Największą atrakcją do zwiedzenia jest bazylika Matki Boskiej Gromnicznej z cudownym obrazem Czarnej Madonny. Wielka Fiesta de la Virgen odbywa się tu 5-6 sierpnia i jest celem tysięcy pielgrzymów i turystów. Zresztą w regionie jeziora Titicaca odbywa się wiele fiest ku czci lokalnych świętych, praktycznie każda miejscowość słynie z jakiegoś święta (najlepszym przykładem może być słynna diablada, obchodzona w Puno).
Po obejrzeniu katedry, placu i okolicznych uliczek idziemy na autobus. W dalszą podróż ruszamy punktualnie o 13:30, ale nie trwa ona długo, bo po 30 minutach jazdy mamy kolejną przerwę, która tym razem związana jest z przeprawą promową przez jezioro Titicaca w miejscowości Tiquina. Autobus przewożony jest oddzielnie na małej barce, a podróżni łodziami (opłata 2 boliviano / osobę).
Po drugiej stronie jeziora jest dużo stoisk oferujących smażoną rybę podawaną z dodatkami – gotowaną kukurydzą(?), ziemniakiem w mundurku oraz małymi rybkami smażonymi w całości (7 BOB / porcję).
Po kolejnych około 40 minutach ruszamy „prosto” do La Paz. Podróż trwa około 3 h, szczególnie długo zajmuje przejazd przez sąsiadujące z La Paz miasteczko El Alto. Przedłużającą się podróż wynagradzają widoki – El Alto i La Paz – położone są w górzystym terenie i zbocza zabudowane domami z cegły dają ciekawy krajobraz, a całości dopełnia majaczący w tle ośnieżony szczyt wulkanu Illimani (6349m).
W końcówce podróży w autobusie zaczyna działać szczątkowy Internet, więc udaje się nam zrobić małe rozeznanie w ofercie hoteli. Terminal de Buses w La Paz znajduje się nieopodal centrum, więc oczywiście nie korzystamy ze środków transportu, tylko zarzucamy plecaki i ruszamy.
Po 20 minutach wędrówki w dół i w górę po uliczkach miasta docieramy do ulicy Sagarnaga. Zdecydowaliśmy się na nocleg tutaj, ponieważ wzdłuż tej ulicy zlokalizowanych jest dużo agencji turystycznych organizujących zjazd rowerami słynną Drogą Śmierci. Zatrzymujemy się w hotelu o takiej samej nazwie jak rzeczona ulica. Po małych negocjacjach płacimy 240 boliviano za pokój i meldujemy się.
Chwilę przed 19-tą ruszamy w poszukiwaniu biura na jutrzejszą atrakcję. Po zapoznaniu się z trzema ofertami (szczerze mówiąc trudno znaleźć w nich jakiekolwiek różnice, zarówno pod względem ceny, jak i planu, więc wybór jest czysto subiektywny), wybieramy biuro Space Biking. Płacimy w sumie 800 boliviano – 350 BOB za rower tylko z przednim amortyzatorem, i 450 BOB za rower dla Leona z dwoma amortyzatorami. Po załatwieniu najważniejszej sprawy tego wieczoru idziemy na spacer wzdłuż Paseo El Prado, która jest główną arterią miasta. Na ulicach panuje niesamowity tłok, tysiące ludzi na chodnikach, w kolejkach do busów, przy sklepikach i straganach ustawionych po obu stronach szerokiej ulicy. Nie czuję się tu komfortowo, ta rzeka ludzi przepychających się wzajemnie powoduje, że jeszcze bardziej niż zawsze trzeba pilnować swoich rzeczy
:oops: W porównaniu z ulicami Limy czy Arequipy, na ulicach „miasta pokoju” jest znacznie więcej bezdomnych. Natomiast nie widać różnic w sprzedaży ulicznej, w jednym i drugim kraju, szara strefa handlu, tzw. economia popular cieszy się ogromną popularności i dla wielu ludzi jest jedyną szansą na jakiekolwiek dochody. W jednym z barów zjadamy małą kolację i wracamy o 22-ej do hotelu. Czas odpocząć przed jutrzejszą jazdą „bez trzymanki”
:lol:
07/07/2018 (sobota) O 7-ej rano schodzimy na śniadanie, które nie zachwyca - jest tylko szynka, dżem, pieczywo i napoje, ale poranny głód daje się zaspokoić. Przedłużamy jeszcze nocleg na kolejny dzień, przy czym tym razem rezerwując nocleg przez stronę hotels.com płacimy tylko 180 boliviano
;) Zaraz po załatwieniu noclegu na kolejną noc zjawia sie nasz przewodnik – Ariel i ruszamy ku dzisiejszej przygodzie:)
Słynna – El Camino de la Muerte – swoją nazwę zawdzięcza żniwu jakie ta trasa (o długości około 30km) zebrała wśród kierowców i pasażerów. Na tym dość krótkim odcinku drogi, położonej na zboczu kanionu rzeki Coroico, ginęło rocznie nawet do 300 osób, dlatego też trasa ta swego czasu została okrzyknięta najbardziej niebezpieczną drogą świata. Obecnie nie jest ona używana przez kierowców, ponieważ w 2006r. po drugiej stronie kanionu oddano asfaltową drogę, a szutrową "Road of Death" pozostawiono jako atrakcję turystyczną, którą obecnie jeżdżą, praktycznie tylko, turyści żądni adrenaliny (czyli my) na rowerach. Na downhill zdecydowały się jeszcze cztery osoby – młodzi Francuzi. Ruszamy przez La Paz w kierunku kanionu Coroico. Na miejscu startu, które znajduje się na wysokości ponad 4600 m n.p.m. jesteśmy po około 40 minutach. Gdy Ariel z naszym kierowcą przygotowuje sprzęt, my w tym czasie mamy czas na zjedzenia małej przekąski i kilka łyków herbaty z liści koki:) oraz kilka pamiątkowych fotek. A krajobraz okolicy zapiera dech w piersiach – ośnieżone góry i kanion skąpane w porannym słońcu. Cudo!
Po małym instruktażu zaczynamy szykować się do jazdy. Mamy do nałożenia cały strój ochronny, składający się z ochraniaczy na kolana i łokcie, spodni, bluzy, rękawiczek i kasku. Wszystko jest przygotowane indywidualnie, zgodnie z podanymi wczoraj rozmiarami. Po małym zapoznaniu się z rowerami ruszamy!
Najpierw zjeżdżamy asfaltową szosą prowadzącą w dół po zboczu kanionu. Pomimo początkowych obaw o jeżdżące drogą samochody okazuje się, że w ogóle sobie nie przeszkadzamy. Miejscowi kierowcy wydają się być świadomi najazdu „rowerowych turystów” i zachowują dużą ostrożność. Jedynie samochody ciężarowe ziejące spalinami są nieprzyjemne, ale nie ma ich aż tak wiele. A sama jazda?! Cóż tu dużo mówić… czuć wiatr we włosach, a poziom adrenaliny wyraźnie nam podskoczył
:shock:
Co kilka kilometrów Ariel organizuje zbiórki i postoje. Każdy z naszej grupy jedzie z inną prędkością, przede wszystkim zależną od masy ciała, przez to Leo jest trochę niepocieszony, bo jedzie najwolniej, ale radzi sobie doskonale. Zjazd w dół 20 km odcinka (z kilkoma przystankami) zajmuje nam około godziny i ten etap kończymy na wysokości 3360 m, więc zmiana różnicy wysokości wynosi około 1250 m, ale czujemy się doskonale i nie odczuwamy nawet najmniejszych skutków zmiany wysokości.
Wsiadamy ponownie w busa i jedziemy kilkanaście minut w kierunku starej „Drogi śmierci”. Na tej wysokości (3112 m) porośnięte tropikalną roślinnością zbocza kanionu skąpane są w chmurach, które rozpościerają się pod naszymi nogami. Na tej wysokości i poniżej jest już zdecydowanie cieplej, więc zdejmujemy część naszych ubrań.
Niestety podczas postoju Leo przewraca się podczas zbiegania z małego zbocza i paskudnie obciera obie ręce i kolano. Co za pech
:( W samochodzie jest apteczka i Synkiem zajął się nasz driver, który przemył rany i tą największą na ręce opatrzył. Leo potrzebuje chwilę czasu na dojście do siebie, więc wsiada do busa. A my ruszamy… karawana jedzie dalej
:)
Czas zmierzyć się z legendarną El Camino de la Muerte. Początek trasy jest dla mnie dość trudny. Szutrowa, bardzo nierówna i diabelnie stroma droga powoduje, że kilka razy zaliczam niebezpieczne poślizgi, ale cale szczęście za każdym razem udaje mi się wyjść cało. Po pewnym czasie zaczynam „czuć” lepiej tą drogę, ale cały czas dość intensywnie ćwiczę hamulce (całe szczęście te rowery mają bardzo dobre, oba hydrauliczne, reagują na najmniejszy docisk manetki). Po 10 minutach mamy postój, więc mogę sprawdzić co u Leona… całe szczęście już doszedł do siebie i chce już wsiadać na rower, ale Ariel proponuje aby jeszcze jeden, krótki odcinek przejechał w busie. Leo z małymi oporami zgadza się
;) i wsiada ponownie do samochodu, a my ruszamy w dół na naszych „góralach”. Droga jest niesamowita… cały czas wiedzie nad stromym klifem kanionu porośniętego tropikalnym lasem.
Na kolejnym postoju Leo z bólem nakłada rękawiczki, wsiada na rower
:P i zdeterminowany rusza w dół. Początkowo jadę tuż za nim aby upewnić się, że da radę. Ale po krótkiej chwili Leo odjeżdża mi i widzę tylko jego plecy… Leo jedzie nie używając praktycznie hamulców… dopiero na wywłaszczeniach i niewielkich podjazdach daję radę go dogonić
:shock: Mimo obolałych rąk Leon jedzie bardzo dobrze i szybka jazda daje mu dużą frajdę
;)
Jazda po tej wąskiej skalnej półce sprawie mu niesamowitą frajdę. A trasa robi się coraz ciekawsza… co chwila drogę przecinają mniejsze lub większe strumienie, a od czasu do czasu dla odmiany woda leje się z góry na nasze głowy. Historię „Drogi śmierci” symbolizują niezliczone ilości krzyży, a opowieści naszego przewodnika o tragicznych wypadkach, które miały tu miejsce dodatkowo wzmacniają jej dramatyczną historię. Jeden z nich związany jest z historią izraelskiego rowerzysty, który runął w przepaść…
Około 12-ej zatrzymujemy się w przydrożnym barze na dłuższy postój, tutaj mamy przerwę na mały posiłek i uspokojenie rozdygotanych ciał (nie, nie z nerwów
;) , tylko od bardzo intensywnych wstrząsów). Dużą ulgę przynosi zdjęcie kombinezonu, ponieważ w międzyczasie zrobiło się bardzo ciepło. Po 40 minutach jedziemy dalej, ale od tego momentu trasa staje się coraz łagodniejsza i poziom adrenaliny znacząco spada. Zjazd kończymy po pokonaniu około 36km starej, szutrowej trasy na wysokości 1568 m. W sumie na rowerach przejeżdżamy ponad 55 km i różnicę poziomu wysokości – 2800 m. Ale najważniejsze, że cały dość szalony zjazd kończy się szczęśliwie… zadrapania i odciski na rękach (od kurczowego zaciskania ich na kierownicy) miną bezpowrotnie za kila dni, a niesamowite doświadczenie pozostanie na długo. Na koniec „wycieczki” jedziemy na obiad i relaks do kompleksu Dos Rios Camping znajdującego się na dnie kanionu, nad rzeką Coroico. Oprócz relaksu w basenie, możemy tam obejrzeć końcówkę ćwierćfinałowego meczu Rosja-Chorwacja. Do La Paz wracamy dopiero o 19:30. Po pozostawieniu rzeczy w hotelu ruszamy jeszcze na dworzec po bilety na jutrzejszą podróż. Tak mija kolejny dzień naszej podróży… niby to tylko chwila, ale bez wątpienia ta, którą zapamiętam(y), i która będzie tworzyła historię tej wyprawy. PS. Być może da osób jeżdżących rowerami na co dzień trasa ta byłaby codzienną przejażdżką, ale dla „niedzielnych” rowerzystów zapewne będzie to niebanalna przejażdżka
:D Poniższy zapis ze smartwatcha nie obejmuje całej trasy (zaaferowany startem zapomniałem uruchomić zapis). Całkowita trasa liczyła około 55km.
08/07/2018 (niedziela) Niedzielę zaczynamy późnym i dość marnym śniadaniem, ale za to wypoczęci
:) Po spakowaniu bagażu zostawiamy go w hotelowej przechowalni, a sami ruszamy na zwiedzanie La Paz. Zaczynamy od Plaza Sucre przy którym znajduje się jedno z najdziwniejszych więzień na świecie – San Pedro. Jest to właściwie „miasto w mieście”, w którym panują ostre zasady respektowane nie przez strażników, ale przez samych osadzonych (skazanych głównie za przestępstwa narkotykowe). Jeszcze do niedawna można było je „zwiedzać”, ale w ostatnich latach jest to zdecydowanie trudniejsze i my nie podejmujemy nawet próby dostania się do środka, choć akurat niedziela to jeden z oficjalnych dni odwiedzin i przed wejściem panuje ruch. My ograniczamy się do spaceru wokół murów więzienia, ale nie jest to zbyt ekscytujące przeżycie
;)
Następnie ruszamy w kierunku głównego placu starego miasta – Plaza Murillo. Przy placu znajduje się m.in. klasycystyczny gmach parlamentu, pałac prezydencki i katedra. Na samym placu w centralnym punkcie znajduje się pomnik Pedra Murillo powieszonego w tym samym miejscu w 1810r., a będącego przywódcą powstania przeciwko hiszpańskiej dominacji.
Przez dłuższy czas kręcimy się po okolicznych uliczkach obserwując bardzo spokojne, wręcz senne życie miasta w niedzielne popołudnie.
Na koniec idziemy obejrzeć (ponoć) najładniejszą uliczkę La Paz – Calle Jaén. Jest to zamknięta dla samochodów, bardzo spokojna uliczka z pięknymi fasadami domów.
Mieliśmy małą zmianę planu - dłużej zostaliśmy w La Paz
;) Teraz jesteśmy w Uyuni i za chwilę ruszamy na trzydniową wycieczkę. Będziemy bez dostępu do internetu, więc następne wpisy muszą poczekać
:?
W ciągu sześciu dni bardzo dużo się u nas działa, o czym szczegółowo wkrótce napiszę... jesteśmy trochę zmęczeni, ale dziś będziemy spali po królewsku - w łóżkach z pościelą
:shock:, więc mam nadzieję, że zregenerujemy trochę siły
;) Ostatnie kilka nocy spędziliśmy w autobusach, a wcześniej na płaskowyżu Altiplano w Boliwii, na wysokości około 4 tys. metrów, gdzie w nocy w pokojach temperatura była niewiele wyższa od 0 °C... a o ciepłej wodzie w kranach mogliśmy tylko pomarzyć:)Jesteśmy teraz w Aguas Calientes - "bramie" Machu Picchu, które jutro planujemy zwiedzić
:) PS. Bardzo dziękuję za pozytywne komentarze
:D
Cześć,Wielkie dzięki za informacje (na PW) o kontynuacji relacji!Czy możesz jeszcze dać znać na temat ceny za wycieczkę? Czy 1180 BOB to za jedna osobę czy dwie?Zakupy, które robiliście na wyprawę. Co wg. Ciebie i ile trzeba zabrać na 3 dniową wycieczkę?Jakie są ceny w hotelach, restauracjach w których się zatrzymuje?Mam zarezerwowaną wycieczkę z Salty Desert Aventours i zajmujemy ze znajomymi cały samochód.Nikt z nas nie mówi po hiszpańsku. Jak myślisz czy warto dopłacać do przewodnika, mówiącego po angielsku?Pozdrawiam,Chan
Cena 1180 BOB / 2 osoby. Za taką samą cenę znajdziesz wycieczkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku (po prostu dopytaj organizatora). Na miejscu ceny we wszystkich biurach są bardzo zbliżone, i nie słyszałem żeby ktoś cenę uzależniał od przewodnika mówiącego po angielsku.Pełne wyżywienie jest wliczone w cenę (łącznie z napojami, owocami do posiłków), więc ewentualne zakupy zrób zgodnie ze swoimi potrzebami (woda, alkohol, słodycze). Miejsca noclegowe są bardzo skromne i najczęściej nie ma tam nawet żadnego baru/sklepiku (część posiłków kierowca zabrał z Uyuni), choć na trasie rzeczywiście gdzieniegdzie można coś kupić, np. w miejscowości San Juan (w okolicy której spaliśmy pierwszej nocy). Ale raczej warto zakupy zrobić w Uyuni. Zakupy, zakupami, ale najważniejsza sprawa to ciepła odzież. Natychmiast po zachodzie słońca robi się bardzo zimno, temperatura odczuwalna spada nawet do -20°C, wieje przenikliwy wiatr... miejsca noclegowe są nieogrzewane, więc z tej wycieczki robi się mała "szkoła przetrwania", co moim zdaniem dodatkowo nadaje tej wycieczce uroku
;) Andrzej
Największą atrakcją do zwiedzenia jest bazylika Matki Boskiej Gromnicznej z cudownym obrazem Czarnej Madonny. Wielka Fiesta de la Virgen odbywa się tu 5-6 sierpnia i jest celem tysięcy pielgrzymów i turystów. Zresztą w regionie jeziora Titicaca odbywa się wiele fiest ku czci lokalnych świętych, praktycznie każda miejscowość słynie z jakiegoś święta (najlepszym przykładem może być słynna diablada, obchodzona w Puno).
Po obejrzeniu katedry, placu i okolicznych uliczek idziemy na autobus. W dalszą podróż ruszamy punktualnie o 13:30, ale nie trwa ona długo, bo po 30 minutach jazdy mamy kolejną przerwę, która tym razem związana jest z przeprawą promową przez jezioro Titicaca w miejscowości Tiquina. Autobus przewożony jest oddzielnie na małej barce, a podróżni łodziami (opłata 2 boliviano / osobę).
Po drugiej stronie jeziora jest dużo stoisk oferujących smażoną rybę podawaną z dodatkami – gotowaną kukurydzą(?), ziemniakiem w mundurku oraz małymi rybkami smażonymi w całości (7 BOB / porcję).
Po kolejnych około 40 minutach ruszamy „prosto” do La Paz. Podróż trwa około 3 h, szczególnie długo zajmuje przejazd przez sąsiadujące z La Paz miasteczko El Alto. Przedłużającą się podróż wynagradzają widoki – El Alto i La Paz – położone są w górzystym terenie i zbocza zabudowane domami z cegły dają ciekawy krajobraz, a całości dopełnia majaczący w tle ośnieżony szczyt wulkanu Illimani (6349m).
W końcówce podróży w autobusie zaczyna działać szczątkowy Internet, więc udaje się nam zrobić małe rozeznanie w ofercie hoteli. Terminal de Buses w La Paz znajduje się nieopodal centrum, więc oczywiście nie korzystamy ze środków transportu, tylko zarzucamy plecaki i ruszamy.
Po 20 minutach wędrówki w dół i w górę po uliczkach miasta docieramy do ulicy Sagarnaga. Zdecydowaliśmy się na nocleg tutaj, ponieważ wzdłuż tej ulicy zlokalizowanych jest dużo agencji turystycznych organizujących zjazd rowerami słynną Drogą Śmierci. Zatrzymujemy się w hotelu o takiej samej nazwie jak rzeczona ulica. Po małych negocjacjach płacimy 240 boliviano za pokój i meldujemy się.
Chwilę przed 19-tą ruszamy w poszukiwaniu biura na jutrzejszą atrakcję. Po zapoznaniu się z trzema ofertami (szczerze mówiąc trudno znaleźć w nich jakiekolwiek różnice, zarówno pod względem ceny, jak i planu, więc wybór jest czysto subiektywny), wybieramy biuro Space Biking. Płacimy w sumie 800 boliviano – 350 BOB za rower tylko z przednim amortyzatorem, i 450 BOB za rower dla Leona z dwoma amortyzatorami. Po załatwieniu najważniejszej sprawy tego wieczoru idziemy na spacer wzdłuż Paseo El Prado, która jest główną arterią miasta. Na ulicach panuje niesamowity tłok, tysiące ludzi na chodnikach, w kolejkach do busów, przy sklepikach i straganach ustawionych po obu stronach szerokiej ulicy. Nie czuję się tu komfortowo, ta rzeka ludzi przepychających się wzajemnie powoduje, że jeszcze bardziej niż zawsze trzeba pilnować swoich rzeczy :oops: W porównaniu z ulicami Limy czy Arequipy, na ulicach „miasta pokoju” jest znacznie więcej bezdomnych. Natomiast nie widać różnic w sprzedaży ulicznej, w jednym i drugim kraju, szara strefa handlu, tzw. economia popular cieszy się ogromną popularności i dla wielu ludzi jest jedyną szansą na jakiekolwiek dochody. W jednym z barów zjadamy małą kolację i wracamy o 22-ej do hotelu. Czas odpocząć przed jutrzejszą jazdą „bez trzymanki” :lol:
07/07/2018 (sobota)
O 7-ej rano schodzimy na śniadanie, które nie zachwyca - jest tylko szynka, dżem, pieczywo i napoje, ale poranny głód daje się zaspokoić. Przedłużamy jeszcze nocleg na kolejny dzień, przy czym tym razem rezerwując nocleg przez stronę hotels.com płacimy tylko 180 boliviano ;) Zaraz po załatwieniu noclegu na kolejną noc zjawia sie nasz przewodnik – Ariel i ruszamy ku dzisiejszej przygodzie:)
Słynna – El Camino de la Muerte – swoją nazwę zawdzięcza żniwu jakie ta trasa (o długości około 30km) zebrała wśród kierowców i pasażerów. Na tym dość krótkim odcinku drogi, położonej na zboczu kanionu rzeki Coroico, ginęło rocznie nawet do 300 osób, dlatego też trasa ta swego czasu została okrzyknięta najbardziej niebezpieczną drogą świata. Obecnie nie jest ona używana przez kierowców, ponieważ w 2006r. po drugiej stronie kanionu oddano asfaltową drogę, a szutrową "Road of Death" pozostawiono jako atrakcję turystyczną, którą obecnie jeżdżą, praktycznie tylko, turyści żądni adrenaliny (czyli my) na rowerach.
Na downhill zdecydowały się jeszcze cztery osoby – młodzi Francuzi. Ruszamy przez La Paz w kierunku kanionu Coroico. Na miejscu startu, które znajduje się na wysokości ponad 4600 m n.p.m. jesteśmy po około 40 minutach. Gdy Ariel z naszym kierowcą przygotowuje sprzęt, my w tym czasie mamy czas na zjedzenia małej przekąski i kilka łyków herbaty z liści koki:) oraz kilka pamiątkowych fotek. A krajobraz okolicy zapiera dech w piersiach – ośnieżone góry i kanion skąpane w porannym słońcu. Cudo!
Po małym instruktażu zaczynamy szykować się do jazdy. Mamy do nałożenia cały strój ochronny, składający się z ochraniaczy na kolana i łokcie, spodni, bluzy, rękawiczek i kasku. Wszystko jest przygotowane indywidualnie, zgodnie z podanymi wczoraj rozmiarami. Po małym zapoznaniu się z rowerami ruszamy!
Najpierw zjeżdżamy asfaltową szosą prowadzącą w dół po zboczu kanionu. Pomimo początkowych obaw o jeżdżące drogą samochody okazuje się, że w ogóle sobie nie przeszkadzamy. Miejscowi kierowcy wydają się być świadomi najazdu „rowerowych turystów” i zachowują dużą ostrożność. Jedynie samochody ciężarowe ziejące spalinami są nieprzyjemne, ale nie ma ich aż tak wiele. A sama jazda?! Cóż tu dużo mówić… czuć wiatr we włosach, a poziom adrenaliny wyraźnie nam podskoczył :shock:
Co kilka kilometrów Ariel organizuje zbiórki i postoje. Każdy z naszej grupy jedzie z inną prędkością, przede wszystkim zależną od masy ciała, przez to Leo jest trochę niepocieszony, bo jedzie najwolniej, ale radzi sobie doskonale. Zjazd w dół 20 km odcinka (z kilkoma przystankami) zajmuje nam około godziny i ten etap kończymy na wysokości 3360 m, więc zmiana różnicy wysokości wynosi około 1250 m, ale czujemy się doskonale i nie odczuwamy nawet najmniejszych skutków zmiany wysokości.
Wsiadamy ponownie w busa i jedziemy kilkanaście minut w kierunku starej „Drogi śmierci”. Na tej wysokości (3112 m) porośnięte tropikalną roślinnością zbocza kanionu skąpane są w chmurach, które rozpościerają się pod naszymi nogami. Na tej wysokości i poniżej jest już zdecydowanie cieplej, więc zdejmujemy część naszych ubrań.
Niestety podczas postoju Leo przewraca się podczas zbiegania z małego zbocza i paskudnie obciera obie ręce i kolano. Co za pech :( W samochodzie jest apteczka i Synkiem zajął się nasz driver, który przemył rany i tą największą na ręce opatrzył. Leo potrzebuje chwilę czasu na dojście do siebie, więc wsiada do busa. A my ruszamy… karawana jedzie dalej :)
Czas zmierzyć się z legendarną El Camino de la Muerte. Początek trasy jest dla mnie dość trudny. Szutrowa, bardzo nierówna i diabelnie stroma droga powoduje, że kilka razy zaliczam niebezpieczne poślizgi, ale cale szczęście za każdym razem udaje mi się wyjść cało. Po pewnym czasie zaczynam „czuć” lepiej tą drogę, ale cały czas dość intensywnie ćwiczę hamulce (całe szczęście te rowery mają bardzo dobre, oba hydrauliczne, reagują na najmniejszy docisk manetki). Po 10 minutach mamy postój, więc mogę sprawdzić co u Leona… całe szczęście już doszedł do siebie i chce już wsiadać na rower, ale Ariel proponuje aby jeszcze jeden, krótki odcinek przejechał w busie. Leo z małymi oporami zgadza się ;) i wsiada ponownie do samochodu, a my ruszamy w dół na naszych „góralach”. Droga jest niesamowita… cały czas wiedzie nad stromym klifem kanionu porośniętego tropikalnym lasem.
Na kolejnym postoju Leo z bólem nakłada rękawiczki, wsiada na rower :P i zdeterminowany rusza w dół. Początkowo jadę tuż za nim aby upewnić się, że da radę. Ale po krótkiej chwili Leo odjeżdża mi i widzę tylko jego plecy… Leo jedzie nie używając praktycznie hamulców… dopiero na wywłaszczeniach i niewielkich podjazdach daję radę go dogonić :shock: Mimo obolałych rąk Leon jedzie bardzo dobrze i szybka jazda daje mu dużą frajdę ;)
Jazda po tej wąskiej skalnej półce sprawie mu niesamowitą frajdę. A trasa robi się coraz ciekawsza… co chwila drogę przecinają mniejsze lub większe strumienie, a od czasu do czasu dla odmiany woda leje się z góry na nasze głowy. Historię „Drogi śmierci” symbolizują niezliczone ilości krzyży, a opowieści naszego przewodnika o tragicznych wypadkach, które miały tu miejsce dodatkowo wzmacniają jej dramatyczną historię. Jeden z nich związany jest z historią izraelskiego rowerzysty, który runął w przepaść…
Około 12-ej zatrzymujemy się w przydrożnym barze na dłuższy postój, tutaj mamy przerwę na mały posiłek i uspokojenie rozdygotanych ciał (nie, nie z nerwów ;) , tylko od bardzo intensywnych wstrząsów). Dużą ulgę przynosi zdjęcie kombinezonu, ponieważ w międzyczasie zrobiło się bardzo ciepło. Po 40 minutach jedziemy dalej, ale od tego momentu trasa staje się coraz łagodniejsza i poziom adrenaliny znacząco spada. Zjazd kończymy po pokonaniu około 36km starej, szutrowej trasy na wysokości 1568 m. W sumie na rowerach przejeżdżamy ponad 55 km i różnicę poziomu wysokości – 2800 m. Ale najważniejsze, że cały dość szalony zjazd kończy się szczęśliwie… zadrapania i odciski na rękach (od kurczowego zaciskania ich na kierownicy) miną bezpowrotnie za kila dni, a niesamowite doświadczenie pozostanie na długo. Na koniec „wycieczki” jedziemy na obiad i relaks do kompleksu Dos Rios Camping znajdującego się na dnie kanionu, nad rzeką Coroico. Oprócz relaksu w basenie, możemy tam obejrzeć końcówkę ćwierćfinałowego meczu Rosja-Chorwacja. Do La Paz wracamy dopiero o 19:30. Po pozostawieniu rzeczy w hotelu ruszamy jeszcze na dworzec po bilety na jutrzejszą podróż.
Tak mija kolejny dzień naszej podróży… niby to tylko chwila, ale bez wątpienia ta, którą zapamiętam(y), i która będzie tworzyła historię tej wyprawy.
PS. Być może da osób jeżdżących rowerami na co dzień trasa ta byłaby codzienną przejażdżką, ale dla „niedzielnych” rowerzystów zapewne będzie to niebanalna przejażdżka :D Poniższy zapis ze smartwatcha nie obejmuje całej trasy (zaaferowany startem zapomniałem uruchomić zapis). Całkowita trasa liczyła około 55km.
08/07/2018 (niedziela)
Niedzielę zaczynamy późnym i dość marnym śniadaniem, ale za to wypoczęci :) Po spakowaniu bagażu zostawiamy go w hotelowej przechowalni, a sami ruszamy na zwiedzanie La Paz. Zaczynamy od Plaza Sucre przy którym znajduje się jedno z najdziwniejszych więzień na świecie – San Pedro. Jest to właściwie „miasto w mieście”, w którym panują ostre zasady respektowane nie przez strażników, ale przez samych osadzonych (skazanych głównie za przestępstwa narkotykowe). Jeszcze do niedawna można było je „zwiedzać”, ale w ostatnich latach jest to zdecydowanie trudniejsze i my nie podejmujemy nawet próby dostania się do środka, choć akurat niedziela to jeden z oficjalnych dni odwiedzin i przed wejściem panuje ruch. My ograniczamy się do spaceru wokół murów więzienia, ale nie jest to zbyt ekscytujące przeżycie ;)
Następnie ruszamy w kierunku głównego placu starego miasta – Plaza Murillo. Przy placu znajduje się m.in. klasycystyczny gmach parlamentu, pałac prezydencki i katedra. Na samym placu w centralnym punkcie znajduje się pomnik Pedra Murillo powieszonego w tym samym miejscu w 1810r., a będącego przywódcą powstania przeciwko hiszpańskiej dominacji.
Przez dłuższy czas kręcimy się po okolicznych uliczkach obserwując bardzo spokojne, wręcz senne życie miasta w niedzielne popołudnie.
Na koniec idziemy obejrzeć (ponoć) najładniejszą uliczkę La Paz – Calle Jaén. Jest to zamknięta dla samochodów, bardzo spokojna uliczka z pięknymi fasadami domów.