Afryka przyciąga. Jest brudno, głośno, męcząco, ale przede wszystkim interesująco, inaczej. Najchętniej już dzisiaj spakowałbym parę gaci i koszulek do swojego wysłużonego Forclaza 40 i wyruszył w kolejną podróż na Czarny Kontynent. Zastanawiam się, co będę najbardziej pamiętał z tego wyjazdu i stwierdzam, że wszechobecne pozdrowienia miejscowych. Nie tylko tych, którzy chcieli nam coś sprzedać, gdzieś zaprowadzić lub zawieżć, ale przede wszystkim pozdrowienia zwykłych ludzi. Uśmiechnięte twarze, zmęczone od pracy lub picia piwa Chibuku od samego rana. Ci odważniejsi przychodzili i prosili o zdjęcia, ci mniej odważni machali i pozdrawiali z daleka, byli też tacy, którzy chowali się do domów. Wiele tych interakcji zawdzięczamy temu, że pchaliśmy się w miejsca pomijane przez turystów, miejsca w których najłatwiej spotkać zwykłego człowieka.
Czytający moje wcześniejsze relacje wiedzą, że nie umiemy planować. Tak było też tym razem. Ba, do końca nawet nie wiedzieliśmy gdzie polecimy. Jeszcze miesiąc przed wyjazdem wydawało się, że będzie to Rwanda, głównie po to,by zobaczyć goryle górskie w Demokratycznej Republice Konga.
Bilety do Johannesburga i Victoria Falls kupiliśmy tydzień przed wyjazdem. Zobaczenie wodospadów było jedynym pewnym punktem naszej wycieczki. Pytanie co potem: Zambia, Botswana, Zimbabwe a może powrót do RPA? Ustalimy na miejscu. Ostatecznie spędziliśmy 2 noce w Johannesburgu, 2 w Parku Chobe w Botswanie, 11 dni w Zimbabwe i 15 minut w Zambii. Wszędzie zdecydowanie z krótko.
O Zimbabwe wiedzieliśmy niewiele. Słyszeliśmy o hiperinflacji, która była drugą największą w historii, z cenami podwajającymi się co kilkadziesiąt godzin, o odbieraniu majątków ziemskich białym farmerom, czy przede wszystkim o prezydencie Mugabe, który w listopadzie został odsunięty od władzy. Bylismy w kraju ludzi, którzy pełni nadziei a jednocześnie sceptycznie spoglądają w przyszłość. Następcą odchodzącego prezydenta został jeden z jego najbliższych współpracowników.
Wiesz, Mnangagwa (nowy prezydent) stara się teraz pokazać z jak najlepszej strony, dużo obiecuje i próbuje coś zmieniać. Politycy zawsze tak robią, gdy walczą o utrzymanie władzy. Zobaczymy, czy będzie postępował podobnie po wyborach.
Nie martw się, w Europie jest dokładnie tak samo.
W Zimbabwe jest drogo a dolary amerykańskie są oficjalnym środkiem płatniczym i towarem deficytowym. Pod bankami ustawiają się długie kolejki a rząd wciąż się zastanawia, czy południoafrykański rand nie powinien zastąpić dolara jako oficjalnej waluty. Zresztą, RPA jest naturalnym kierunkiem emigracji mieszkańców Zimbabwe i największym partnerem handlowym dla kraju. Bezrobocie wynosi 95%, opieka zdrowotna jest podstawowa, a ekonomiści uważają, że nie można mówić o gospodarce Zimbabwe, gdyż taka praktycznie nie istnieje. Jeśli już, to jest na poziomie Anglii u progu rewolucji przemysłowej. Naród bez własnej waluty, biedny i zapomniany.
Kraj o jednym z najwyższych wskazników zachorowań na AIDS musi sobie też radzić z innymi problemami. Poniżej wypowiedź ministra zdrowia sprzed kilku dni:
Na razie sprowadzamy prezerwatywy z Chin i mężczyźni narzekają, że są one za małe. Musicie być w stanie robić własne prezerwatywy. Jeśli chcecie osiągnąć sukces jako biznesmeni, to róbcie je dla naszego regionu- zachęcał przedsiębiorców.
Wodospady Wiktorii
Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Obok Iguazu i Niagary, chyba najbardziej rozpoznawalny wodospad na świecie. Z Johannesburga do Victoria Falls lecimy linią Fast Jet. Podchodząc do lądowania widzimy ogrome i puste przestrzenie. Na lotnisku spędzamy w towarzystwie pogranicznika jakieś 15 minut, zastanawiając się, która wiza będzie dla nas odpowiednia. Jednokrotna, dwukrotna, Kaza Univisa, dająca możliwość nieograniczonego przekraczania granicy zambijsko- zimbabweńskiej? Zdecydowaliśmy się na wizę dwukrotną, gdyż chcieliśmy pojechać również na parę dni do Botswany. Przed nami, biała dziewczyna pyta o wizę pracowniczą.
- Po co pani wiza pracownicza? - Może uda mi się znależć pracę gdzies na plaży...
Mina pogranicznika – bezcenna.
Po przejściu przez kontrolę paszportową, powinniśmy zeskanować bagaże, lecz w związku z tym, że na lotnisku właśnie wyłączono prąd, machnęli ręką i kazali iść dalej.
Do oddalonego o ponad 20 kilometrów miasteczka jedziemy taksówką. Świeżo poznana hiszpańska rodzina twierdzi, że z pobliskiej drogi można dojechać busem za 1.5 USD, ale oni też w końcu się poddają i wybierają taryfę.
Victoria Falls to niewielka mieścina. Znajduje się tu kilka hoteli, restauracje, bary, sklepy i sporo agencji turystycznych. Gdyby nie pobliskie wodospady, wyglądałaby zapewne jak inne wioski w okolicy: parę glinianych chatek krytych słomą, może jakiś sklep i bar.
Idziemy na rekonesans. Towarzyszą nam lokalni mężczyźni probujący sprzedać niezbędne w naszej podróży przedmioty.
Figurki wielkiej piątki – tylko u mnie. Banknoty z czasów hiperinflacji – setki milionów dolarów za jedyne 10 USD.
Paciorki, pierdoły i nie wiadomo co jeszcze. W miarę jak się oddalamy, cena spada. Inni proszą o zakup szamponu, piwa lub czegoś do jedzenia. W centrum bez problemu można dostrzec białych turystów. Siedzą najczęściej w restauracjach lub barach, obficie spryskując się repelantami przeciwko komarom. Ceny jedzenia i alkoholi w lokalnych przybytkach nie odstają od europejskich.
Idziemy poza centrum, zobaczyć co ciekawego ma jeszcze do zaoferowania miasteczko. Trafiamy na niewielki targ, wymieniamy uprzejmości z miejscowymi, rozdajemy papierosy. Niektorzy z naszych rozmówców ledwo trzymają się na nogach, co oznacza, że w pobliżu jest jakaś knajpa. Nie znależliśmy jej jednak. Wracamy do centrum. Wchodzimy do pierwszej agencji turystycznej, by dowiedzieć się o ceny wycieczek do parków narodowych Chobe i Hwange. Jest pora deszczowa, turystów niewielu i każdy ma dla nas dużo czasu. Zarządzającej biurem Pretty nigdzie się nie śpieszy. Swoim niskim głosem planuje nam czas na najbliższe dwa tygodnie, co chwilę wybuchając donośnym śmiechem. W międzyczasie odwiedzają nas lokalni sprzedawcy i pomagamy Pretty w zakupie używanych butów dla syna. Całkiem niezłe Nike za 8 USD.
Spędziliśmy w agencji ponad godzinę a mimo to nie zdecydowaliśmy się na żadną opcję. Obiecujemy wrócić jutro, zaraz po odwiedzeniu wodospadów.
Wodospady Wiktorii
Odkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone są największą atrakcja turystyczną Zimbabwe i jedną z największych atrakcji Afryki. Z hotelu do wodospadów mieliśmy 20 minut piechotą. Po drodze nagabują nas ci sami panowie co wczoraj, próbując sprzedać te same unikatowe pierdoły. Jeden z nich – Francis – jest najmniej nachalny i mówi, że gdy będziemy wracać zabierze nas do swojej wioski. Brzmi ciekawie, więc stwierdzamy, że jeśli rzeczywiście trafimy na niego w drodze powrotnej, skorzystamy z tej opcji. Musicie wiedzieć, że Zimbabwe zrobiło z nami coś dziwnego. Staliśmy się bardzo ufni wobec obcych a mój zmysł targowania się został uśpiony. Nie zastanawialiśmy się czy cena którą płacimy jest za wysoka i czy ludzie którzy nam coś oferują mają dobre zamiary. Tak jakoś wyszło.
Mijając stado guźców i liczne pawiany, zmierzamy w stronę najprawdopodobniej największego wodospadu na świecie. Już z daleka widać unoszącą się nad nim mgłę i słychać szum wody. Płacimy po 30 USD i wchodzimy na teren parku. Turystów niewielu, więc możemy w spokoju kontemplować widoki i robić zdjęcia. Poziom wody jest już wysoki i na początku towarzyszy nam lekka mżawka. Widok jest piękny.
Spacerujemy, robimy zdjęcia, wciąż nie ubierając schowanych w plecaku kurtek przeciwdeszczowych. Chyba przesadzają z tymi pelerynami – myślimy. Życie szybko zweryfikowało nasze wątpliwości. W pewnym momencie było już za późno, by chronić się przed deszczem. Dosłownie w ułamku sekundy bylismy przemoczeni do suchej nitki. Ubrania przyklejone do ciała, przemoczone aparaty i telefony. I tak trudno byłoby robić zdjęcia. Woda wpada nam do oczu, uszu, nosów i praktycznie nic nie widzimy. Słychać jedynie potężny szum wodospadów. To niesamowite, że przy bezchmurnym niebie leje jak z cebra. Dopiero kilkaset metrów dalej jest względnie sucho. Widząc jak jesteśmy mokrzy, mijający nas turyści zakładają peleryny przeciwdeszczowe i uśmiechają sie do nas z politowaniem.
Idziemy w stronę mostu, łączącego Zambię i Zimbabwe. Przekraczamy granicę i przez kilkanaście minut znajdujemy się na terenie Zambii. Nie staraliśmy się o wizę, więc możemy dojść tylko do końca mostu. Słońce praży niemiłosiernie i mamy nadzieję, że choć trochę wyschniemy. Namawiają nas na skok na bungee i inne atrakcje, próbują sprzedać kolejne figurki. Odmawiamy wszystkim. How are you? i no, thank you to chyba najczęściej używane przez nas zwroty.
Wracamy do miasta. Nie ma Francisa, idziemy więc do Pretty uzgodnić wyjazd do Chobe. Zdecydowaliśmy się na dwudniowy pobyt w obozie na terenie parku, z wyżywieniem i kilkoma game drives.Nastepnego dnia o 7.30 miał po nas przyjechać kierowca i zawieżć do granicy. Wybieramy się też na popołudniowy rejs po Zambezi – już za godzinę.
Na rejsie zaniżyliśmy średnią wieku o jakieś 30 lat, a nie jesteśmy już pierwszej młodości. Przewodnik rozpoczyna od standardowego zobaczymy, co zaoferuje nam dziś matka natura. Nie wiem, czy była dla nas łaskawa, ale zobaczyliśmy kilka hipopotamów i jednego krokodyla. Sam rejs upłynął w miłej atmosferze z przekąskami i nielimitowanym alkoholem w cenie ( o czym dowiedzieliśmy się dopiero pod koniec wycieczki).
Był to ciekawy i obfitujący we wrażenia dzień. Jak wypadają Wodospady Wiktorii w porównaniu z Iguazu? Cóż, to tak jakby porównać schabowego z kapustą do mielonego z buraczkami – nie jest to łatwe zadanie. Iguazu zwiedzaliśmy z obu stron – brazylijskiej i argentyńskiej, Victoria Falls tylko z jednej. I może właśnie to, plus niesamowita Garganta del Diablo, przechyla nieznacznie szalę na korzyść tych pierwszych. Parę piw Zambezi, burgery z krokodyla i idziemy spać. Jutro jedziemy wypatrywać zwierząt.
@jasiub Jedź koniecznie, tylko weź dużo dolarów.
;)@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.
@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.W poszukiwaniu lwów czyli przyjedźcie lepiej w porze suchej.
Zastanawialiśmy się jak naprawdę będzie wyglądała nasza wycieczka do parku. Z Pretty rozmawialiśmy długo, ale niezbyt konkretnie. Zaczarowała nas swoim ochrypniętym głosem na tyle, że nie zwracaliśmy uwagi na szczegóły. Dostaliśmy jakiś świstek papieru jako potwierdzenie a rano miał nas ktoś odebrać z hotelu.
Kierowca przyjeżdża punktualnie. Mówi, żeby się nie spieszyć bo zabiera tylko nas. Od granicy z Botswaną dzieli nas godzina jazdy. Nie mijamy właściwie żadnych samochodów, ale już tutaj widzimy pojedyncze zwierzęta. Droga przecina Zambezi National Park i nie jest niczym dziwnym, że żyrafa czy słoń wbiegną nam pod koła. K. śpi a ja wdaję się w rozmowę z kierowcą. Trochę o polityce, trochę o warunkach życia w kraju. W Zimbabwe dominują dwa plemiona: Shona i Ndebele. Victoria Falls to najbardziej turystyczny region kraju, zdominowany przez Ndebele, narzekających że rządzący Shona zawłaszczają sobie owoce ich pracy, są butni i zaborczy. Dojeżdżamy do granicy. Szybkie formalności i wjeżdżamy na terytorium Botswany. Tu odbiera nas Sylwester, który będzie naszym towarzyszem i przewodnikiem na czas pobytu w parku.
- Co chcecie zobaczyć? - Przede wszystkim koty. W zeszłym roku w RPA nie udało sie nam na nie trafić. - Powinniście przyjechać w porze suchej. Zobaczymy co da się zrobić. Powiem wam jedno – Chobe nigdy nie rozczarowuje.
Z parkingu pobliskiego supermarketu zabieramy jeszcze dziewczynę Sylwestra. Nie musieliśmy pytać czy sa parą. Od razu było widać, gdyż nie odzywali się do siebie wcale.
Sylwester jest z wykształcenia mechanikiem samochodowym, który kilka lat temu przebranżowił się i został przewodnikiem. Zresztą w branży turystycznej pracuje większość mieszkańców Kasane i okolic. Mówił z twardym akcentem, do którego na początku trudno się było przyzwyczaić. Nakreślił nam ramowy plan naszego pobytu, który dość szybko się zmienił. Generalnie w cenie wycieczki mieliśmy rejs łodką po rzece Chobe, 2 poranne i dwa popołudniowe game drives, wyżywienie, transport. Tylko pogody i widoku kotów nie mogli nam zagwarantować. A to co najbardziej nam się podobało to fakt, że byliśmy sami. To my decydowaliśmy, gdzie się zatrzymać i na jak długo.
- Możecie pić i palić na łódce, jesteście sami a mnie to nie interesuje.
Zwiedzanie w porze deszczowej ma też swoje zalety.
Chobe jest dużym parkiem, ale tylko część jest dostępna dla turystów. Życie w porze suchej toczy się wokół rzeki, gdzie spragnione zwierzęta przychodzą najczęściej o zmierzchu. Wtedy wystarczy wybrać się na rejs łódką, parę godzin i przy odrobinie szczęścia zobaczycie naprawdę wiele zwierząt. W porze deszczowej na terenie parku tworzą się małe zbiorniki wodne, niewielkie stawy. Woda jest wszędzie. Jest zielono, a gęsta roślinność nie sprzyja wypatrywaniu zwierzyny.
Co zobaczyliśmy?
Słonie. Chobe jest najprawdopodobniej największym skupiskiem słoni w Afryce. Nietrudno dojrzeć te majestatyczne i piękne zwierzęta. Stada pod przewodnictwem jednej z samic są wszędzie. Byliśmy świadkami słoniowego seksu, widzieliśmy biagającego i trąbiącego na wszystko słonia, który oddzielił się od stada, słonie zażywające kąpieli. Podchodziły naprawdę blisko. Wydawały mi się mniejsze od tych, które widzieliśmy w Parku Krugera.
Żyrafy. Ulubione zwierzęta K. Tu też nie byliśmy rozczarowani. Jest ich sporo. Mogę godzinami wpatrywać się jak z gracją przemierzają okolicę. Widzieliśmy jak walczą. Stoją obok siebie, co chwilę uderzając się głowami w podbrzusza. Byly praktycznie na wyciągnięcie ręki.
igore napisał:Wszędzie zdecydowanie z krótko. Fajnie sie zapowiada, Afryka rzeczywiscie przyciaga, a wyprawa troche w stylu "SPEED".
:D Pozdrawiam i czekam na cd.
Czyta się wspaniale, aż szkoda że takimi małymi kawałeczkami ją udostępniasz bo chce się więcej. Mam jednak jedną uwagę: zdanie "dkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone" nie jest najbardziej fortunne - to duża rzecz i stała cały czas odkryta. Tambylcy raczej zdawali sobie sprawę z ich istnienia wcześniej.1855r jest jedynie datą w której pierwszy przedstawiciel cywilizacji zachodniej zobaczył te wodospady i postanowił się tą informacją podzielić.
Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.
@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.
super, byłam na wodospadach w styczniu 2017. Zdecydowanie polecam cześć w Zambii, bo Zimbabwe zwłaszcza w porze deszczowej rozczarowuje
;) poza tym w Livingstone było jakoś przyjemniej, taniej. Fakt, że Zimbabwe bardzo drogie.Super fotki z Chobe, my nie widziałyśmy żadnych słoni wtedy
:( na szczęście były w Krugerze
@maxima Dziwne, że w Chobe nie widziałaś słoni, bo akurat one były wszędzie. Chociaż pierwszego dnia w Hwange też ich nie widzieliśmy, a jest ich tam sporo.
;)
no też byłam zdziwiona jak na park, w których jest ich ponoć najwięcej
:)ogólnie w styczniu było mało zwierząt - pare żyraf, zebry, hipopotamy, bawoły. Jeden krokodyl podczas rejsu.Fakt, ze tego dnia pogoda była słaba i do południa praktycznie cały czas padało. Żyrafy i zebry pokazały się później jak wyszło słońce.
Dzieki za ta relacje.Tym bardziej utwierdzam sie w przekonaniu ze czarny lad to nie moja bajka, no chyba ze byloby jakos super tanio i milowo w porzadku
byłem w Zimbabwe 30 lat temu i chciałem teraz jeszcze raz pojechać ale po tej relacji odechciało mi się. Za bungalow w Hwange w lipcu (pora sucha) płaciłem ok 2$,hostele w miastach podobnie, wodospady darmo,podróżowałem autostopem więc darmo,jak mi się znudziło autobusem/pociągiem -półdarmo
-- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach. -- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach.
@igore, fajna relacja, mialem okazje odwiedzic Zimbabwe w 2011, jeszcze za czasow Mugabe, ale szkoda ze bylem krotko. Pamietam, ze juz wtedy szalala hyperinflacja, placilo sie w USD albo Euro i nie bylo tanio w turystycznych miejscach.jasiub napisał:Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.Rafting po Zambezi czy spacer ze lwami kosztowal wtedy, o ile pamietam ok. 130.- USD.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę.
;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.
@igore, nie znam się na Afryce ani trochę i nie wiem co bym wybrał. Najbliższej Afryki to byłem na Gibraltarze
:)Może Mozambik, bo słyszałem bardzo dobre opinie.
Czytający moje wcześniejsze relacje wiedzą, że nie umiemy planować. Tak było też tym razem. Ba, do końca nawet nie wiedzieliśmy gdzie polecimy. Jeszcze miesiąc przed wyjazdem wydawało się, że będzie to Rwanda, głównie po to,by zobaczyć goryle górskie w Demokratycznej Republice Konga.
Bilety do Johannesburga i Victoria Falls kupiliśmy tydzień przed wyjazdem. Zobaczenie wodospadów było jedynym pewnym punktem naszej wycieczki. Pytanie co potem: Zambia, Botswana, Zimbabwe a może powrót do RPA? Ustalimy na miejscu. Ostatecznie spędziliśmy 2 noce w Johannesburgu, 2 w Parku Chobe w Botswanie, 11 dni w Zimbabwe i 15 minut w Zambii. Wszędzie zdecydowanie z krótko.
O Zimbabwe wiedzieliśmy niewiele. Słyszeliśmy o hiperinflacji, która była drugą największą w historii, z cenami podwajającymi się co kilkadziesiąt godzin, o odbieraniu majątków ziemskich białym farmerom, czy przede wszystkim o prezydencie Mugabe, który w listopadzie został odsunięty od władzy. Bylismy w kraju ludzi, którzy pełni nadziei a jednocześnie sceptycznie spoglądają w przyszłość. Następcą odchodzącego prezydenta został jeden z jego najbliższych współpracowników.
Wiesz, Mnangagwa (nowy prezydent) stara się teraz pokazać z jak najlepszej strony, dużo obiecuje i próbuje coś zmieniać. Politycy zawsze tak robią, gdy walczą o utrzymanie władzy. Zobaczymy, czy będzie postępował podobnie po wyborach.
Nie martw się, w Europie jest dokładnie tak samo.
W Zimbabwe jest drogo a dolary amerykańskie są oficjalnym środkiem płatniczym i towarem deficytowym. Pod bankami ustawiają się długie kolejki a rząd wciąż się zastanawia, czy południoafrykański rand nie powinien zastąpić dolara jako oficjalnej waluty. Zresztą, RPA jest naturalnym kierunkiem emigracji mieszkańców Zimbabwe i największym partnerem handlowym dla kraju. Bezrobocie wynosi 95%, opieka zdrowotna jest podstawowa, a ekonomiści uważają, że nie można mówić o gospodarce Zimbabwe, gdyż taka praktycznie nie istnieje. Jeśli już, to jest na poziomie Anglii u progu rewolucji przemysłowej. Naród bez własnej waluty, biedny i zapomniany.
Kraj o jednym z najwyższych wskazników zachorowań na AIDS musi sobie też radzić z innymi problemami. Poniżej wypowiedź ministra zdrowia sprzed kilku dni:
Na razie sprowadzamy prezerwatywy z Chin i mężczyźni narzekają, że są one za małe. Musicie być w stanie robić własne prezerwatywy. Jeśli chcecie osiągnąć sukces jako biznesmeni, to róbcie je dla naszego regionu- zachęcał przedsiębiorców.
Wodospady Wiktorii
Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. Obok Iguazu i Niagary, chyba najbardziej rozpoznawalny wodospad na świecie. Z Johannesburga do Victoria Falls lecimy linią Fast Jet. Podchodząc do lądowania widzimy ogrome i puste przestrzenie. Na lotnisku spędzamy w towarzystwie pogranicznika jakieś 15 minut, zastanawiając się, która wiza będzie dla nas odpowiednia. Jednokrotna, dwukrotna, Kaza Univisa, dająca możliwość nieograniczonego przekraczania granicy zambijsko- zimbabweńskiej? Zdecydowaliśmy się na wizę dwukrotną, gdyż chcieliśmy pojechać również na parę dni do Botswany.
Przed nami, biała dziewczyna pyta o wizę pracowniczą.
- Po co pani wiza pracownicza?
- Może uda mi się znależć pracę gdzies na plaży...
Mina pogranicznika – bezcenna.
Po przejściu przez kontrolę paszportową, powinniśmy zeskanować bagaże, lecz w związku z tym, że na lotnisku właśnie wyłączono prąd, machnęli ręką i kazali iść dalej.
Do oddalonego o ponad 20 kilometrów miasteczka jedziemy taksówką. Świeżo poznana hiszpańska rodzina twierdzi, że z pobliskiej drogi można dojechać busem za 1.5 USD, ale oni też w końcu się poddają i wybierają taryfę.
Victoria Falls to niewielka mieścina. Znajduje się tu kilka hoteli, restauracje, bary, sklepy i sporo agencji turystycznych. Gdyby nie pobliskie wodospady, wyglądałaby zapewne jak inne wioski w okolicy: parę glinianych chatek krytych słomą, może jakiś sklep i bar.
Idziemy na rekonesans. Towarzyszą nam lokalni mężczyźni probujący sprzedać niezbędne w naszej podróży przedmioty.
Figurki wielkiej piątki – tylko u mnie. Banknoty z czasów hiperinflacji – setki milionów dolarów za jedyne 10 USD.
Paciorki, pierdoły i nie wiadomo co jeszcze. W miarę jak się oddalamy, cena spada. Inni proszą o zakup szamponu, piwa lub czegoś do jedzenia.
W centrum bez problemu można dostrzec białych turystów. Siedzą najczęściej w restauracjach lub barach, obficie spryskując się repelantami przeciwko komarom. Ceny jedzenia i alkoholi w lokalnych przybytkach nie odstają od europejskich.
Idziemy poza centrum, zobaczyć co ciekawego ma jeszcze do zaoferowania miasteczko. Trafiamy na niewielki targ, wymieniamy uprzejmości z miejscowymi, rozdajemy papierosy. Niektorzy z naszych rozmówców ledwo trzymają się na nogach, co oznacza, że w pobliżu jest jakaś knajpa. Nie znależliśmy jej jednak.
Wracamy do centrum. Wchodzimy do pierwszej agencji turystycznej, by dowiedzieć się o ceny wycieczek do parków narodowych Chobe i Hwange. Jest pora deszczowa, turystów niewielu i każdy ma dla nas dużo czasu. Zarządzającej biurem Pretty nigdzie się nie śpieszy. Swoim niskim głosem planuje nam czas na najbliższe dwa tygodnie, co chwilę wybuchając donośnym śmiechem. W międzyczasie odwiedzają nas lokalni sprzedawcy i pomagamy Pretty w zakupie używanych butów dla syna. Całkiem niezłe Nike za 8 USD.
Spędziliśmy w agencji ponad godzinę a mimo to nie zdecydowaliśmy się na żadną opcję. Obiecujemy wrócić jutro, zaraz po odwiedzeniu wodospadów.
Wodospady Wiktorii
Odkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone są największą atrakcja turystyczną Zimbabwe i jedną z największych atrakcji Afryki. Z hotelu do wodospadów mieliśmy 20 minut piechotą. Po drodze nagabują nas ci sami panowie co wczoraj, próbując sprzedać te same unikatowe pierdoły. Jeden z nich – Francis – jest najmniej nachalny i mówi, że gdy będziemy wracać zabierze nas do swojej wioski. Brzmi ciekawie, więc stwierdzamy, że jeśli rzeczywiście trafimy na niego w drodze powrotnej, skorzystamy z tej opcji. Musicie wiedzieć, że Zimbabwe zrobiło z nami coś dziwnego. Staliśmy się bardzo ufni wobec obcych a mój zmysł targowania się został uśpiony. Nie zastanawialiśmy się czy cena którą płacimy jest za wysoka i czy ludzie którzy nam coś oferują mają dobre zamiary. Tak jakoś wyszło.
Mijając stado guźców i liczne pawiany, zmierzamy w stronę najprawdopodobniej największego wodospadu na świecie. Już z daleka widać unoszącą się nad nim mgłę i słychać szum wody. Płacimy po 30 USD i wchodzimy na teren parku. Turystów niewielu, więc możemy w spokoju kontemplować widoki i robić zdjęcia. Poziom wody jest już wysoki i na początku towarzyszy nam lekka mżawka. Widok jest piękny.
Spacerujemy, robimy zdjęcia, wciąż nie ubierając schowanych w plecaku kurtek przeciwdeszczowych.
Chyba przesadzają z tymi pelerynami – myślimy. Życie szybko zweryfikowało nasze wątpliwości. W pewnym momencie było już za późno, by chronić się przed deszczem. Dosłownie w ułamku sekundy bylismy przemoczeni do suchej nitki. Ubrania przyklejone do ciała, przemoczone aparaty i telefony. I tak trudno byłoby robić zdjęcia. Woda wpada nam do oczu, uszu, nosów i praktycznie nic nie widzimy. Słychać jedynie potężny szum wodospadów. To niesamowite, że przy bezchmurnym niebie leje jak z cebra.
Dopiero kilkaset metrów dalej jest względnie sucho. Widząc jak jesteśmy mokrzy, mijający nas turyści zakładają peleryny przeciwdeszczowe i uśmiechają sie do nas z politowaniem.
Idziemy w stronę mostu, łączącego Zambię i Zimbabwe. Przekraczamy granicę i przez kilkanaście minut znajdujemy się na terenie Zambii. Nie staraliśmy się o wizę, więc możemy dojść tylko do końca mostu. Słońce praży niemiłosiernie i mamy nadzieję, że choć trochę wyschniemy. Namawiają nas na skok na bungee i inne atrakcje, próbują sprzedać kolejne figurki. Odmawiamy wszystkim. How are you? i no, thank you to chyba najczęściej używane przez nas zwroty.
Wracamy do miasta. Nie ma Francisa, idziemy więc do Pretty uzgodnić wyjazd do Chobe.
Zdecydowaliśmy się na dwudniowy pobyt w obozie na terenie parku, z wyżywieniem i kilkoma game drives.Nastepnego dnia o 7.30 miał po nas przyjechać kierowca i zawieżć do granicy. Wybieramy się też na popołudniowy rejs po Zambezi – już za godzinę.
Na rejsie zaniżyliśmy średnią wieku o jakieś 30 lat, a nie jesteśmy już pierwszej młodości. Przewodnik rozpoczyna od standardowego zobaczymy, co zaoferuje nam dziś matka natura. Nie wiem, czy była dla nas łaskawa, ale zobaczyliśmy kilka hipopotamów i jednego krokodyla. Sam rejs upłynął w miłej atmosferze z przekąskami i nielimitowanym alkoholem w cenie ( o czym dowiedzieliśmy się dopiero pod koniec wycieczki).
Był to ciekawy i obfitujący we wrażenia dzień.
Jak wypadają Wodospady Wiktorii w porównaniu z Iguazu? Cóż, to tak jakby porównać schabowego z kapustą do mielonego z buraczkami – nie jest to łatwe zadanie. Iguazu zwiedzaliśmy z obu stron – brazylijskiej i argentyńskiej, Victoria Falls tylko z jednej. I może właśnie to, plus niesamowita Garganta del Diablo, przechyla nieznacznie szalę na korzyść tych pierwszych.
Parę piw Zambezi, burgery z krokodyla i idziemy spać. Jutro jedziemy wypatrywać zwierząt.
@jasiub Jedź koniecznie, tylko weź dużo dolarów. ;)@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.
@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.W poszukiwaniu lwów czyli przyjedźcie lepiej w porze suchej.
Zastanawialiśmy się jak naprawdę będzie wyglądała nasza wycieczka do parku. Z Pretty rozmawialiśmy długo, ale niezbyt konkretnie. Zaczarowała nas swoim ochrypniętym głosem na tyle, że nie zwracaliśmy uwagi na szczegóły. Dostaliśmy jakiś świstek papieru jako potwierdzenie a rano miał nas ktoś odebrać z hotelu.
Kierowca przyjeżdża punktualnie. Mówi, żeby się nie spieszyć bo zabiera tylko nas. Od granicy z Botswaną dzieli nas godzina jazdy. Nie mijamy właściwie żadnych samochodów, ale już tutaj widzimy pojedyncze zwierzęta. Droga przecina Zambezi National Park i nie jest niczym dziwnym, że żyrafa czy słoń wbiegną nam pod koła.
K. śpi a ja wdaję się w rozmowę z kierowcą. Trochę o polityce, trochę o warunkach życia w kraju. W Zimbabwe dominują dwa plemiona: Shona i Ndebele. Victoria Falls to najbardziej turystyczny region kraju, zdominowany przez Ndebele, narzekających że rządzący Shona zawłaszczają sobie owoce ich pracy, są butni i zaborczy.
Dojeżdżamy do granicy. Szybkie formalności i wjeżdżamy na terytorium Botswany. Tu odbiera nas Sylwester, który będzie naszym towarzyszem i przewodnikiem na czas pobytu w parku.
- Co chcecie zobaczyć?
- Przede wszystkim koty. W zeszłym roku w RPA nie udało sie nam na nie trafić.
- Powinniście przyjechać w porze suchej. Zobaczymy co da się zrobić. Powiem wam jedno – Chobe nigdy nie rozczarowuje.
Z parkingu pobliskiego supermarketu zabieramy jeszcze dziewczynę Sylwestra. Nie musieliśmy pytać czy sa parą. Od razu było widać, gdyż nie odzywali się do siebie wcale.
Sylwester jest z wykształcenia mechanikiem samochodowym, który kilka lat temu przebranżowił się i został przewodnikiem. Zresztą w branży turystycznej pracuje większość mieszkańców Kasane i okolic. Mówił z twardym akcentem, do którego na początku trudno się było przyzwyczaić. Nakreślił nam ramowy plan naszego pobytu, który dość szybko się zmienił. Generalnie w cenie wycieczki mieliśmy rejs łodką po rzece Chobe, 2 poranne i dwa popołudniowe game drives, wyżywienie, transport. Tylko pogody i widoku kotów nie mogli nam zagwarantować. A to co najbardziej nam się podobało to fakt, że byliśmy sami. To my decydowaliśmy, gdzie się zatrzymać i na jak długo.
- Możecie pić i palić na łódce, jesteście sami a mnie to nie interesuje.
Zwiedzanie w porze deszczowej ma też swoje zalety.
Chobe jest dużym parkiem, ale tylko część jest dostępna dla turystów. Życie w porze suchej toczy się wokół rzeki, gdzie spragnione zwierzęta przychodzą najczęściej o zmierzchu. Wtedy wystarczy wybrać się na rejs łódką, parę godzin i przy odrobinie szczęścia zobaczycie naprawdę wiele zwierząt.
W porze deszczowej na terenie parku tworzą się małe zbiorniki wodne, niewielkie stawy. Woda jest wszędzie. Jest zielono, a gęsta roślinność nie sprzyja wypatrywaniu zwierzyny.
Co zobaczyliśmy?
Słonie. Chobe jest najprawdopodobniej największym skupiskiem słoni w Afryce. Nietrudno dojrzeć te majestatyczne i piękne zwierzęta. Stada pod przewodnictwem jednej z samic są wszędzie. Byliśmy świadkami słoniowego seksu, widzieliśmy biagającego i trąbiącego na wszystko słonia, który oddzielił się od stada, słonie zażywające kąpieli. Podchodziły naprawdę blisko. Wydawały mi się mniejsze od tych, które widzieliśmy w Parku Krugera.
Żyrafy. Ulubione zwierzęta K. Tu też nie byliśmy rozczarowani. Jest ich sporo. Mogę godzinami wpatrywać się jak z gracją przemierzają okolicę. Widzieliśmy jak walczą. Stoją obok siebie, co chwilę uderzając się głowami w podbrzusza. Byly praktycznie na wyciągnięcie ręki.