Na wstępie chciałem zaznaczyć, że nie jestem biegły w pisaniu relacji, więc proszę wybaczyć chaos i zmiany tematów.
Chciałem opisać mój wyjazd do Nepalu w celu zobaczenia 4 ośmiotysięczników (przynajmniej z daleka, ale zawsze). Naszym głównym celem było przejście popularnej trasy w dolinie Khumbu przez większość nazywanej Everest Base Camp treking, jednak w naszym przypadku EBC nie było celem, główna atrakcją była Cho La Pass czyli przełęcz łącząca dolinę Khumbu z doliną Gokyo.
Do napisania relacji skłoniła mnie treść wszelkich tego typu opracowań, które czytałem przygotowując się do wyjazdu a przede wszystkim to, że mało kto idzie taką trasą jaką my mieliśmy w planach. Ponad to relacje różniły się diametralnie jeśli chodzi o poziom trudności i koszty co w mojej ocenie jest rzeczą bardzo istotną przy planowaniu tego typu wyjazdu.
Tak więc bez konkretnych ceregieli przechodzę dalej i liczę na łagodne potraktowanie.
Relacja z kolejnych dni i zdjęcia będą pojawiać się stopniowo
:)
Przygotowania i kontekst
Pomysł narodził się mniej więcej rok temu, bo wielu perturbacjach związanych z terminem, trasą i składem. Postawiliśmy na kwiecień i 3osobową drużynę składającą się z moich kolegów z którymi od wielu lat chodzę po polskich górach, albo podróżuję po Europie.
W styczniu kupiliśmy bilety TK do Kathmandu za które zapłaciliśmy praktycznie równo 3000PLN, wielu z Was powie pewnie że drożyzna a to forum o tanim lataniu i na pewno się z Wami zgodzę, jednak w drodze powrotnej chcieliśmy zostać kilka dni w ciekawym miejscu które pozwoli nam odetchnąć po wysokich górach, wybór padł na Stambuł, chociaż w grę wchodziły też Ateny, Sofia czy Rzym. Z góry odrzuciliśmy podróż z liniami szejków ponieważ w naszej opinii Doha czy Dubaj nie prezentują sobą tego kalibru ciekawostek co Stambuł czy Rzym, poza tym z racji tego że należę do zwierząt zimnolubnych obawiałem się że to co miało być odpoczynkiem w Zatoce Perskiej będzie walką z każdym krokiem o przetrwanie w upale. Tak więc na ostatnie 4 dni wyjazdu w planie było zwiedzanie miasta nad Bosforem.
Przygotowania ciąg dalszy
Po zakupie biletów przyszedł czas na kompletowanie szpeju, jak się okazało większość była w domu lub u najbliższych znajomych, więc mi pozostało praktycznie kupienie filtra do wody i paru par skarpet. No i wtedy przyszło coś czego się nie spodziewałem, grając piłkę dokładnie 11 tygodni przed wylotem złamałem obojczyk - diagnoza fatalna 8-9 tygodni w usztywnieniu a zrost pewnie po 12 tygodniach, szybko licząc zrost nastąpiłby na wysokości 4500mnpm :/ Lekarze, prześwietlenia, możliwa operacja 8 tygodni w domu i kombinowanie zdążę czy nie. Koniec końców operacje odrzuciłem i postawiłem na dietę i suplementy i w Wielki Piątek tomografia powiedziała "zrost kostny z przesunięciem i skróceniem". Radość niesamowita. No ale co z plecakiem przecież na dwa tygodnie treku nie spakuje się w reklamówkę a na plecach nic dźwigać nie mogłem. Jako że zawsze sam planuję i realizuję swoje wyjazdy, agencja przewodnicy itp nie wchodziło w grę. Ale w tym przypadku zdecydowałem się na portera - koszt 20 USD za dzień (Porter mówiący po angielsku kosztuję 25USD), uprzedzając fakty dostaliśmy 18latka, dla którego było to pierwsze wyjście z klientem w góry. I faktycznie chłopak po angielsku ni w ząb, zostało nam nauczenie się paru nepalskich zwrotów i język gestów. Porter dźwiga na swoich plecach ciężar do 20kg, tak więc do mojego 10kg plecaka moi towarzysze dorzucili po parę zbędnych gratów i tak skompletowaliśmy mój plecak do targania a ja w trek wyruszyłem jak emeryt z 3l nerką na plecach, akurat na dwie litrowe butelki wody, mapę i batony.
Wiele osób w swoich relacjach zaznaczało że do trekingu przygotowywało się tygodniami, na trasie też spotkałem osoby co mówiły o tygodniach na siłowni, bieganiu itp. Z racji kontuzji nie robiłem nic przed 2 miesiące, ogólnie trochę gram w piłkę, jednak 15kg za dużo noszę powyżej pasa, do tego papierosy i siedzący tryb pracy tak więc nie jestem typem atlety. Jednak po górach chodzę regularnie ale nie na wyścigi. Pisze o tym dlatego, że większość osób łapała się za głowę, że zza biurka idę w Himalaje owszem na trek ale jednak. Po tych dwóch tygodniach stwierdzam, że własnym tempem przejść te trasę da radę każdy średnio sprawny człowiek, nawet paląc paczkę fajek dziennie. To tak w kwestii przygotowań
;)Dzień 1 2 3
Tak więc jak już po tych wszystkich przygodach wsiedliśmy do samolotu poczułem wielką ulgę. Lot do Stambułu odbył się bez historii, jedyne co zapamiętam to pani Urszula Radwańska, która siedziała za nami w samolocie
:)
Ze względu na ponad 6 godzinną przesiadkę na Ataturku dostaliśmy darmowy posiłek. Do wyboru 4 restauracje, wszystkie znajdujące się w jednym kącie lotniska z dużą stołówką, wg opinii zaczerpniętych na tym forum do spożycia nadawał się jedynie Burger King, jednak skorzystaliśmy z usług Turkish Cousine i się nie zawiedliśmy smaczne i dało się najeść. Z Warszawy przywieźliśmy sobie kolegę Ballantine'sa który zdecydowanie umilił nam oczekiwanie na lot do Kathmandu. Sam lot do stolicy Nepalu również przebiegał bez większych zakłóceń, godzinka opóźnienia spowodowana tłokiem na płycie postojowej i przymusowym holdingiem nie popsuła nabytych w Stambule nastrojów
;) Pierwsze zderzenie z nepalską rzeczywistością to wiza. Nie wyrabialiśmy wizy online co okazało się błędem. W kolejkach najpierw do automatu, potem do opłaty a na końcu do urzędnika spędziliśmy dobre dwie godziny. Rada dla potomnych, nikt nie sprawdza danych na blankietach wystarczy wpisać adres dowolnego hotelu i mieć odliczone 20USD a w przypadku wizy online zdjęcia i można ten proceder zdecydowanie przyśpieszyć. Co ciekawe wychodząc z terminalu i odebraniu bagażu musimy jeszcze potwierdzić że plecak, który niesiemy należy do nas poprzez sprawdzenie numeru przez policjanta. Po wyjściu z budynku znajdujemy się w innym świecie, ja w Azji byłem po raz pierwszy więc dziki tłum przed wejściem trochę mnie przeraził. Taksówki pre-paid to dobra opcja żeby nie dać się naciągnąć na przejazd za jakieś chore pieniądze. Nasz hotel znajdował się wg mojego kolegi obok Thamelu, cena za taksówkę za Thamel to 700NPR, jak się okazało to obok Thamelu to jakieś 15 minut piechotą w normalnych warunkach, jak idziesz pierwszy raz to licz 2 razy tyle
;) Więc koniec końców za podwózkę wyszło 1000NPR, ale frycowe trzeba zapłacić. Zamieszkaliśmy w Anita's Home Stay u rodziny z dwójką dzieci i trzema pokojami do wynajęcia, nocleg gorąco polecam jeśli po prostu chcecie odpocząć i pomieszkać w dzielnicy gdzie białego człowieka widzieli w telewizji. Nasza okolica zdecydowanie różniła się od Thamelu jeśli chodzi o jedzenie w knajpach a przede wszystkim ceny w sklepach i barach, mniej więcej 3 razy taniej. Cena za nocleg to 18USD za pokój trzyosobowy z łazienką na korytarzu. Reszta dnia to wycieczka na Thamel i zapoznawanie się ze zwyczajami panującymi w knajpach i sklepach a także załatwienie portera tak żeby czekał na nas dnia następnego w Lukli.
Co do wylotu do Lukli to lecieliśmy z Summit Air (Goma Air) lotem numer 3 o 9.30 cena za bilet w obie strony to 354USD. Doskonale wiedzieliśmy o specyfice lotów do Lukli, o tym, że im wcześniej tym lepiej, że możliwy jest kilkudniowy kibel itp itd. Ale opowieść z lotniska do już inna historia. Na samo lotnisko dostaliśmy się dzięki uprzejmości gospodarza, który podwiózł nas o 6 rano pod terminal krajowy i tu kolejna rada - taksówki o tak wczesnej porze można nie uświadczyć, a już na pewno kiedy rano pada deszcz - miasto jest wymarłe.Dzień 4 i 5
A więc dotarliśmy na terminal krajowy w Kathmandu. Wejście do terminala oczywiście za okazaniem rezerwacji biletu - czytaj trzeba pokazać jakiś papierek którego nikt i tak nie przeczyta, więc może być to równie dobrze przepis na szarlotkę. Skanowanie bagażu, gustowna naklejka "security checked" i wchodzimy. No chyba, że gdzieś na wierzchu mamy np. papierosy wtedy kontrola jest dokładniejsza w poszukiwaniu zapalniczki, której do hali wnieść nie można, czyli albo ją dobrze schowamy albo miejmy zapasową, najlepiej u niepalącego towarzysza podróży u którego ochrona już nie będzie tak skrupulatna. Generalnie jeśli chodzi o dalsze postępowanie to jest ono zależne od tego czy samoloty latają czy nie. Jeśli nie to nie ma co się gorączkować tylko spokojnie usiąść na krzesełku, wypić kawkę etc. Jeśli latają albo mamy cynk, że zaraz będą latać trzeba ustawić przed wyprawami lub jak kto woli dużymi grupami trekingowymi, bo jak utkniemy za jakąś w kolejce to kaplica. Z moich obserwacji wynika, że osoby idące w tak dużej grupie kompletnie nie zajmują się tym co się dzieję, zdając się w 100% na przewodnika, który z 20 paszportami lata od kiosku do kiosku próbując coś załatwić. Owszem jest to wygodne, ale zdecydowanie tego nie pochwalam. Tak więc używając łokci udaję nam się dostać boarding pass na lot o 9.30, na zegarku już trochę po 10ej, oraz nadać bagaż, który jest dość dokładnie ważony. Po tych atrakcjach przechodzi się do drugiej sali gdzie odbywa się coś w rodzaju security checked, jednak niech nikogo nie zmylą zachodnie standardy, chodzenie w te i z powrotem to norma, wystarczy mieć boarding przy sobie. W ostatniej sali następuje kumulacja wszystkich osób, trekerów oraz miejscowych którzy lecą w różne miejsca Nepalu. O miejscu siedzącym można co najwyżej pomarzyć, jedyne wolne zdarzają się w palarni. I teraz nastąpiło coś czego się nie spodziewaliśmy po godzinie 11ej wywołali nasz lot, więc radośnie udaliśmy się do autobusu, który przewiózł nas na płytę postojową no i postaliśmy. Łącznie tak 3-4 godziny, po prostu 20 osób w busiku siedziało sobie przy płocie w okolicy autobusu, po 3 godzinach siku, papieros itp. więc zaczęła się nerwówka, ale obsługa portu wskazała miejsce 200m dalej gdzie można sobie usiąść, zapalić i skorzystać z kibelka, tak więc urządzaliśmy sobie spacery, coś co jest nie do pomyślenia na jakimkolwiek europejskim lotnisku, baaa nawet po dworcu Zachodnim PKS w Warszawie nie można się tak przemieszczać
:) Jednak sielanki nadszedł kres, gdy wsadzono nas z powrotem do busa, rozpakowano nasz samolot i wróciliśmy do terminala. Okazało się, że pogoda w Lukli jest zła i na razie nici z lotów. W takim razie piwerko i zawieranie znajomości z tymi co już ich kojarzyliśmy, że siedzą tu od rana. Po 15ej Summit Air już nie lata bo kończy się czas pracy pilotów. Znajomi z Tara Airlines jeszcze odlecieli co przez chwile napawało nas optymizmem, ale jak się później okazało zrobili kółeczko nad Luklą i wrócili do KTM. Naczytaliśmy się co się dzieję jak wypadniesz z kolejki, tak więc idąc po kolejne piwo do kiosku, podszedłem do Pań z Summit Air, które po prostu przebookowały nasze bilety na następny dzień - cud! Nikt inny z naszego samolotu tego nie zrobił a to wszystko dlatego że by to zrobić trzeba wyjść z poczekalni przez security do pierwszej hali (tam też jest kiosk z piwem), znaczy się w drugiej też jest ale już się skończyło. I tym sposobem dzięki alkoholowi udało się zdobyć bilety na jutro. Noc w jakimś obskurnym hotelu przy lotnisku i o 6ej rano meldujemy się z powrotem, spotykamy znajome twarze i okazuję się że tylko my mamy bilety reszta liczy na cud. Pogoda w Lukli nadal nielotna i zanosi się na kolejny dzień na lotnisku i tu pojawią się opcja HELI, drogo jak diabli startują z cenami w okolicach 350-400USD za osobę przy 6 osobach, akurat gadamy z angielskim małżeństwem i ich przewodnikiem więc mamy komplet. Jednak negocjacje się przeciągają i gdy cena zaczyna gwałtownie spadać do 200USD okazuję się że nie bez powodu - pogoda się poprawia więc cwaniaczki z HELI chciały naciągnąć tych ostatnich co jeszcze nie wiedzieli czy polecą. My dzięki temu, że mamy bilety wbijamy się w kolejkę i około 11ej startujemy. Wszyscy inni co biletów nie mieli dostali zwrot za anulowany lot dzień wcześniej jednak i tak musieli dopłacić mniej więcej po 100USD za lot. Takim to sposobem lądujemy w Lukli, przeciągły dźwięk "terrain ahead" informuje wszystkich ze zbliżamy się do pasa, twardo ale płynnie. Przed lotniskiem masa naganiaczy przewodników i tragarzy po prostu gro ludzi, my naszego portera odbieramy w Sunny Garden Lodge - polecam bardzo dobre momosy, jednak jak się później okazało właściciel cwaniaczek, więc tylko za jedzenie plus. Umowa z porterem jest taka, że do Namche on wybiera nam lodge - zgadzamy się i ruszamy w dół. Po drodze jeszcze pozwolenie/bilecik/opłata jak zwał tak zwał 20USD w okienku, 30 metrów dalej spisanie wydanego pozwolenia w checkpoint i można iść.
Tak naprawdę niewiele pamiętam już z pierwszego dnia treku, do Phakding szliśmy jakieś 3-4h w siąpiącym deszczu. Najpierw w dół potem trochę górek i dotarliśmy do Green Garden Lodge - której nie polecamy, jedzenie parszywe pomimo małej wysokości, owszem pokoje czyste i przyjemne jednak to na posiłku nam zależało najbardziej.
Dzień 5 i 6
Po nocy spędzonej w Phakding przyszedł czas na pierwszy poważny dzień podejścia, ostatnie 2-3h drogi do Namche Bazaar to prawie 600m przewyższenia, jednak na początku dnia czekało nas 2 godzinki przyjemnego spaceru przy pięknej pogodzie.
Po drodze w Monjo na końcu wioski kupujemy kolejny kwit, który upoważnia nas do dalszej wędrówki - koszt 33USD. Oczywiście musimy pokazać papiery, które dostaliśmy dzień wcześniej w Lukli i dopiero to jest komplet dokumentów dzięki któremu nikt nas później ścigać po lesie nie będzie.
Tuż przed końcowym podejściem dochodzimy do sławnych mostków, zwanych mostami Hillary'go.
Obecnie przechodzi się tym wyżej, więc jeśli ktoś cierpli na lęki wysokościowo-przestrzenne to będzie dla niego niezła jazda
:) Oczywiście zasada na wszystkich mostkach jest taka sama, jeśli z przeciwka idzie karawana dzo (krzyżówka jaka i krowy) osłów lub koni to należy ją przepuścić niestety możemy na tym stracić i pół godziny, ale takie są przyjęte zasady.
Zaraz po przejściu przez mostki po prawej stronie jest wydeptana platforma widokowa wśród krzaków, z tego miejsca po raz pierwszy widać Everest, niestety z racji tego że nasze tempo jak pisałem wcześniej nie należało do najlepszych pogoda już zdążyła się lekko popsuć i zobaczyliśmy tylko chmury, poniższe zdjęcie pochodzi z drogi powrotnej.
2 godziny później dotarliśmy do punktu kontrolnego zlokalizowanego tuż przed Namche. Pierwszy poważny dzień treku został zakończony w Hotelu Hillten, którego nie polacamy. Wielki moloch w którym w ogóle nie czuć tego że jesteś w wyjątkowym miejscu. W tym miejscu uprzedzę fakty i polecę lodge w której spaliśmy w drodze powrotnej czyli Alpine Lodge, miejsce niesamowite w szczególności jeśli chcemy się zresetować po górach, namiastka luksusu w postaci konsoli do gier i telewizji a do tego zachodni wystrój, co po dwóch albo i trzech tygodniach w górach jest dość istotne. Samo Namche to wielki amfiteatr z masą hotelików, barami, sklepem North Face (oryginalny), piekarniami, sklepami itp itd. W sumie to ostatnie miejsce na zakupy brakującego szpeju, elektroniki czy papieru toaletowego (!!) później jest już piekielnie drogi.
Wieczór spędziliśmy w pubie Daphne, który oferował o wiele lepsze jedzenie niż to w naszym hotelu a do tego można było za darmo się podładować, tak więc radze zabrać na piwo powerbanki i aparaty. Jak wszystkie książki sugerują następny dzień to rest, jednak jak również wiem z książek i własnego doświadczenia picie browarków i łażenie od kramu do kramu to nie rest a skutki tego wyjdą już dwa dni później, tak więc my obraliśmy kierunek Khumdu i Khumjung. Większość grup idzie tylko to tej drugiej miejscowości zobaczyć słynny Everest View Hotel, dlatego my zrobiliśmy kompletnie odwrotnie i poszliśmy najpierw do Khumdu, które jest wyżej (3960) na czym na również zależało. Spokojna wioska ze szpitalem i klasztorem, turystów nie spotkaliśmy chyba żadnych. Pogoda od rana była kiepska, więc darowaliśmy sobie katowanie się do punktów widokowych tylko postawiliśmy na turystykę kulturową.
Z Khumdu do Khumjung idzie się przyjemnie około godziny. W Khumjung punktem obowiązkowym jest klasztor gdzie do niedawna przechowywano skalp yeti (wjazd 300NPR) i szkoła Hillary'go.
Na sam koniec został Everest View Hotel jednak jak to już bywało widoków na Everest brak z racji ilości chmur, jednak dzięki temu że jesteśmy tam tak późno nie ma nikogo co nas bardziej cieszy
:)
Droga w dół do Namche to około godzinki, po drodze można podziwiać piękną panoramę "miasta" i przypatrzeć się technice noszenia gabarytów przez tragarzy, Ci na zdjęciu akurat niosą płyty pilśniowe z pobliskiego lotniska w Syngboche gdzie lądują śmigłowce transportowe, lotnisko miało służyć jako zaplecze hoteli jednak, żaden samolot nie jest w stanie tam bezpiecznie wylądować.
Ogólnie dzień restowy jak najbardziej restowy nie był, ale 500m w górę pozwoliło nam z perspektywy czasu nie odczuć kolejnych zmian wysokości, naprawdę jeśli chodzi o AMS byliśmy w dobrej formie i we wspólnej opinii właśnie dzięki solidnie wykonanej nikomu niepotrzebnej górskiej robocie jak mawiał klasyk. A Everest po raz pierwszy zobaczymy dopiero jutro
;)Dzień 6 i początek 7
Dzień kolejny zaczął się pięknie, masyw Kongde Ri góruję od północy nad Namche a jego widok zapowiadał, że przynajmniej na razie pogoda będzie sprzyjać.
Droga do Tengboche z początku wiedzie szeroką aleją trawersując zbocze kilkaset metrów nad dnem doliny Khumbu, już tuż po wyjściu z Namche przy jednej ze stup można zobaczyć Everest, Nuptse i Lhotse zawsze występujące w grupie, zgodnie z przeczytanymi wcześniej opiniami sam Everest nie powala, w sumie to ledwo co go widać, no ale w końcu to Everest
;)
Za to co się dzieje po drugiej stronie doliny to już inna bajka Kantega, Thamersku i wyłaniający się zza nich Ama Dablam to naprawdę kolosy od których ciężko oderwać wzrok.
Po mniej więcej godzinie mijamy skrzyżowanie ze szlakami z kierunku doliny Gokyo, a następnie po kolejnej godzince schodzimy na dno doliny Khumbu do Phunki Tenga gdzie zaczyna się podejście właściwe do Tengboche i tu polecam tuż przed mostkiem zatrzymać się w lodgy na lunch, naprawdę było to chyba najlepsze jedzenie na trasie jakie zjedliśmy za makaron z warzywami i herbatę zapłaciliśmy około 600NPR ale było warto, dało kopa na nie łatwe podejście które nas czekało. Tuż za mostkiem kolejny checkpoint, tym razem schodzi się dłużej, bo z racji ostatniej miejscowości na najbliższe 2 godziny marszu tworzą się tu zatory, ale po raz kolejny przydają się silne łokcie tak żeby nie wcisnął się przed nas kolega królika z 20 paszportami od swojej grupy. Po dwóch godzinach osiągamy Tengboche z największym klasztorem buddyjskim w dolinie a do tego kilkoma lodgami, my udaliśmy do Himalaya Sherpa, którą zarezerwował kolega, który wypruł do przodu słysząc, że mogą być problemy z miejscami i faktycznie zgarnął ostatnie miejscówki w całym Tengboche, kolejni musieli iść dalej do Pangboche a pogoda nie zachęcała do spacerów, przyszła mgła i zaczęło siąpić.
A to już widoki z rana, spadł śnieg a w pokoju zamarzło wszystko co było poza śpiworem, jednak widoki za oknem rekompensowały wszystko.
A to nasza lodga w całej okazałości, to narożne okno w przybudówce to właśnie nasz pokój.
Ama Dablam robi się już coraz okazalszy
Dzień 7 i 8
Po pięknych widokach z rana przyszedł czas na kolejny dzień nikomu niepotrzebnej górskiej roboty. Trasa z Tengboche do Dingboche to kolejny spacer nad dnem doliny nie prezentujący żadnych trudności, ale za to urzekający widokami, w szczególności na Ama Dablam.
Niestety pogoda tego dnia zaczęła się psuć wcześniej niż zwykle, już około południa było mleko a końcówkę podejścia pod Dingboche pokonywaliśmy już w padającym śniegu.
Na trasie po raz pierwszy spotkaliśmy tzw. "stojące drzwi". Czytałem o tym w wielu książkach, nie jest to omam wywołany wysokością jak można by sądzić. Bo kto spodziewa się samotnie stojących drzwi na środku ścieżki po środku pustkowia. Są to po prostu tragarze niosący wyposażenie hoteli odpoczywający podczas podejścia.
W Dingboche zatrzymaliśmy się w Everest Resort i tę lodge mogę polecić, niezłe jedzenie jak na tę wysokość a do tego przyjemne pokoje, pomimo naprawdę zimnej nocy. W nocy czuć już wysokość to już ponad 4200mnpm, a ponad to zewsząd dobiega odgłos kaszlu, tzw. kaszlu Khumbu wywołanego suchym powietrzem i wysokością. Tutaj też nocowaliśmy z grupą Polaków poznaną wcześniej nie trasie, jedna z uczestniczek treku przez całą noc zmagała się z problemami żołądkowymi, jak się później okazało wywołanymi niedogotowaną zupką chińską. Należy pamiętać, że na tej wysokości woda wrze w niższej temperaturze niż na poziomie morza, także przy gotowaniu na kartuszu trzeba uważać. Wiele osób pyta w różnych miejscach o ceny na treku, poniżej przykładowy rachunek z w/w lodgy za dwa dni pobytu, ceny podane w NPR.
Po dość ciężkiej nocy przyszedł czas na kolejny dzień restowy. Co 1000 metrów przewyższenia należy odpocząć. I tym razem nie zamierzaliśmy siedzieć, tym bardziej że 2 godziny marszu od Dingboche w kierunku Chukkung znajduję się mój prywatny cel tej wyprawy - czorten poświęcony Polakom, którzy zginęli na południowej ścianie Lhotse, Rafał Chołda, Czesław Jakiel i Jerzy Kukuczka. Dla mnie przeżycie było ogromnie, można się śmiać, bo to w sumie kupa kamienia, jednak ciarki mnie przeszły, tym bardziej, że widoki na Lhotse i całą okolice były tego dnia niesamowite.
Po dość długim kontemplowaniu okolicy poszliśmy dalej do Chukkung. Wioska malutka, żyjąca praktycznie z jednego powodu, wszyscy idący na popularny Island Peak muszą się tam zatrzymać, stąd do obozu bazowego jest około 5 godzin marszu, więc idealnie na jeden dzień treku. My się tam nie wybieraliśmy po długich negocjacjach co robimy dalej stanęło na tym, że skoro pogoda jest dobra, mamy siłę to trzeba wejść jak najwyżej się da. Byliśmy na 4700mnpm a za dwa dni mieliśmy wchodzić na 5400mnpm. Także poszliśmy w kierunku szczytu Chukkung Ri który wznosi się 700 metrów ponad wioskę. Czas operacyjny ustawiliśmy na 1,5h marszu pod górę, jak się okazało szczyt ma przedwierzchołek, który w tym czasie udało się osiągnąć, na wysokościomierzu ponad 5000mnpm, jak na aklimatyzację naprawdę super sprawa, a do tego widok na Makalu
:) Mój prywatnie kolejny cel do zrealizowania na treku. Makalu to ta wystająca piramidka za granią
Do lodgy wróciliśmy po około 8 godzinach. Kolejna aklimatyzacja i kolejny cel osiągnięty. Z perspektywy czasu kolejna świetnie wykonana robota. Pozwoliło nam to poczuć się pewniej przed kolejnymi dniami gdzie trzykrotnie mieliśmy przekraczać 5000mnpm.@Marco Manno a to różnie, niektóre moją małpką, niektóre z Iphone, ale większość lustrzanką Nikon D5300.
@kostek966 Plan wykonany, nie różni się specjalnie od tego który wrzuciłem w jeden z tematów dotyczących treku na podforum o Nepalu, ale jasne mam takie zestawienie, więc wrzucę i tutaj.Dzień 9 i 10
To w takim razie jedziemy/idziemy dalej.
Po wyjściu z Dingboche trzeba wrócić szerokim płaskowyżem do głównego szlaku biegnącego do EBC, droga przyjemna i widokowa, na samym końcu widać już Pumori, niestety nikt nie wykonał zdjęcia :/ Jednak widoki na Ama Dablam, Cholatse, Lobuche i Taboche robią wrażenie. Po dwóch godzinach dochodzimy do Dughli/Tukli czyli miejsca gdzie krzyżują się drogi z EBC, Cho La Pass i Dingboche.
Z Dugli odbiliśmy w lewo w kierunku Dzonghli i weszliśmy w zupełnie inny świat, świat bez turystów. Przez dwie godziny spotkaliśmy dwie osoby słownie dwie. Dolina robi niesamowite wrażenie, północna ściana Cholatse to naprawdę kawała skały. Żałowaliśmy na początku że nie idziemy w kierunku EBC, przede wszystkim symbolicznego cmentarza, jednak to miejsce nam to zrekompensowało.
Lodge w Dzongli są już bardziej prymitywne, poza tym zimna noc spowodowała że woda w kibelku zamarzła a rano nie było jak umyć zębow - no trudno do opery nikt nie się nie wybierał
;)
Ten dzień miał być sprawdzianem tego czy to co robiliśmy wcześniej miało sens, podejście pod Cho La Pass 600 metrów podejścia, które należy zacząć jak najwcześniej ze względu na odległość do wioski po drugiej stronie grani a także lecące kamienie, które uaktywniają się wraz wyższą temperaturą w ciągu dnia. Kilka razy gdzieś gruchnęło, a dwa dni wcześniej leciał na mnie kamulec wielkości dużego plecaka jednak zatrzymał się przed przekroczeniem ścieżki. Wyjście tuż po 6ej rano i w górę. Oczywiście po drodze nikogo nie spotykamy. Lekki korek zaczyna się dopiero tuż przed największą stromizną, gdzie faktycznie trzeba w paru miejscach użyć rąk, a wszyscy zakładają raki. My drytoolingu raczej nie lubimy więc zostawiliśmy sobie je na później.
Generalnie widać, że osoby które spotkaliśmy przed stromizną/kominkiem jak zwał tak zwał miały nikłe podejście o górach, problemy z założeniem raków i ogólnie w mojej opinii osoby, które w górach znalazły się raczej z przypadku, dlatego też stwierdziliśmy że trzeba iść przed nimi bo w przeciwnym razie utkniemy w mało przyjemnym miejscu a i na głowę może coś zlecieć. Mieliśmy rację pokonanie trudności technicznych zajęło im około godziny dłużej niż nam, a miejsca na mijanki raczej nie było. Kiedy już myśleliśmy że to nasz punkt docelowy okazało się, że do właściwej przełęczy jest jeszcze dobre pół godziny przez lodowo-śnieżną dolinkę a na koniec jeszcze paru metrowa ścianka, wysokość dawała się we znaki jednak szło się dobrym tempem. Problemem był niemiłosierny skwar i mało miejsca na odpoczynek. Ścieżka w śniegu była bardzo wąska a każdy krok w bok mógł skończyć się parę metrów niżej w śniegu po ramiona. Na przełęczy ludzi tłum, praktycznie weszli na przełęcz od zachodu. I tu moja rada jeśli ktoś się wybiera na tę przełęcz to tylko i wyłącznie od wschodu. Zejście tym kominkiem z tą masą ludzi na pewno nie będzie należeć do przyjemnych. A od drugiej kwestii za chwile
Podczas zejścia w kierunku Dragnag miało miejsce ciekawe zwieńczenie nieprzyjemnej sytuacji. Otóż rano, do naszego portera zgłosił się przewodnik prowadzący młodą angielską parę. Dziewczyna miała problemy z płucami dlatego zdecydowała schodzić do Pheriche do szpitala. Chłopak chciał iść do Gokyo i ten ich przewodnik pogadał z naszym porterem żebyśmy go wzięli, oczywiście za opłatą. Nie wtrącaliśmy się bo w sumie nie nasz interes. Nasz porter się zgodził dostał bodajże 1000NPR i ruszyliśmy z młodym Anglikiem informując go, że nasze tempo jest powolne i robimy częste postoje. Na jednym z nich młodzian stwierdził, że jesteśmy zbytnimi lamusami i on da sobie radę sam i pójdzie szybciej, dlatego zażądał zwrotu pieniędzy od naszego portera i wypruł do przodu. Już na podejściu stromizną chłopak miał problem z obraniem właściwej ścieżki więc szybko go dogoniliśmy, do tego założył raki (nawet nie raki, a raczki w wersji mini, z 4 kolcami na śródstopiu), co przy śladowym lodzie powodowało, że szło mu się bardzo ciężko. Gdy postanowiliśmy schodzić z przełęczy po dwóch krokach okazało się że szlak jest tak zalodzony, zaśnieżony i stromy, że łatwiej byłoby zjechać na dupie, założyliśmy więc nasze raczki. Mieliśmy łańcuszkowe, bez kolców atakujących, ale na zejście po twardym śniegu nadały się idealnie, po 30 minutach byliśmy już na suchej ścieżce. Nasz przewodnik raków nie miał, ale poradził sobie z tym zakładając na buty skarpety (!). Ale młody Anglik, który doszedł do nas i też zaczął zejście po paru krokach w stromym miejscu stanął i się zablokował nie mógł zrobić kroku w żadną stronę, jego raczki nie zdały egzaminu kompletnie. I nasz porter widząc to co się dzieje przez ponad godzinę sprowadzał chłopaka czasami, wręcz przenosił go tak by ten nie musiał stawać na lodzie. Dodam, że nasz porter to raczej chuchro do tego miał 20kg bagażu, Anglik był wyższy od niego i też ze sporym plecakiem. Gdy doszli do nas Anglik zaczął przepraszać powiedział że bez nas się nigdzie dalej nie rusza, a porterowi da porządny napiwek. (dzień później dostał 20USD). To pokazuję jak porządni i uczynni są mieszkańcy tej doliny, mógł chłopaka zostawić i niech sobie poradzi tym bardziej po tym co zrobił 2 godziny wcześniej, ale ten mu pomógł. Dalsze zejście do Dragnag to rumowisko polodowcowe, niewygodne do marszu ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ale nikt nie mówił też, że po zejściu na 4800mnpm trzeba będzie się jeszcze przetarabanić przez garb na wysokości 5200mnpm. Mapa wskazywała na lekkie podejście, ale nie kolejne 400 metrów!! Do Dragnag dotarliśmy o 14ej. Garb po drodze później przez p. Anne Czerwińską, którą spotkaliśmy w KTM nazywany jest Eigerem, bo jest bardzo stromy. I właśnie to jest drugi powód dla którego odradzam podejście od tej strony droga do góry jest piekielnie długa i podejście pod "Eiger" już daje nieźle w kość. A to dopiero połowa. Po zejściu do Dragnag zjedliśmy lunch i zastanawialiśmy nad dalszą drogą do Gokyo, jednak zaczął padać śnieg i przyszła mgła, stwierdziliśmy, że droga po lodowcu w takich warunkach przy sporym już zmęczeniu jest bez sensu, więc zostaliśmy tu na noc, oczywiście razem z Anglikiem
;)
Dzień 1 2 3 Tak więc jak już po tych wszystkich przygodach wsiedliśmy do samolotu poczułem wielką ulgę. Lot do Stambułu odbył się bez historii, jedyne co zapamiętam to pani Urszula Radwańska, która siedziała za nami w samolocie
:)Ze względu na ponad 6 godzinną przesiadkę na Ataturku dostaliśmy darmowy posiłek. Do wyboru 4 restauracje, wszystkie znajdujące się w jednym kącie lotniska z dużą stołówką, wg opinii zaczerpniętych na tym forum do spożycia nadawał się jedynie Burger King, jednak skorzystaliśmy z usług Turkish Cousine i się nie zawiedliśmy smaczne i dało się najeść. Z Warszawy przywieźliśmy sobie kolegę Ballantine'sa który zdecydowanie umilił nam oczekiwanie na lot do Kathmandu.Sam lot do stolicy Nepalu również przebiegał bez większych zakłóceń, godzinka opóźnienia spowodowana tłokiem na płycie postojowej i przymusowym holdingiem nie popsuła nabytych w Stambule nastrojów
;)Pierwsze zderzenie z nepalską rzeczywistością to wiza. Nie wyrabialiśmy wizy online co okazało się błędem. W kolejkach najpierw do automatu, potem do opłaty a na końcu do urzędnika spędziliśmy dobre dwie godziny. Rada dla potomnych, nikt nie sprawdza danych na blankietach wystarczy wpisać adres dowolnego hotelu i mieć odliczone 20USD a w przypadku wizy online zdjęcia i można ten proceder zdecydowanie przyśpieszyć.Co ciekawe wychodząc z terminalu i odebraniu bagażu musimy jeszcze potwierdzić że plecak, który niesiemy należy do nas poprzez sprawdzenie numeru przez policjanta.Po wyjściu z budynku znajdujemy się w innym świecie, ja w Azji byłem po raz pierwszy więc dziki tłum przed wejściem trochę mnie przeraził. Taksówki pre-paid to dobra opcja żeby nie dać się naciągnąć na przejazd za jakieś chore pieniądze. Nasz hotel znajdował się wg mojego kolegi obok Thamelu, cena za taksówkę za Thamel to 700NPR, jak się okazało to obok Thamelu to jakieś 15 minut piechotą w normalnych warunkach, jak idziesz pierwszy raz to licz 2 razy tyle
;) Więc koniec końców za podwózkę wyszło 1000NPR, ale frycowe trzeba zapłacić.Zamieszkaliśmy w Anita's Home Stay u rodziny z dwójką dzieci i trzema pokojami do wynajęcia, nocleg gorąco polecam jeśli po prostu chcecie odpocząć i pomieszkać w dzielnicy gdzie białego człowieka widzieli w telewizji. Nasza okolica zdecydowanie różniła się od Thamelu jeśli chodzi o jedzenie w knajpach a przede wszystkim ceny w sklepach i barach, mniej więcej 3 razy taniej. Cena za nocleg to 18USD za pokój trzyosobowy z łazienką na korytarzu. Reszta dnia to wycieczka na Thamel i zapoznawanie się ze zwyczajami panującymi w knajpach i sklepach a także załatwienie portera tak żeby czekał na nas dnia następnego w Lukli.Co do wylotu do Lukli to lecieliśmy z Summit Air (Goma Air) lotem numer 3 o 9.30 cena za bilet w obie strony to 354USD. Doskonale wiedzieliśmy o specyfice lotów do Lukli, o tym, że im wcześniej tym lepiej, że możliwy jest kilkudniowy kibel itp itd. Ale opowieść z lotniska do już inna historia.Na samo lotnisko dostaliśmy się dzięki uprzejmości gospodarza, który podwiózł nas o 6 rano pod terminal krajowy i tu kolejna rada - taksówki o tak wczesnej porze można nie uświadczyć, a już na pewno kiedy rano pada deszcz - miasto jest wymarłe.
no i super, jak mawia trener z reklamy,ponad rok temu wróciłem z ABC, i czytałem, że się wybierasz do Nepalu, długo to trwało ale jeszcze raz super, że udało Ci się spełnić swoje postanowienia, lecę ponownie we wrześniu i chciałem Cię poprosić o bliższy opis, sam szukam jakiejś nie obleganej trasy, tak więc ta relacja jest idealna dla mnie, chociaż wrażenia z lotu do Lukli trochę mnie zniechęcają, ale czekam na dalszy ciąg i na końcu proszę o krótkie podsumowanie, dzień pierwszy z do, drugi itd., w krótkich punktach ułatwia to planowanie,jeszcze raz dzięki i pozdrawiam
@Marco Manno a to różnie, niektóre moją małpką, niektóre z Iphone, ale większość lustrzanką Nikon D5300.@kostek966 Plan wykonany, nie różni się specjalnie od tego który wrzuciłem w jeden z tematów dotyczących treku na podforum o Nepalu, ale jasne mam takie zestawienie, więc wrzucę i tutaj.
No właśnie z tymi warunkami to tak nie do końca, podobno tegoroczny kwiecień był bardzo wilgotny jak na miejscowe standardy. Przez to widoki nie były tak spektakularne, chociaż mnie i tak zatykało co każdy zakręt
;)
Dzięki za relację! Mam nadzieję, że kiedyś zrobię użytek z wszystkich technicznych informacji
;) Krajobrazy naprawdę są tam bajeczne, zachęcają bardzo do podróży... tylko nad kondycją trzeba by popracować
;)
Dzięki. Jak będę mieć chwile to skończę czytać Twoją bo też wciąga
;)Co do kondycji to przeczytaj drugi post w relacji. Naprawdę jest to wyolbrzymianie tego że tam potrzebna jest kondycja, liczy się siła woli i chęci.
fajna relacja, taka z przymrużeniem oka w korelacji z tytułemnie chcę się czepiać, ale kubus571 napisał: ...Tragnak - lodowiec Ngozumpa - Gokyo Ri - Gokyo czas: 5h ... zweryfikuj czas, moim zdaniem to przejście Thagnak - Gokyo ok. 2-3h, i wejście/zejście na Gokyo Ri 2+2h razem 6-7hkubus571 napisał: ...kupić papier toaletowy, najlepiej w KTM ... a nie lepiej w Biedronce? 3 razy taniej
Grubiej nad tym pomyślałem i faktycznie bliżej 6h, jednak na zejście bym 2h nie przeznaczył
;)Tu też muszę się zgodzić przy okazji można się zaopatrzyć w siatkę z Biedronki do zdjęć
;) a tak serio to ja nie miałem w plecaku miejsca żeby wcisnąć parę skarpetek, sporą część rzeczy zostawialiśmy w hotelu w KTM więc dopiero wtedy znalazło się miejsce na papier
;)
W ubieglym roku w styczniu ,przeszedlem trase ABC i zastanawialem sie nad nastepna.Myslalem o treku w okolicach Manaslu,ale chyba narazie go sobie odpuszcze i zrobie trase opisana przez Ciebie.Ciekawy i interesujacy opis. Jednak jesli chodzi o pore roku ,to chyba bede celowal w styczen,gdyz pogode mialem ostatnio wysmienita ,moze troche zimniej ,ale ja rowniez jestem tak jak Ty zimnolubny i tak do -15 noca da sie przezyc.
Dzięki za garść informacji, tym bardziej przydatnych, bo w październiku miał bym w planach EBC.Póki co mam bilety do Delhi i KTM.Niestety mam tylko 11 dni na Lulka-EBC-Lukla.Czytając o tych lotach KTM-Lukla-KTM ... mam mega obawy o ewentualne "poślizgi", chociaż piszą że październik-listopad i luty-marzec jest w miarę OK.Nic mnie tak nie martwi jak "zwis" na lotnisku jedne dzień ...Zastanawiam się czy nie zrobić ABC, wychodzi trochę krócej, a to zawsze bezpieczniej na ewentulne "lotniskowe postoje". Pytanie:- kiedy kupowaliście bilety do Lukli i gdzie?- Jak nie wylecisz danego dnia, to rozumiem że z automatu jest anulacja biletu i zwrot kasy, chyba ze szybko go przebukujesz na dzień kolejny, jeżeli jest miejsce.
@kubus571 propsy za relację, wybieram się za miesiąc na podobną trasę więc część informacji się przyda. Czy zrobienie trasy z Gokyo do Namche w jeden dzień było sporym wysiłkiem ? Wstępnie zaplanowałem nocleg w Lumde i Thame. Przejście tego w jeden dzień pozwoliłoby mi kontynuować trekking do Jiri. Gdybyś miał to zrobić jeszcze raz, przeszedłbyś to w jeden dzień czy coś zmienił ?
Dzięki za dobre słowo.Dla mnie było mega wysiłkiem ze względu na przeziębienie i gorączkę, jednak nie jest to coś z rzeczy niemożliwych jednak trochę to trwa Jeśli musisz to do zrobienia, sądząc po niektórych Twoich wpisach dasz radę w cuglach
;) Gdybym miał coś zmienić w swoim planie to posiedziałbym jeszcze jeden dzień w Gokyo i poszedł pod Cho Oyu Base Camp nad Piąte jezioro. To miejsce do którego muszę wrócić.
Dzięki za informację. W Gokyo mam zaplanowane 2 dni, więc zarówno Gokyo Ri jak i 5 jezioro wchodzi w grę. Nie mam problemów z pokonywaniem dużych odległości, ale nie wiem jak organizm się zachowa na takiej wysokości, mimo wszystko dobrze wiedzieć, że jest miejsce gdzie w razie potrzeby mogę jeszcze z 1-2 dni urwać
Zakładam, że trasę Gokyo-Namche będziesz pokonywać na koniec treku więc już spokojnie ogarniesz czy organizm lubi wysokość czy nie. My z wysokością nie mieliśmy żadnych problemów, ale zawdzięczamy to rzetelnej pracy w dniach restowych. Była taka polska ekipa która szła mniej więcej równo z nami i na restach w Namche i Dingboche patrzyli się na nas jak na ufoludki że w ogóle chcemy iść w góry żeby wrócić. Poszli pod EBC z 7 osób dwie doszły w ogóle do EBC na KP nikt (chyba nawet jest to gdzieś ujęte w relacji).Go high sleep low
;)
Na wstępie chciałem zaznaczyć, że nie jestem biegły w pisaniu relacji, więc proszę wybaczyć chaos i zmiany tematów.
Chciałem opisać mój wyjazd do Nepalu w celu zobaczenia 4 ośmiotysięczników (przynajmniej z daleka, ale zawsze). Naszym głównym celem było przejście popularnej trasy w dolinie Khumbu przez większość nazywanej Everest Base Camp treking, jednak w naszym przypadku EBC nie było celem, główna atrakcją była Cho La Pass czyli przełęcz łącząca dolinę Khumbu z doliną Gokyo.
Do napisania relacji skłoniła mnie treść wszelkich tego typu opracowań, które czytałem przygotowując się do wyjazdu a przede wszystkim to, że mało kto idzie taką trasą jaką my mieliśmy w planach. Ponad to relacje różniły się diametralnie jeśli chodzi o poziom trudności i koszty co w mojej ocenie jest rzeczą bardzo istotną przy planowaniu tego typu wyjazdu.
Tak więc bez konkretnych ceregieli przechodzę dalej i liczę na łagodne potraktowanie.
Relacja z kolejnych dni i zdjęcia będą pojawiać się stopniowo :)
Przygotowania i kontekst
Pomysł narodził się mniej więcej rok temu, bo wielu perturbacjach związanych z terminem, trasą i składem. Postawiliśmy na kwiecień i 3osobową drużynę składającą się z moich kolegów z którymi od wielu lat chodzę po polskich górach, albo podróżuję po Europie.
W styczniu kupiliśmy bilety TK do Kathmandu za które zapłaciliśmy praktycznie równo 3000PLN, wielu z Was powie pewnie że drożyzna a to forum o tanim lataniu i na pewno się z Wami zgodzę, jednak w drodze powrotnej chcieliśmy zostać kilka dni w ciekawym miejscu które pozwoli nam odetchnąć po wysokich górach, wybór padł na Stambuł, chociaż w grę wchodziły też Ateny, Sofia czy Rzym. Z góry odrzuciliśmy podróż z liniami szejków ponieważ w naszej opinii Doha czy Dubaj nie prezentują sobą tego kalibru ciekawostek co Stambuł czy Rzym, poza tym z racji tego że należę do zwierząt zimnolubnych obawiałem się że to co miało być odpoczynkiem w Zatoce Perskiej będzie walką z każdym krokiem o przetrwanie w upale.
Tak więc na ostatnie 4 dni wyjazdu w planie było zwiedzanie miasta nad Bosforem.
Przygotowania ciąg dalszy
Po zakupie biletów przyszedł czas na kompletowanie szpeju, jak się okazało większość była w domu lub u najbliższych znajomych, więc mi pozostało praktycznie kupienie filtra do wody i paru par skarpet.
No i wtedy przyszło coś czego się nie spodziewałem, grając piłkę dokładnie 11 tygodni przed wylotem złamałem obojczyk - diagnoza fatalna 8-9 tygodni w usztywnieniu a zrost pewnie po 12 tygodniach, szybko licząc zrost nastąpiłby na wysokości 4500mnpm :/
Lekarze, prześwietlenia, możliwa operacja 8 tygodni w domu i kombinowanie zdążę czy nie. Koniec końców operacje odrzuciłem i postawiłem na dietę i suplementy i w Wielki Piątek tomografia powiedziała "zrost kostny z przesunięciem i skróceniem". Radość niesamowita.
No ale co z plecakiem przecież na dwa tygodnie treku nie spakuje się w reklamówkę a na plecach nic dźwigać nie mogłem.
Jako że zawsze sam planuję i realizuję swoje wyjazdy, agencja przewodnicy itp nie wchodziło w grę. Ale w tym przypadku zdecydowałem się na portera - koszt 20 USD za dzień (Porter mówiący po angielsku kosztuję 25USD), uprzedzając fakty dostaliśmy 18latka, dla którego było to pierwsze wyjście z klientem w góry. I faktycznie chłopak po angielsku ni w ząb, zostało nam nauczenie się paru nepalskich zwrotów i język gestów. Porter dźwiga na swoich plecach ciężar do 20kg, tak więc do mojego 10kg plecaka moi towarzysze dorzucili po parę zbędnych gratów i tak skompletowaliśmy mój plecak do targania a ja w trek wyruszyłem jak emeryt z 3l nerką na plecach, akurat na dwie litrowe butelki wody, mapę i batony.
Wiele osób w swoich relacjach zaznaczało że do trekingu przygotowywało się tygodniami, na trasie też spotkałem osoby co mówiły o tygodniach na siłowni, bieganiu itp. Z racji kontuzji nie robiłem nic przed 2 miesiące, ogólnie trochę gram w piłkę, jednak 15kg za dużo noszę powyżej pasa, do tego papierosy i siedzący tryb pracy tak więc nie jestem typem atlety. Jednak po górach chodzę regularnie ale nie na wyścigi.
Pisze o tym dlatego, że większość osób łapała się za głowę, że zza biurka idę w Himalaje owszem na trek ale jednak. Po tych dwóch tygodniach stwierdzam, że własnym tempem przejść te trasę da radę każdy średnio sprawny człowiek, nawet paląc paczkę fajek dziennie. To tak w kwestii przygotowań ;)Dzień 1 2 3
Tak więc jak już po tych wszystkich przygodach wsiedliśmy do samolotu poczułem wielką ulgę. Lot do Stambułu odbył się bez historii, jedyne co zapamiętam to pani Urszula Radwańska, która siedziała za nami w samolocie :)
Ze względu na ponad 6 godzinną przesiadkę na Ataturku dostaliśmy darmowy posiłek. Do wyboru 4 restauracje, wszystkie znajdujące się w jednym kącie lotniska z dużą stołówką, wg opinii zaczerpniętych na tym forum do spożycia nadawał się jedynie Burger King, jednak skorzystaliśmy z usług Turkish Cousine i się nie zawiedliśmy smaczne i dało się najeść.
Z Warszawy przywieźliśmy sobie kolegę Ballantine'sa który zdecydowanie umilił nam oczekiwanie na lot do Kathmandu.
Sam lot do stolicy Nepalu również przebiegał bez większych zakłóceń, godzinka opóźnienia spowodowana tłokiem na płycie postojowej i przymusowym holdingiem nie popsuła nabytych w Stambule nastrojów ;)
Pierwsze zderzenie z nepalską rzeczywistością to wiza. Nie wyrabialiśmy wizy online co okazało się błędem. W kolejkach najpierw do automatu, potem do opłaty a na końcu do urzędnika spędziliśmy dobre dwie godziny. Rada dla potomnych, nikt nie sprawdza danych na blankietach wystarczy wpisać adres dowolnego hotelu i mieć odliczone 20USD a w przypadku wizy online zdjęcia i można ten proceder zdecydowanie przyśpieszyć.
Co ciekawe wychodząc z terminalu i odebraniu bagażu musimy jeszcze potwierdzić że plecak, który niesiemy należy do nas poprzez sprawdzenie numeru przez policjanta.
Po wyjściu z budynku znajdujemy się w innym świecie, ja w Azji byłem po raz pierwszy więc dziki tłum przed wejściem trochę mnie przeraził. Taksówki pre-paid to dobra opcja żeby nie dać się naciągnąć na przejazd za jakieś chore pieniądze. Nasz hotel znajdował się wg mojego kolegi obok Thamelu, cena za taksówkę za Thamel to 700NPR, jak się okazało to obok Thamelu to jakieś 15 minut piechotą w normalnych warunkach, jak idziesz pierwszy raz to licz 2 razy tyle ;) Więc koniec końców za podwózkę wyszło 1000NPR, ale frycowe trzeba zapłacić.
Zamieszkaliśmy w Anita's Home Stay u rodziny z dwójką dzieci i trzema pokojami do wynajęcia, nocleg gorąco polecam jeśli po prostu chcecie odpocząć i pomieszkać w dzielnicy gdzie białego człowieka widzieli w telewizji. Nasza okolica zdecydowanie różniła się od Thamelu jeśli chodzi o jedzenie w knajpach a przede wszystkim ceny w sklepach i barach, mniej więcej 3 razy taniej. Cena za nocleg to 18USD za pokój trzyosobowy z łazienką na korytarzu.
Reszta dnia to wycieczka na Thamel i zapoznawanie się ze zwyczajami panującymi w knajpach i sklepach a także załatwienie portera tak żeby czekał na nas dnia następnego w Lukli.
Co do wylotu do Lukli to lecieliśmy z Summit Air (Goma Air) lotem numer 3 o 9.30 cena za bilet w obie strony to 354USD.
Doskonale wiedzieliśmy o specyfice lotów do Lukli, o tym, że im wcześniej tym lepiej, że możliwy jest kilkudniowy kibel itp itd. Ale opowieść z lotniska do już inna historia.
Na samo lotnisko dostaliśmy się dzięki uprzejmości gospodarza, który podwiózł nas o 6 rano pod terminal krajowy i tu kolejna rada - taksówki o tak wczesnej porze można nie uświadczyć, a już na pewno kiedy rano pada deszcz - miasto jest wymarłe.Dzień 4 i 5
A więc dotarliśmy na terminal krajowy w Kathmandu. Wejście do terminala oczywiście za okazaniem rezerwacji biletu - czytaj trzeba pokazać jakiś papierek którego nikt i tak nie przeczyta, więc może być to równie dobrze przepis na szarlotkę. Skanowanie bagażu, gustowna naklejka "security checked" i wchodzimy. No chyba, że gdzieś na wierzchu mamy np. papierosy wtedy kontrola jest dokładniejsza w poszukiwaniu zapalniczki, której do hali wnieść nie można, czyli albo ją dobrze schowamy albo miejmy zapasową, najlepiej u niepalącego towarzysza podróży u którego ochrona już nie będzie tak skrupulatna.
Generalnie jeśli chodzi o dalsze postępowanie to jest ono zależne od tego czy samoloty latają czy nie. Jeśli nie to nie ma co się gorączkować tylko spokojnie usiąść na krzesełku, wypić kawkę etc. Jeśli latają albo mamy cynk, że zaraz będą latać trzeba ustawić przed wyprawami lub jak kto woli dużymi grupami trekingowymi, bo jak utkniemy za jakąś w kolejce to kaplica. Z moich obserwacji wynika, że osoby idące w tak dużej grupie kompletnie nie zajmują się tym co się dzieję, zdając się w 100% na przewodnika, który z 20 paszportami lata od kiosku do kiosku próbując coś załatwić. Owszem jest to wygodne, ale zdecydowanie tego nie pochwalam. Tak więc używając łokci udaję nam się dostać boarding pass na lot o 9.30, na zegarku już trochę po 10ej, oraz nadać bagaż, który jest dość dokładnie ważony.
Po tych atrakcjach przechodzi się do drugiej sali gdzie odbywa się coś w rodzaju security checked, jednak niech nikogo nie zmylą zachodnie standardy, chodzenie w te i z powrotem to norma, wystarczy mieć boarding przy sobie. W ostatniej sali następuje kumulacja wszystkich osób, trekerów oraz miejscowych którzy lecą w różne miejsca Nepalu. O miejscu siedzącym można co najwyżej pomarzyć, jedyne wolne zdarzają się w palarni.
I teraz nastąpiło coś czego się nie spodziewaliśmy po godzinie 11ej wywołali nasz lot, więc radośnie udaliśmy się do autobusu, który przewiózł nas na płytę postojową no i postaliśmy. Łącznie tak 3-4 godziny, po prostu 20 osób w busiku siedziało sobie przy płocie w okolicy autobusu, po 3 godzinach siku, papieros itp. więc zaczęła się nerwówka, ale obsługa portu wskazała miejsce 200m dalej gdzie można sobie usiąść, zapalić i skorzystać z kibelka, tak więc urządzaliśmy sobie spacery, coś co jest nie do pomyślenia na jakimkolwiek europejskim lotnisku, baaa nawet po dworcu Zachodnim PKS w Warszawie nie można się tak przemieszczać :)
Jednak sielanki nadszedł kres, gdy wsadzono nas z powrotem do busa, rozpakowano nasz samolot i wróciliśmy do terminala. Okazało się, że pogoda w Lukli jest zła i na razie nici z lotów. W takim razie piwerko i zawieranie znajomości z tymi co już ich kojarzyliśmy, że siedzą tu od rana. Po 15ej Summit Air już nie lata bo kończy się czas pracy pilotów. Znajomi z Tara Airlines jeszcze odlecieli co przez chwile napawało nas optymizmem, ale jak się później okazało zrobili kółeczko nad Luklą i wrócili do KTM.
Naczytaliśmy się co się dzieję jak wypadniesz z kolejki, tak więc idąc po kolejne piwo do kiosku, podszedłem do Pań z Summit Air, które po prostu przebookowały nasze bilety na następny dzień - cud! Nikt inny z naszego samolotu tego nie zrobił a to wszystko dlatego że by to zrobić trzeba wyjść z poczekalni przez security do pierwszej hali (tam też jest kiosk z piwem), znaczy się w drugiej też jest ale już się skończyło. I tym sposobem dzięki alkoholowi udało się zdobyć bilety na jutro.
Noc w jakimś obskurnym hotelu przy lotnisku i o 6ej rano meldujemy się z powrotem, spotykamy znajome twarze i okazuję się że tylko my mamy bilety reszta liczy na cud. Pogoda w Lukli nadal nielotna i zanosi się na kolejny dzień na lotnisku i tu pojawią się opcja HELI, drogo jak diabli startują z cenami w okolicach 350-400USD za osobę przy 6 osobach, akurat gadamy z angielskim małżeństwem i ich przewodnikiem więc mamy komplet. Jednak negocjacje się przeciągają i gdy cena zaczyna gwałtownie spadać do 200USD okazuję się że nie bez powodu - pogoda się poprawia więc cwaniaczki z HELI chciały naciągnąć tych ostatnich co jeszcze nie wiedzieli czy polecą. My dzięki temu, że mamy bilety wbijamy się w kolejkę i około 11ej startujemy. Wszyscy inni co biletów nie mieli dostali zwrot za anulowany lot dzień wcześniej jednak i tak musieli dopłacić mniej więcej po 100USD za lot.
Takim to sposobem lądujemy w Lukli, przeciągły dźwięk "terrain ahead" informuje wszystkich ze zbliżamy się do pasa, twardo ale płynnie.
Przed lotniskiem masa naganiaczy przewodników i tragarzy po prostu gro ludzi, my naszego portera odbieramy w Sunny Garden Lodge - polecam bardzo dobre momosy, jednak jak się później okazało właściciel cwaniaczek, więc tylko za jedzenie plus. Umowa z porterem jest taka, że do Namche on wybiera nam lodge - zgadzamy się i ruszamy w dół. Po drodze jeszcze pozwolenie/bilecik/opłata jak zwał tak zwał 20USD w okienku, 30 metrów dalej spisanie wydanego pozwolenia w checkpoint i można iść.
Tak naprawdę niewiele pamiętam już z pierwszego dnia treku, do Phakding szliśmy jakieś 3-4h w siąpiącym deszczu. Najpierw w dół potem trochę górek i dotarliśmy do Green Garden Lodge - której nie polecamy, jedzenie parszywe pomimo małej wysokości, owszem pokoje czyste i przyjemne jednak to na posiłku nam zależało najbardziej.
Dzień 5 i 6
Po nocy spędzonej w Phakding przyszedł czas na pierwszy poważny dzień podejścia, ostatnie 2-3h drogi do Namche Bazaar to prawie 600m przewyższenia, jednak na początku dnia czekało nas 2 godzinki przyjemnego spaceru przy pięknej pogodzie.
Po drodze w Monjo na końcu wioski kupujemy kolejny kwit, który upoważnia nas do dalszej wędrówki - koszt 33USD. Oczywiście musimy pokazać papiery, które dostaliśmy dzień wcześniej w Lukli i dopiero to jest komplet dokumentów dzięki któremu nikt nas później ścigać po lesie nie będzie.
Tuż przed końcowym podejściem dochodzimy do sławnych mostków, zwanych mostami Hillary'go.
Obecnie przechodzi się tym wyżej, więc jeśli ktoś cierpli na lęki wysokościowo-przestrzenne to będzie dla niego niezła jazda :) Oczywiście zasada na wszystkich mostkach jest taka sama, jeśli z przeciwka idzie karawana dzo (krzyżówka jaka i krowy) osłów lub koni to należy ją przepuścić niestety możemy na tym stracić i pół godziny, ale takie są przyjęte zasady.
Zaraz po przejściu przez mostki po prawej stronie jest wydeptana platforma widokowa wśród krzaków, z tego miejsca po raz pierwszy widać Everest, niestety z racji tego że nasze tempo jak pisałem wcześniej nie należało do najlepszych pogoda już zdążyła się lekko popsuć i zobaczyliśmy tylko chmury, poniższe zdjęcie pochodzi z drogi powrotnej.
2 godziny później dotarliśmy do punktu kontrolnego zlokalizowanego tuż przed Namche. Pierwszy poważny dzień treku został zakończony w Hotelu Hillten, którego nie polacamy. Wielki moloch w którym w ogóle nie czuć tego że jesteś w wyjątkowym miejscu.
W tym miejscu uprzedzę fakty i polecę lodge w której spaliśmy w drodze powrotnej czyli Alpine Lodge, miejsce niesamowite w szczególności jeśli chcemy się zresetować po górach, namiastka luksusu w postaci konsoli do gier i telewizji a do tego zachodni wystrój, co po dwóch albo i trzech tygodniach w górach jest dość istotne.
Samo Namche to wielki amfiteatr z masą hotelików, barami, sklepem North Face (oryginalny), piekarniami, sklepami itp itd. W sumie to ostatnie miejsce na zakupy brakującego szpeju, elektroniki czy papieru toaletowego (!!) później jest już piekielnie drogi.
Wieczór spędziliśmy w pubie Daphne, który oferował o wiele lepsze jedzenie niż to w naszym hotelu a do tego można było za darmo się podładować, tak więc radze zabrać na piwo powerbanki i aparaty.
Jak wszystkie książki sugerują następny dzień to rest, jednak jak również wiem z książek i własnego doświadczenia picie browarków i łażenie od kramu do kramu to nie rest a skutki tego wyjdą już dwa dni później, tak więc my obraliśmy kierunek Khumdu i Khumjung. Większość grup idzie tylko to tej drugiej miejscowości zobaczyć słynny Everest View Hotel, dlatego my zrobiliśmy kompletnie odwrotnie i poszliśmy najpierw do Khumdu, które jest wyżej (3960) na czym na również zależało. Spokojna wioska ze szpitalem i klasztorem, turystów nie spotkaliśmy chyba żadnych. Pogoda od rana była kiepska, więc darowaliśmy sobie katowanie się do punktów widokowych tylko postawiliśmy na turystykę kulturową.
Z Khumdu do Khumjung idzie się przyjemnie około godziny. W Khumjung punktem obowiązkowym jest klasztor gdzie do niedawna przechowywano skalp yeti (wjazd 300NPR) i szkoła Hillary'go.
Na sam koniec został Everest View Hotel jednak jak to już bywało widoków na Everest brak z racji ilości chmur, jednak dzięki temu że jesteśmy tam tak późno nie ma nikogo co nas bardziej cieszy :)
Droga w dół do Namche to około godzinki, po drodze można podziwiać piękną panoramę "miasta" i przypatrzeć się technice noszenia gabarytów przez tragarzy, Ci na zdjęciu akurat niosą płyty pilśniowe z pobliskiego lotniska w Syngboche gdzie lądują śmigłowce transportowe, lotnisko miało służyć jako zaplecze hoteli jednak, żaden samolot nie jest w stanie tam bezpiecznie wylądować.
Ogólnie dzień restowy jak najbardziej restowy nie był, ale 500m w górę pozwoliło nam z perspektywy czasu nie odczuć kolejnych zmian wysokości, naprawdę jeśli chodzi o AMS byliśmy w dobrej formie i we wspólnej opinii właśnie dzięki solidnie wykonanej nikomu niepotrzebnej górskiej robocie jak mawiał klasyk. A Everest po raz pierwszy zobaczymy dopiero jutro ;)Dzień 6 i początek 7
Dzień kolejny zaczął się pięknie, masyw Kongde Ri góruję od północy nad Namche a jego widok zapowiadał, że przynajmniej na razie pogoda będzie sprzyjać.
Droga do Tengboche z początku wiedzie szeroką aleją trawersując zbocze kilkaset metrów nad dnem doliny Khumbu, już tuż po wyjściu z Namche przy jednej ze stup można zobaczyć Everest, Nuptse i Lhotse zawsze występujące w grupie, zgodnie z przeczytanymi wcześniej opiniami sam Everest nie powala, w sumie to ledwo co go widać, no ale w końcu to Everest ;)
Za to co się dzieje po drugiej stronie doliny to już inna bajka Kantega, Thamersku i wyłaniający się zza nich Ama Dablam to naprawdę kolosy od których ciężko oderwać wzrok.
Po mniej więcej godzinie mijamy skrzyżowanie ze szlakami z kierunku doliny Gokyo, a następnie po kolejnej godzince schodzimy na dno doliny Khumbu do Phunki Tenga gdzie zaczyna się podejście właściwe do Tengboche i tu polecam tuż przed mostkiem zatrzymać się w lodgy na lunch, naprawdę było to chyba najlepsze jedzenie na trasie jakie zjedliśmy za makaron z warzywami i herbatę zapłaciliśmy około 600NPR ale było warto, dało kopa na nie łatwe podejście które nas czekało. Tuż za mostkiem kolejny checkpoint, tym razem schodzi się dłużej, bo z racji ostatniej miejscowości na najbliższe 2 godziny marszu tworzą się tu zatory, ale po raz kolejny przydają się silne łokcie tak żeby nie wcisnął się przed nas kolega królika z 20 paszportami od swojej grupy.
Po dwóch godzinach osiągamy Tengboche z największym klasztorem buddyjskim w dolinie a do tego kilkoma lodgami, my udaliśmy do Himalaya Sherpa, którą zarezerwował kolega, który wypruł do przodu słysząc, że mogą być problemy z miejscami i faktycznie zgarnął ostatnie miejscówki w całym Tengboche, kolejni musieli iść dalej do Pangboche a pogoda nie zachęcała do spacerów, przyszła mgła i zaczęło siąpić.
A to już widoki z rana, spadł śnieg a w pokoju zamarzło wszystko co było poza śpiworem, jednak widoki za oknem rekompensowały wszystko.
A to nasza lodga w całej okazałości, to narożne okno w przybudówce to właśnie nasz pokój.
Ama Dablam robi się już coraz okazalszy
Dzień 7 i 8
Po pięknych widokach z rana przyszedł czas na kolejny dzień nikomu niepotrzebnej górskiej roboty. Trasa z Tengboche do Dingboche to kolejny spacer nad dnem doliny nie prezentujący żadnych trudności, ale za to urzekający widokami, w szczególności na Ama Dablam.
Niestety pogoda tego dnia zaczęła się psuć wcześniej niż zwykle, już około południa było mleko a końcówkę podejścia pod Dingboche pokonywaliśmy już w padającym śniegu.
Na trasie po raz pierwszy spotkaliśmy tzw. "stojące drzwi". Czytałem o tym w wielu książkach, nie jest to omam wywołany wysokością jak można by sądzić. Bo kto spodziewa się samotnie stojących drzwi na środku ścieżki po środku pustkowia. Są to po prostu tragarze niosący wyposażenie hoteli odpoczywający podczas podejścia.
W Dingboche zatrzymaliśmy się w Everest Resort i tę lodge mogę polecić, niezłe jedzenie jak na tę wysokość a do tego przyjemne pokoje, pomimo naprawdę zimnej nocy. W nocy czuć już wysokość to już ponad 4200mnpm, a ponad to zewsząd dobiega odgłos kaszlu, tzw. kaszlu Khumbu wywołanego suchym powietrzem i wysokością.
Tutaj też nocowaliśmy z grupą Polaków poznaną wcześniej nie trasie, jedna z uczestniczek treku przez całą noc zmagała się z problemami żołądkowymi, jak się później okazało wywołanymi niedogotowaną zupką chińską. Należy pamiętać, że na tej wysokości woda wrze w niższej temperaturze niż na poziomie morza, także przy gotowaniu na kartuszu trzeba uważać.
Wiele osób pyta w różnych miejscach o ceny na treku, poniżej przykładowy rachunek z w/w lodgy za dwa dni pobytu, ceny podane w NPR.
Po dość ciężkiej nocy przyszedł czas na kolejny dzień restowy. Co 1000 metrów przewyższenia należy odpocząć. I tym razem nie zamierzaliśmy siedzieć, tym bardziej że 2 godziny marszu od Dingboche w kierunku Chukkung znajduję się mój prywatny cel tej wyprawy - czorten poświęcony Polakom, którzy zginęli na południowej ścianie Lhotse, Rafał Chołda, Czesław Jakiel i Jerzy Kukuczka. Dla mnie przeżycie było ogromnie, można się śmiać, bo to w sumie kupa kamienia, jednak ciarki mnie przeszły, tym bardziej, że widoki na Lhotse i całą okolice były tego dnia niesamowite.
Po dość długim kontemplowaniu okolicy poszliśmy dalej do Chukkung. Wioska malutka, żyjąca praktycznie z jednego powodu, wszyscy idący na popularny Island Peak muszą się tam zatrzymać, stąd do obozu bazowego jest około 5 godzin marszu, więc idealnie na jeden dzień treku. My się tam nie wybieraliśmy po długich negocjacjach co robimy dalej stanęło na tym, że skoro pogoda jest dobra, mamy siłę to trzeba wejść jak najwyżej się da. Byliśmy na 4700mnpm a za dwa dni mieliśmy wchodzić na 5400mnpm. Także poszliśmy w kierunku szczytu Chukkung Ri który wznosi się 700 metrów ponad wioskę. Czas operacyjny ustawiliśmy na 1,5h marszu pod górę, jak się okazało szczyt ma przedwierzchołek, który w tym czasie udało się osiągnąć, na wysokościomierzu ponad 5000mnpm, jak na aklimatyzację naprawdę super sprawa, a do tego widok na Makalu :) Mój prywatnie kolejny cel do zrealizowania na treku.
Makalu to ta wystająca piramidka za granią
Do lodgy wróciliśmy po około 8 godzinach. Kolejna aklimatyzacja i kolejny cel osiągnięty. Z perspektywy czasu kolejna świetnie wykonana robota. Pozwoliło nam to poczuć się pewniej przed kolejnymi dniami gdzie trzykrotnie mieliśmy przekraczać 5000mnpm.@Marco Manno a to różnie, niektóre moją małpką, niektóre z Iphone, ale większość lustrzanką Nikon D5300.
@kostek966 Plan wykonany, nie różni się specjalnie od tego który wrzuciłem w jeden z tematów dotyczących treku na podforum o Nepalu, ale jasne mam takie zestawienie, więc wrzucę i tutaj.Dzień 9 i 10
To w takim razie jedziemy/idziemy dalej.
Po wyjściu z Dingboche trzeba wrócić szerokim płaskowyżem do głównego szlaku biegnącego do EBC, droga przyjemna i widokowa, na samym końcu widać już Pumori, niestety nikt nie wykonał zdjęcia :/ Jednak widoki na Ama Dablam, Cholatse, Lobuche i Taboche robią wrażenie. Po dwóch godzinach dochodzimy do Dughli/Tukli czyli miejsca gdzie krzyżują się drogi z EBC, Cho La Pass i Dingboche.
Z Dugli odbiliśmy w lewo w kierunku Dzonghli i weszliśmy w zupełnie inny świat, świat bez turystów. Przez dwie godziny spotkaliśmy dwie osoby słownie dwie. Dolina robi niesamowite wrażenie, północna ściana Cholatse to naprawdę kawała skały. Żałowaliśmy na początku że nie idziemy w kierunku EBC, przede wszystkim symbolicznego cmentarza, jednak to miejsce nam to zrekompensowało.
Lodge w Dzongli są już bardziej prymitywne, poza tym zimna noc spowodowała że woda w kibelku zamarzła a rano nie było jak umyć zębow - no trudno do opery nikt nie się nie wybierał ;)
Ten dzień miał być sprawdzianem tego czy to co robiliśmy wcześniej miało sens, podejście pod Cho La Pass 600 metrów podejścia, które należy zacząć jak najwcześniej ze względu na odległość do wioski po drugiej stronie grani a także lecące kamienie, które uaktywniają się wraz wyższą temperaturą w ciągu dnia. Kilka razy gdzieś gruchnęło, a dwa dni wcześniej leciał na mnie kamulec wielkości dużego plecaka jednak zatrzymał się przed przekroczeniem ścieżki.
Wyjście tuż po 6ej rano i w górę. Oczywiście po drodze nikogo nie spotykamy. Lekki korek zaczyna się dopiero tuż przed największą stromizną, gdzie faktycznie trzeba w paru miejscach użyć rąk, a wszyscy zakładają raki. My drytoolingu raczej nie lubimy więc zostawiliśmy sobie je na później.
Generalnie widać, że osoby które spotkaliśmy przed stromizną/kominkiem jak zwał tak zwał miały nikłe podejście o górach, problemy z założeniem raków i ogólnie w mojej opinii osoby, które w górach znalazły się raczej z przypadku, dlatego też stwierdziliśmy że trzeba iść przed nimi bo w przeciwnym razie utkniemy w mało przyjemnym miejscu a i na głowę może coś zlecieć. Mieliśmy rację pokonanie trudności technicznych zajęło im około godziny dłużej niż nam, a miejsca na mijanki raczej nie było.
Kiedy już myśleliśmy że to nasz punkt docelowy okazało się, że do właściwej przełęczy jest jeszcze dobre pół godziny przez lodowo-śnieżną dolinkę a na koniec jeszcze paru metrowa ścianka, wysokość dawała się we znaki jednak szło się dobrym tempem. Problemem był niemiłosierny skwar i mało miejsca na odpoczynek. Ścieżka w śniegu była bardzo wąska a każdy krok w bok mógł skończyć się parę metrów niżej w śniegu po ramiona. Na przełęczy ludzi tłum, praktycznie weszli na przełęcz od zachodu. I tu moja rada jeśli ktoś się wybiera na tę przełęcz to tylko i wyłącznie od wschodu. Zejście tym kominkiem z tą masą ludzi na pewno nie będzie należeć do przyjemnych. A od drugiej kwestii za chwile
Podczas zejścia w kierunku Dragnag miało miejsce ciekawe zwieńczenie nieprzyjemnej sytuacji.
Otóż rano, do naszego portera zgłosił się przewodnik prowadzący młodą angielską parę. Dziewczyna miała problemy z płucami dlatego zdecydowała schodzić do Pheriche do szpitala. Chłopak chciał iść do Gokyo i ten ich przewodnik pogadał z naszym porterem żebyśmy go wzięli, oczywiście za opłatą. Nie wtrącaliśmy się bo w sumie nie nasz interes. Nasz porter się zgodził dostał bodajże 1000NPR i ruszyliśmy z młodym Anglikiem informując go, że nasze tempo jest powolne i robimy częste postoje. Na jednym z nich młodzian stwierdził, że jesteśmy zbytnimi lamusami i on da sobie radę sam i pójdzie szybciej, dlatego zażądał zwrotu pieniędzy od naszego portera i wypruł do przodu.
Już na podejściu stromizną chłopak miał problem z obraniem właściwej ścieżki więc szybko go dogoniliśmy, do tego założył raki (nawet nie raki, a raczki w wersji mini, z 4 kolcami na śródstopiu), co przy śladowym lodzie powodowało, że szło mu się bardzo ciężko. Gdy postanowiliśmy schodzić z przełęczy po dwóch krokach okazało się że szlak jest tak zalodzony, zaśnieżony i stromy, że łatwiej byłoby zjechać na dupie, założyliśmy więc nasze raczki. Mieliśmy łańcuszkowe, bez kolców atakujących, ale na zejście po twardym śniegu nadały się idealnie, po 30 minutach byliśmy już na suchej ścieżce. Nasz przewodnik raków nie miał, ale poradził sobie z tym zakładając na buty skarpety (!). Ale młody Anglik, który doszedł do nas i też zaczął zejście po paru krokach w stromym miejscu stanął i się zablokował nie mógł zrobić kroku w żadną stronę, jego raczki nie zdały egzaminu kompletnie. I nasz porter widząc to co się dzieje przez ponad godzinę sprowadzał chłopaka czasami, wręcz przenosił go tak by ten nie musiał stawać na lodzie. Dodam, że nasz porter to raczej chuchro do tego miał 20kg bagażu, Anglik był wyższy od niego i też ze sporym plecakiem. Gdy doszli do nas Anglik zaczął przepraszać powiedział że bez nas się nigdzie dalej nie rusza, a porterowi da porządny napiwek. (dzień później dostał 20USD). To pokazuję jak porządni i uczynni są mieszkańcy tej doliny, mógł chłopaka zostawić i niech sobie poradzi tym bardziej po tym co zrobił 2 godziny wcześniej, ale ten mu pomógł.
Dalsze zejście do Dragnag to rumowisko polodowcowe, niewygodne do marszu ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ale nikt nie mówił też, że po zejściu na 4800mnpm trzeba będzie się jeszcze przetarabanić przez garb na wysokości 5200mnpm. Mapa wskazywała na lekkie podejście, ale nie kolejne 400 metrów!! Do Dragnag dotarliśmy o 14ej. Garb po drodze później przez p. Anne Czerwińską, którą spotkaliśmy w KTM nazywany jest Eigerem, bo jest bardzo stromy.
I właśnie to jest drugi powód dla którego odradzam podejście od tej strony droga do góry jest piekielnie długa i podejście pod "Eiger" już daje nieźle w kość. A to dopiero połowa.
Po zejściu do Dragnag zjedliśmy lunch i zastanawialiśmy nad dalszą drogą do Gokyo, jednak zaczął padać śnieg i przyszła mgła, stwierdziliśmy, że droga po lodowcu w takich warunkach przy sporym już zmęczeniu jest bez sensu, więc zostaliśmy tu na noc, oczywiście razem z Anglikiem ;)