Od mojej ostatniej relacji minęło sporo - dwie umarły w trakcie pisania, jedna jeszcze przed jej rozpoczęciem. Ale teraz, po ślubie, mam już wreszcie upragniony spokój i trochę czasu, więc ogłaszam wielki powrót. Zapraszam na fotorelację z Gruzji.
Nie wiem jak inni ludzie wybierają destynacje na swoją podróż poślubną, nigdy wcześniej tego nie robiłam, więc doświadczenie miałam zerowe. Jedni radzili pojechać w ciepłe miejsce i odpocząć, inni oszczędzać kasę [nie wiem na co?] i nie jechać najlepiej nigdzie. Ani jedna, ani druga opcja nie wchodziła w moim przypadku w grę. Ludzie dziwili się tym bardziej, gdy mówiłam, że kierunek na podróż poślubną wybrał mnie sam i to na rok wcześniej. Była to praktycznie pierwsza rzecz, którą zrobiłam w trakcie organizacji i nie żałuję
:) Gruzja od dawna siedziała w mojej głowie, a miejsca, które chciałam zobaczyć na żywo przelatywały między oczami, gdy oglądałam zdjęcia wszystkich innych forumowiczów, którzy skorzystali z tanich lotów. Pewnego dnia pojawiły się upragnione bilety i kupiłam. Bartka postawiłam przed faktem dokonanym. Zaakceptował.
Nie wiedziałam też jak „powinna” wyglądać prawdziwa podróż poślubna, ale moja była idealna – wróciłam zmęczona, niewyspana, z zakwasami, siniakami, z zaoszczędzonymi pieniędzmi, kacem, z napchanym żołądkiem i głową pełną cudownych wspomnień!
Gdzie: Wrocław – Kutaisi, które po zmianach w kalendarzu zamieniłam na Katowice – Kutaisi – Katowice.
Kiedy: 28 maja – 1 czerwca / wreszcie przełamałam barierę 4 dni i tym razem zaszalałam – 5 dni
:)
Ile nas to wyszło [2 os.]: - wypożyczenie auta Renault Sandero Stepway [którym udało się nawet wjechać pod Cminda Sameba ostatniego dnia; zamawialiśmy jako 4x4, ale ten model chyba akurat nie miał
:roll: ] --> 123 EUR = 360 GEL - paliwo --> 35 GEL - 2 noclegi dla 2 osób w Tbilisi, Plac Wolności + śniadanie --> 120 GEL - 2 noclegi w Stepancmindzie ze śniadaniem --> 160 GEL - wypożyczenie kijków na trekking do Cminda Sameba --> 20 GEL - Georgian Bus na trasie Kutaisi – Tbilisi --> 72 GEL - funicular w Tbilisi na wzgórze Mtatsminda --> 6 GEL - kolejka linowa na twierdzę Narikala --> 4 GEL - dwie porządne obiadokolacje w stolicy --> 100 GEL - dwie porządne obiadokolacje w Stepancmindzie --> 120 GEL + wino i pamiątki
W sumie: ok 1000 GEL --> +/- 1 500 PLN + 312 PLN LOTY.
Dzień I Jako że cała podróż miała się kręcić wokół Gruzińskiej Drogi Wojennej i widoku na Kazbek, Tbilisi zeszło na drugi plan, czego teraz bardzo żałuję. Na zwiedzanie stolicy zostało nam łącznie może 10 godzin pierwszego i ostatniego dnia podróży. Ale robiliśmy, co mogliśmy.
Dzień II Pochmurny dzień drugi upłynął pod znakiem wypożyczenia auta, próby bezpiecznego wyjazdu ze stolicy [kto kierował samochodem w Gruzji, wie o czym mówię] i wjazdu na Gruzińską Drogę Wojenną. To właśnie tego dnia, po środku niczego, spotkałam kolegę z liceum, który będzie nam towarzyszył następnego dnia. Niestety, Stepancminda również okazała się dla nas surowa – deszcz i mgła to jedyne, co było nam dane oglądać po przyjeździe. Gdzieś, za tymi chmurami, podobno był Kazbek, Cminda Sameba i inne szczyty na wys. 3 tys.. Skończyło się na kolacji i piciu wina w knajpie, aczkolwiek po trasie, którą pokonaliśmy i tym co tam widzieliśmy, było to dokładnie to, czego potrzebowałam
:)
c.d.n.Słyszałam, że jest taka nowa moda - że się zabiera fotografa do sypialni, w noc poślubną, ale niestety wydałam cały hajs na podróże
:)
Czas na kolejną porcję zdjęć
:)
Dzień III
Nie ma nic lepszego niż poranne słońce, które budzi Cię po pochmurnym, deszczowym i mglistym, poprzednim dniu. Jak do tego dołożymy jeszcze obfite i przepyszne gruzińskie śniadanie, to już wtedy wiedziałam, że ten dzień będzie udany. Widoki, te zza domku, w którym nocowaliśmy, zapierały dech w piersiach. Dzień wcześniej takiej bliskości wysokich gór nie było nam dane poczuć! Jednak plan na ten dzień z początku był zupełnie inny. O 10:00 mieliśmy zaplanowaną wycieczkę do Doliny Truso, z nadzieją na lepszą pogodę. Ale widok ze Stepancmindy na wzgórze i Cminda Sameba zmieniły wszystko. To był ten dzień i jedyna szansa na zrobienie wymarzonych zdjęć – postanowiliśmy więc wynająć drobny sprzęt i ruszyć na piechotę pod kościółek w Gergeti. Znalazłam tzw. okno pogodowe i nawet przelotny deszcz i mroźny wiatr, który złapał nas u góry nie mogły już zepsuć mi tego widoku. Z tymi zdjęciami spełniły się kolejne marzenia, a to dopiero był początek…
Im dłużej walczyliśmy z wiatrem i zimnem pod klasztorem Świętej Trójcy, i z tabunami skośnookich turystów, którzy przyjeżdżali busami pod sam kościół, wysiadali, robili setki zdjęć i wsiadali z powrotem, tym bardziej było nam to wynagradzane. Chmury zaczynały się podnosić, a słońce ocieplało zmarznięte ręce wychodząc zza gór. I było ten wino. Być może za sprawą tego gruzińskiego trunku, aczkolwiek mam zdjęcia na potwierdzenie, ukazał nam się Kazbek. Nawet o tym nie marzyłam, nie śmiałam prosić, bo pamiętałam, że co drugą relację i wspomnienia znajomych zawsze łączył jeden wspólny mianownik – zachmurzony / humorzasty Kazbek. Nam się udało
:) Na powrót obraliśmy drogę, którą pod Cminda Sameba wjeżdżają busy z miasteczka. Bartek miał jakiś szatański plan, który miałam nadzieję wybić mu z głowy. Ta droga to jest krótko mówiąc masakra, ale spokojnie, budują nową
:D
Mimo, że do godziny 13:00 miałam już zaliczony główny punkt całej tej wycieczki i trekking pod miejsce, o którym marzyłam od dawna, ten dzień nie mógł się tak po prostu już skończyć. W końcu Rosja była na wyciągnięcie ręki – może śmiesznie to zabrzmi, ale nigdy w życiu nie byłam tak blisko granicy z Rosją. Nawet okoliczności przyrody sugerowały, że to jakieś mistyczne miejsce – góry przykryła mgła, zaczęło zachodzić słońce – było widać, że coś tam się święci. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, po winie. Zajechaliśmy naszą wesołą wycieczką na koniec gruzińskiej drogi wojennej oglądając po drodze monastyr w Dariali – bardzo urokliwe miejsce. Tyle, że droga prowadząca do tego miejsca była… żadna. Zaczęłam tęsknić za dziurą na dziurze – tutaj nie było nawet asfaltu, wszystko rozkopane do samej granicy
:) Ale Renault dał radę. Korzystając z pięknej pogody i google mapsa wypatrzyłam w okolicy wodospad Gveleti, który polecam wszystkim tym, którzy pokonują Gruzińską Drogę Wojenną i dojadą aż do Stepancmindy. Cisza i spokój, brak żywej duszy, cała trasa dla nas, a na końcu zwieńczenie – huk spadającej wody, bryza i naprawdę wysoki Big Gveleti Waterfall. Przy okazji – trasa tekkingowa po żółtym szlaku, bardzo przyjemna. I te widoki, jedyne w swoim rodzaju, akurat na zakończenie dnia.
@jerzy5 czy Ty w dobie RODO publicznie sugerujesz aby w relacji zamieścili zdjęcia z nocy poślubnej abyś mógł sobie przypomnieć swoją?!?!?!?!?!?!?!?w pełni popieram
:)
[którym udało się nawet wjechać pod Cminda Sameba ostatniego dnia; zamawialiśmy jako 4x4, ale ten model chyba akurat nie miał :roll: ] pod sama Cmide to watpie zeby udało wam się wjechać Dacią Sandero;)
[którym udało się nawet wjechać pod Cminda Sameba ostatniego dnia; zamawialiśmy jako 4x4, ale ten model chyba akurat nie miał
:roll: ] pod sama Cmide to watpie zeby udało wam się wjechać Dacią Sandero;)
Nie wiem jak inni ludzie wybierają destynacje na swoją podróż poślubną, nigdy wcześniej tego nie robiłam, więc doświadczenie miałam zerowe. Jedni radzili pojechać w ciepłe miejsce i odpocząć, inni oszczędzać kasę [nie wiem na co?] i nie jechać najlepiej nigdzie. Ani jedna, ani druga opcja nie wchodziła w moim przypadku w grę. Ludzie dziwili się tym bardziej, gdy mówiłam, że kierunek na podróż poślubną wybrał mnie sam i to na rok wcześniej. Była to praktycznie pierwsza rzecz, którą zrobiłam w trakcie organizacji i nie żałuję :) Gruzja od dawna siedziała w mojej głowie, a miejsca, które chciałam zobaczyć na żywo przelatywały między oczami, gdy oglądałam zdjęcia wszystkich innych forumowiczów, którzy skorzystali z tanich lotów. Pewnego dnia pojawiły się upragnione bilety i kupiłam. Bartka postawiłam przed faktem dokonanym. Zaakceptował.
Nie wiedziałam też jak „powinna” wyglądać prawdziwa podróż poślubna, ale moja była idealna – wróciłam zmęczona, niewyspana, z zakwasami, siniakami, z zaoszczędzonymi pieniędzmi, kacem, z napchanym żołądkiem i głową pełną cudownych wspomnień!
Gdzie: Wrocław – Kutaisi, które po zmianach w kalendarzu zamieniłam na Katowice – Kutaisi – Katowice.
Kiedy: 28 maja – 1 czerwca / wreszcie przełamałam barierę 4 dni i tym razem zaszalałam – 5 dni :)
Trasa: Kutaisi – Tbilisi – Mccheta – Anannuri – Gudauri – Stepancminda – Dariali – Stepancminda – Tbilisi – Kutaisi
Ile nas to wyszło [2 os.]:
- wypożyczenie auta Renault Sandero Stepway [którym udało się nawet wjechać pod Cminda Sameba ostatniego dnia; zamawialiśmy jako 4x4, ale ten model chyba akurat nie miał :roll: ] --> 123 EUR = 360 GEL
- paliwo --> 35 GEL
- 2 noclegi dla 2 osób w Tbilisi, Plac Wolności + śniadanie --> 120 GEL
- 2 noclegi w Stepancmindzie ze śniadaniem --> 160 GEL
- wypożyczenie kijków na trekking do Cminda Sameba --> 20 GEL
- Georgian Bus na trasie Kutaisi – Tbilisi --> 72 GEL
- funicular w Tbilisi na wzgórze Mtatsminda --> 6 GEL
- kolejka linowa na twierdzę Narikala --> 4 GEL
- dwie porządne obiadokolacje w stolicy --> 100 GEL
- dwie porządne obiadokolacje w Stepancmindzie --> 120 GEL
+ wino i pamiątki
W sumie: ok 1000 GEL --> +/- 1 500 PLN + 312 PLN LOTY.
Dzień I
Jako że cała podróż miała się kręcić wokół Gruzińskiej Drogi Wojennej i widoku na Kazbek, Tbilisi zeszło na drugi plan, czego teraz bardzo żałuję. Na zwiedzanie stolicy zostało nam łącznie może 10 godzin pierwszego i ostatniego dnia podróży. Ale robiliśmy, co mogliśmy.
Dzień II
Pochmurny dzień drugi upłynął pod znakiem wypożyczenia auta, próby bezpiecznego wyjazdu ze stolicy [kto kierował samochodem w Gruzji, wie o czym mówię] i wjazdu na Gruzińską Drogę Wojenną. To właśnie tego dnia, po środku niczego, spotkałam kolegę z liceum, który będzie nam towarzyszył następnego dnia. Niestety, Stepancminda również okazała się dla nas surowa – deszcz i mgła to jedyne, co było nam dane oglądać po przyjeździe. Gdzieś, za tymi chmurami, podobno był Kazbek, Cminda Sameba i inne szczyty na wys. 3 tys.. Skończyło się na kolacji i piciu wina w knajpie, aczkolwiek po trasie, którą pokonaliśmy i tym co tam widzieliśmy, było to dokładnie to, czego potrzebowałam :)
c.d.n.Słyszałam, że jest taka nowa moda - że się zabiera fotografa do sypialni, w noc poślubną, ale niestety wydałam cały hajs na podróże :)
Czas na kolejną porcję zdjęć :)
Dzień III
Nie ma nic lepszego niż poranne słońce, które budzi Cię po pochmurnym, deszczowym i mglistym, poprzednim dniu. Jak do tego dołożymy jeszcze obfite i przepyszne gruzińskie śniadanie, to już wtedy wiedziałam, że ten dzień będzie udany.
Widoki, te zza domku, w którym nocowaliśmy, zapierały dech w piersiach. Dzień wcześniej takiej bliskości wysokich gór nie było nam dane poczuć! Jednak plan na ten dzień z początku był zupełnie inny. O 10:00 mieliśmy zaplanowaną wycieczkę do Doliny Truso, z nadzieją na lepszą pogodę. Ale widok ze Stepancmindy na wzgórze i Cminda Sameba zmieniły wszystko. To był ten dzień i jedyna szansa na zrobienie wymarzonych zdjęć – postanowiliśmy więc wynająć drobny sprzęt i ruszyć na piechotę pod kościółek w Gergeti. Znalazłam tzw. okno pogodowe i nawet przelotny deszcz i mroźny wiatr, który złapał nas u góry nie mogły już zepsuć mi tego widoku. Z tymi zdjęciami spełniły się kolejne marzenia, a to dopiero był początek…
Im dłużej walczyliśmy z wiatrem i zimnem pod klasztorem Świętej Trójcy, i z tabunami skośnookich turystów, którzy przyjeżdżali busami pod sam kościół, wysiadali, robili setki zdjęć i wsiadali z powrotem, tym bardziej było nam to wynagradzane. Chmury zaczynały się podnosić, a słońce ocieplało zmarznięte ręce wychodząc zza gór. I było ten wino. Być może za sprawą tego gruzińskiego trunku, aczkolwiek mam zdjęcia na potwierdzenie, ukazał nam się Kazbek. Nawet o tym nie marzyłam, nie śmiałam prosić, bo pamiętałam, że co drugą relację i wspomnienia znajomych zawsze łączył jeden wspólny mianownik – zachmurzony / humorzasty Kazbek. Nam się udało :)
Na powrót obraliśmy drogę, którą pod Cminda Sameba wjeżdżają busy z miasteczka. Bartek miał jakiś szatański plan, który miałam nadzieję wybić mu z głowy. Ta droga to jest krótko mówiąc masakra, ale spokojnie, budują nową :D
Mimo, że do godziny 13:00 miałam już zaliczony główny punkt całej tej wycieczki i trekking pod miejsce, o którym marzyłam od dawna, ten dzień nie mógł się tak po prostu już skończyć. W końcu Rosja była na wyciągnięcie ręki – może śmiesznie to zabrzmi, ale nigdy w życiu nie byłam tak blisko granicy z Rosją. Nawet okoliczności przyrody sugerowały, że to jakieś mistyczne miejsce – góry przykryła mgła, zaczęło zachodzić słońce – było widać, że coś tam się święci. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, po winie. Zajechaliśmy naszą wesołą wycieczką na koniec gruzińskiej drogi wojennej oglądając po drodze monastyr w Dariali – bardzo urokliwe miejsce. Tyle, że droga prowadząca do tego miejsca była… żadna. Zaczęłam tęsknić za dziurą na dziurze – tutaj nie było nawet asfaltu, wszystko rozkopane do samej granicy :) Ale Renault dał radę.
Korzystając z pięknej pogody i google mapsa wypatrzyłam w okolicy wodospad Gveleti, który polecam wszystkim tym, którzy pokonują Gruzińską Drogę Wojenną i dojadą aż do Stepancmindy. Cisza i spokój, brak żywej duszy, cała trasa dla nas, a na końcu zwieńczenie – huk spadającej wody, bryza i naprawdę wysoki Big Gveleti Waterfall. Przy okazji – trasa tekkingowa po żółtym szlaku, bardzo przyjemna. I te widoki, jedyne w swoim rodzaju, akurat na zakończenie dnia.