzęta a nie wszyscy o tym pamiętają.
Akurat ta przestroga mnie nie dotyczy. Wystarczyło, że wysłuchałam kiedyś programu o tym, jak okrutnie są tresowane słonie, mające turystom służyć za chodzące krzesełka. I podziękowałam za tę atrakcję, raz na zawsze.

Ciekawi ludzie nie zmieniają jednak faktu, że Choma to dziura. - Nie ma już transportu do Sinazongwe. Ostatni minibus odjechał – zapewniają nas naganiacze na targowisku, służącym też za punkt zborny dla busików dojeżdżających do okolicznych miejscowości. Co gorsza, te zapewnienia okazują się prawdą. - Wsiadajcie do busa do Sinazeze, tam przesiądziecie się do taksówki. I już! – doradzają nam miejscowi. Nieświadomi tego, co nas czeka, podążamy za tą radą.
Nie wiem, co sobie wyobrażaliśmy, bo chyba nie to, że pojedziemy w siedem osób w siedmioosobowym busie. W każdym razie rzeczywistość nas przerasta… Z każdym dosiadającym się do trzeszczącego w szwach pojazdu pasażerem jesteśmy pewni, że to już ostatni, że więcej się nie zmieści. Zwłaszcza, że obok samochodu wciąż leżą nasze plecaki i ze dwie wielkie walizy. Nie doceniamy wyobraźni przestrzennej naszego kierowcy i jego pomagiera. W końcu, gdy w busie dusi się już osiemnaście osób – niektóre na dwóch, inne tylko na jednym pośladku - przychodzi czas na zapakowanie bagaży. I tu zaczyna się wyższa matematyka. Walizki, tobołki, nasze plecaki, reklamówki – to wszystko kierowca z pomagierem próbują upchnąć na dziesiątki sposobów. Bezskutecznie. Do momentu, aż ktoś odkrywa, że jedna z potężnych waliz jest pusta. Zaraz ląduje w niej kilka tobołków. W sumie dziwimy się, że nikt nie wpadł na pomysł, by zmieścić tam jeszcze dodatkowego pasażera. Wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy na dobre ruszyli. Do momentu, gdy po minucie jazdy, zatrzymujemy się na stacji benzynowej. W czasie gdy nasz kierowca tankuje pojazd, jeden z pasażerów wymyka się, by po chwili wrócić z ogromnym telewizorem w ramionach. No tak, jesteśmy w komplecie.
Zasadniczo możemy uznać ten przejazd za przeżycie tygodnia. Zwłaszcza, gdy zatrzymujemy się w jednej z mijanych wiosek i otacza nas oddział wykrzykujących coś kobiet, uzbrojonych w banany, kolby kukurydzy, pomidory i potężne kapuściane głowy. – Komu pomidory, komu kapustę?! Kupujcie, macie jeszcze trochę miejsca pod sufitem!
W sumie – czemu nie?




Jest dosyć luźno. Jeszcze nie ma telewizora.



Kiedy wysypujemy się w końcu z busa, jesteśmy na tyle znieczuleni, że bez większych dyskusji pozwalamy się zapakować do rozlatującej się toyoty, mającej nas zawieźć nad upragnione jezioro. Resztkami sił próbuję tylko zaprotestować przeciwko ułożeniu naszych plecaków na stercie węgla w bagażniku. – Tutaj można wrzucić jakiś plecak – mówię, poklepując wytartą tapicerkę. Kiedy po tym geście krztuszę się od kurzu, wznoszącego się pod podbitkę, jak atomowy grzyb, rezygnuję z udzielania dalszych rad. A kierowca rusza w drogę. Choć w zasadzie drogą tego traktu nie można nazwać. Ot, wyrąbana w sawannie przecinka, z lekka uklepana, za to pełna dziur. Gdy wyprzedza nas chłopiec na rowerze wiem, że dojazd do celu zajmie nam jeszcze trochę czasu.



Na szczęście nasz współpasażer, miły mieszkaniec wioski przed Sinazongwe, aktualnie kompletnie pijany, z absolutną pewnością twierdzi: - Jezioro jest piękne a w Sinazongwe znajdziecie wspaniałe lodge, niedrogie, z cudownym lejk wiu.
Adresu żadnego nie podaje, bo przechodzi w stan uśpienia.
Koniec drogi, czy też przecinki wyrąbanej przez sawannę, oznacza wreszcie dotarcie do celu. Jest już ciemno, pusto, nie mamy żadnej rezerwacji ani nawet adresu jakiegoś hoteliku, ale jesteśmy dobrej myśli. W dodatku udaje się nam złapać jakiegoś spóźnionego przechodnia, który macha ręką w mrok, sugerując, że jadąc w tamtym kierunku, znajdziemy nocleg. I faktycznie, z nocy wyłania się przytulna miejscówka – coś tam ... Lodge. Wchodzimy do miłego, choć pustego, baru, witamy się z miłą panią i prosimy o miły nocleg, nie przekraczający 20 USD za głowę. Albo nawet przekraczający, ale raczej niewiele. Pani miło się uśmiecha i podaje nam cennik. I kiedy już udaje się nam dojść do siebie po pierwszym szoku, przestaje być miło – najtańszy nocleg w domku wieloosobowym kosztuje tu 660 USD od osoby! Nie dyskutując z tym absurdem, zawijamy się z powrotem w noc a taksówkarz wiezie nas do centrum miejscowości, czyli pod wielkie drzewo, przy którym stoją ze dwa sklepy, aktualnie zamknięte, oraz jakaś buda błyskająca światłami i hucząca muzyką. – To jedyny guesthouse w mieście – taksówkarz pokazuje na budę. – A ja muszę wracać, bo kończy mi się benzyna. Jak chcecie, mogę was zabrać.
Co to, to nie! Naobiecywali nam hoteli i że lejk wiu będzie, więc niech nam teraz nikt nie mówi, że z tego nici. Zabieramy nasze plecaki i idziemy do Zapchlonej Tancbudy, czy tam guesthouse. Noclegi są, i owszem. W dodatku tanie – po 6 USD od osoby. – Ale u dermatologa musielibyśmy sobie po czymś takim wykupić abonament – stwierdzamy, patrząc na, przysięgłabym, ruszające się koce i pokryte grzybem ściany oraz mającą zastąpić łazienkę miskę, ustawioną na środku podwórka. Nie ma mowy, to już lepiej ułożyć się pod drzewem.
Czy wspominałam już o niezwykłej życzliwości Zambijczyków? Objawia się ona także i w tym trudnym dla nas momencie. – Szukacie noclegu? Czegoś lepszego niż tutaj? Poczekajcie, zaraz coś znajdziemy – deklaruje nagle jeden z mieszkańców Hotelu Pluskwa i chwyta za telefon. Po chwili oznajmia z szerokim uśmiechem: - Jest! Macie gdzie spać!
- Super! Dokąd mamy iść?
- Poczekajcie tutaj. Samuel zaraz po was przyjedzie.
Po chwili znów pakujemy się do kolejnej toyoty i ruszamy w noc. Jak się okazuje, do miejscówki usytuowanej po sąsiedzku z mega drogim Hotelem Absurdu. Przechodzimy przez elegancką jadalnię do pięknego ogrodu. Samuel pokazuje nam pokoje: ciężkie, drewniane meble, wielkie łóżka z moskitierami, lustra, telewizory, wyłożone kamieniem łazienki. Jest nawet obiecany lejk wiu. Boimy się spytać o cenę. – Dwadzieścia dolarów od osoby, ze śniadaniem – informuje nas Samuel. – A jeżeli zostaniemy dwie noce lub dłużej, to może być taniej? – przekraczam granicę bezczelności. – No dobrze, niech będzie po 17 dolarów – uśmiecha się szeroko Samuel.

,
Lyawa Lodge - pokój chłopaków. Łatwo poznać po podniesionej klapie

, , ,


Obiecany lake view


Trzeba przyznać, że Sinazongwe, to wyjątkowa dziura, jak na miejscowość, w domyśle, turystyczną. Czyżby dlatego tak się nam tu podoba? Spędzamy tu dwa pełne dni i trzy noce. Odwiedzamy tutejszą wioskę, szkołę i rozgłośnię radiową (sic!), pływamy czółnem oraz, ignorując znak Beware of crocodiles, bez czółna (za to blisko brzegu), bo woda czysta i ciepła jak w wannie, ściskamy każdego dnia dziesiątki wyciągniętych do nas przyjacielsko dłoni, odpowiadamy na setki pozdrowień, rozpływamy w życzliwej atmosferze i dopasowujemy do niezwykle leniwie płynącego tu czasu.

, , , ,

,

,

,



W końcu uznajemy, że już wystarczająco dużo razy minęliśmy Hotel Pluskwę i wystarczająco często siedzieliśmy pod wielkim drzewem w centrum Sinazongwe i o 6 rano ładujemy się do busika, który uwozi nas wyboistą przecinką w stronę cywilizacji. Żegnaj Samuelu, Sinthio oraz pozostali, których imion nie pamiętam! Życzymy wam, by wasze marzenia o popularności Sinazongwe kiedyś się spełniły, ale nie pozbawiły tego miejsca czaru.

,

,

,


Uff, jak gorąco!

, ,

,

,
Miejscowa toaleta

,

PRAKTYCZNIE
Aby dostać się do Sinazongwe należy dojechać do Choma, leżącego przy głównej drodze między Livingstone a Lusaką. Bilet z Livingstone – 70 ZMK
Minibus z Choma do Sinazongwe – 50 ZMK
Taxi z Sinazeze do Sinazongwe – 30 ZMK
Nocleg w luksusowym Lyawa Lodge – ok. 20 USD od osoby. Bóg jeden wie, czy to oficjalna cena. U sąsiada nocleg od 660 USD/osoba.
O Hotelu Pluskwa zapomnijcie!

,

,




- Czym się zajmujesz – pytam naszego nowego znajomego na farmie Moorings Campsite. – Niczym, po prostu sobie żyję – odpowiada szczerze Honest. To jego prawdziwe imię i w Afryce nie brzmi wcale dziwnie. Spotykamy tu Smile,ów, Knowledge’ów, Glory, czy Blessing. Natomiast z pracą mają Zambijczycy problem. Faktycznie ok. 50 proc. społeczeństwa to bezrobotni. Tutaj, na wielkiej farmie położonej ok. 180 km. od Lusaki zatrudnienie znaleźli nieliczni. Reszta po prostu sobie żyje. Nie ma tu sklepu ani baru. Miejscowy kościół spotyka się w szkole (ufundowanej częściowo przez Czechów). Poza tym Jedyną atrakcją jest koło kobiet, które raz w tygodniu zbierają się w Trade Center (ufundowanym przez Norwegów) i szyją: torby, zabawki, podkładki po talerze. Cały ten kram wożą co jakiś czas do Lusaki i usiłują sprzedać. Przez moment nawet chcę coś kupić, ale rezygnuję – drogie i, mówiąc szczerze, niezbyt starannie wykonane. Ale w końcu nie w tym rzecz. – Chodzi o to, żeby w ogóle coś robić i robić to wspólnie – tłumaczy mi miejscowa przewodnicząca kobiecego kółka.
Nastawieni na aktywny wypoczynek nie mają czego szukać w Moorings Campsite. Bo „nie ma tu niczego”. Poza świętym spokojem i sielską atmosferą. – Jakieś zwierzęta? – pytam z nadzieją. – Tylko krowy. I świnie – odpowiada niepokojąco szczerze Honest. Spędzamy tu leniwe popołudnie, cichy wieczór i noc wypełnioną wrzaskiem małp. Dodatkowo w towarzystwie ptaków koni, małp oraz psa. Rano, zmęczeni nieco tym spokojem, wracamy do Livingstone.


- Hello, skąd jesteście?
- Z Polski. A ty?
- Ja wracam ze spotkania, na którym sobie śpiewaliśmy.
- To może nam coś zaśpiewasz?
- Proszę bardzo!


,


Mr Mustard przypomina złotego smoka, leniwie rozłożonego nad bajorkiem. I chociaż nie sądziłam, że kiedykolwiek powiem coś takiego o krokodylu, jest po prostu piękny. Podziwiam go z niebezpiecznie małej odległości. – Ostrożnie – ostrzega mój przewodnik, właściciel farmy krokodyli pod Livingstone. – To albinos. Jest bardzo rzadki, ale też wyjątkowo agresywny. Mieliśmy takie trzy, ale się nawzajem pozabijały. Generalnie nie lubią nikogo.
Mr Mustard tymczasem lśni sobie spokojnie w słońcu, jakby ta rozmowa nie była o nim.

, , ,




Właściciel farmy opowiada o tych najniebezpieczniejszych gadach świata fascynujące historie. Jak ta o Susi, beznosej krokodylicy, która w młodości zajmowała się rabowaniem turystycznych plecaków z pobliskiego kempingu. – Żartowaliśmy sobie, że jest uzależniona od Malarone – tłumaczy mój przewodnik (Malarone to popularny lek przeciwko malarii, obecny w bagażu niemal każdego turysty podróżującego po Afryce). Któregoś dnia jednak Susi, myśląc zapewne, że to plecak, chwyciła za głowę śpiącego, nieostrożnego turysty, tylko po szyję ukrytego w namiocie. Plecak nie dał się na dobre wyszarpać z namiotu a Susi, jako groźna dla ludzi, trafiła na farmę. Nos i urodę straciła właśnie tutaj. Krokodyle, w walce o obiad, nie patyczkują się bowiem z krewniakami.
Oglądając kolejne imponujące okazy, wysłuchuję następnych historii. O wywracanych rybackich czółnach, dzieciach wciąganych z brzegu do wody, kamizelkach ratunkowych i zegarkach wyciąganych z brzuchów gadów. Nie ma wątpliwości, że to wyjątkowo agresywne zwierzęta, stworzone jako maszyny do zabijania. Co roku w ich paszczach ginie ok. 200 osób. Buźka krokodyla mieści ponad 60 zębów, z czego każdy utracony odrasta. System opieki dentystycznej w takim układzie załamuje się w mgnieniu oka. W ogóle opieka zdrowotna krokodyla nie interesuje. – Spójrz na tę łapę – podpowiada mi przewodnik. – Jest ranna, widać krew a jednak nie gromadzą się przy niej muchy, nie ma śladu zakażenia. To dlatego, że krokodyle mają we krwi naturalny antybiotyk. Dzięki niemu w ogóle nie chorują.
Ludzie próbują zaczerpnąć tego krokodylego zdrowia i odzyskują tłuszcz zgromadzony przy gadzim sercu i wątrobie. – Sam to stosuję, mamy trochę na sprzedaż – zachęca przewodnik.
- Dziękuję, na razie wystarcza mi czosnek – zapewniam, wpatrując się w nadpływającego potwora. Dziwne, bo gdy ta tona mięsa płynie, powierzchnia wody nawet się nie marszczy. Widać tylko oczy i czubek nosa. To i ponad 60 zębów to zapewne ostatni widok, jaki przemknie przed oczami ofiary.
I tylko jedno krokodyl ma całkiem niewinne i malutkie – mózg.

, , , ,

,

, ,


Trudno odmówić Suzi uroku.


Jeszcze niewinny. Zapamiętaj mały smoku, jak delikatnie cię trzymałam. Na wypadek, gdybyśmy się jeszcze kiedyś spotkali - na co nie nalegam.
****************************************************************************************

Jedno udane spotkanie potrafi rozjaśnić cały dzień. W wyśmienitej Munali Café w Livingstone spotykam zawodowców w tej dziedzinie. – Znamy się ze Stanów – opowiada samotna Amerykanka pod 60-kę, która razem z parą swoich równolatków dosiada się do mojego stolika. – Nie widzieliśmy się od lat. I nagle wpadamy na siebie nad wodospadami! Taka niespodzianka!
Znajoma para, ona Hinduska, on tęgawy blondyn, potakuje głowami, najwyraźniej też zadowolona z tej niespodzianki. – A ty skąd pochodzisz? – zwracają się do mnie. – Z Polski – uśmiecham się lekko zażenowana, że nie mogę im odpłacić równie oryginalną historią. – No, popatrz tylko! – Hinduska radośnie zwraca się do męża. – Z Polski!
- Byliśmy w Polsce kilka miesięcy temu – wyjaśnia ucieszony mąż. – Pojechaliśmy na wesele kuzyna do Pleszewa! Było wspaniale!
I tak na miłych pogawędkach i oglądaniu zdjęć z Pleszewa spędzamy jeszcze z pół godziny. Dopijamy kawy i żegnamy się oczywistym w tej sytuacji: - Do zobaczenia!

Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

don-bartoss 7 marca 2018 21:08 Odpowiedz
Ty to lecisz?Nie spojrzałem na kategorię i byłem pewien, że po prostu wrzucasz, jako ciekawostkę, jak ja czasem jakiś Bangladesz.12 marca masz 7 lotów? Niezły przegląd gate'ów ;)
mikolaj2206 7 marca 2018 21:15 Odpowiedz
18h na Hawajach, ale się wynudzisz :lol:
ibartek 7 marca 2018 21:22 Odpowiedz
masz w ogole jakies noclegi gdzies w hotelu? ;-)
brzemia 7 marca 2018 21:27 Odpowiedz
Nie wiem ile masz lat, ale mnie by kregoslup pekł...Powodzenia.Wysłane z taptaka.
sebeksk 7 marca 2018 21:35 Odpowiedz
Trasa mega! Trzymam kciuki, żeby gdzieś się nie posypały te połączenia...
tomo14 7 marca 2018 23:32 Odpowiedz
Mega ambitne przedsięwzięcie, ale strasznie napiety grafik.Nie pytam czy na jednym bilecie bo przy takim zagęszczeniu lotów to nawet przebudowanie na kolejny nie załatwia sprawy bo plan się posypie.Niemniej trzymam kciuki i będę obserwował - czekam jak wszyscy na fotki i relację online.
gaszpar 8 marca 2018 00:32 Odpowiedz
przemos74 napisał:Doskonała trasa! Ty wrócisz, a ja będę na początku swojej relacji z hopperem w roli głównej, ale w drugą stronę ;) dzisiaj kupiłem ostatnie z 20 paru lotów ;)"Wariatów" tutaj nie brakuje :D my się o hopper "otarliśmy" :)