Po południu ruszamy w kierunku El Alto, miasta należącego do aglomeracji La Paz. Jest to jedno z najwyżej położonych miast na świecie – 4150 m n.p.m., zlokalizowane na wzgórzu górującym nad La Paz. Początkowo planowaliśmy wjechać tam kolejką linową Mi Teleférico, ale w końcu podejmujemy wyzwanie i „wspinamy” się
:D Droga jest bardzo ciężka choć to tylko około 4 km, ale diabelnie stromej trasy
:oops: … do tego we znaki daje się prażące słońce. Podejście zajmuje nam ponad 2h.
Na miejscu jesteśmy około 15:30. W samą porę, ponieważ o 16-tej zaczyna się występ wrestlingu Cholitas. Wokół hali Multifuncional de la Ceja de El Alto sporo się dzieje, akurat jest jakaś fiesta – przygrywa zespół, ludzie tańczą, a dookoła dziesiątki gapiów. Samym wrestlingiem zainteresowanie niewielkie, ale znajdujemy kasę i kupujemy bilety (w sumie płacimy 70 BOB, dla dziecka jest jakaś ulga
;)).
Pomimo, że już wybiła 16-ta to na razie drzwi hali są zamknięte, ale powoli ustawia się kolejka, więc jest szansa że zobaczymy Cholitas w akcji
:shock:
Po około 30 minutach wchodzimy do środka – jest to sala sportowa, niczym szczególnym nie wyróżniająca się. Po obu bokach hali znajdują się trybuny… ponieważ wchodzimy jako jedni z pierwszych to mamy duży wybór miejsc i zajmujemy miejscówki naprzeciwko ringu ustawionego pośrodku parkietu. Wokół niego ustawionych jest kilka plastikowych krzesełek, głównie dla turystów którzy wykupili wycieczkę. Niestety oczekiwanie na rozpoczęcia zapasów przedłuża się dość mocno… ale samo obserwowanie miejscowych jest dość interesujące. Przychodzą tu całe rodziny, zaopatrzone w różnego rodzaju przekąski, napoje, itp. Piknik trwa na całego i niewiele osób okazuje zniecierpliwienie przedłużającym się oczekiwaniem na rozpoczęcie
:? W końcu około 17-ej spiker zapowiada pierwszą walkę i na ring wskakują… zapaśnicy i „sędzia”. Po prezentacji (dość przydługiej) zaczyna się walka… w dużym stopniu udawana, ale z dość efektownymi elementami, więc robi to dość ciekawe wrażenie. Na każdą akcję żywiołowo reaguje miejscowa publiczność, która trzyma stronę jednego z zapaśników… do całej zabawy dołącza się też „sędzia”, który aktywnie uczestniczy i pomaga okładać „słabszego”. Walka co chwila przenosi się poza ring i oprócz pięści, i nóg pojawiają się w akcji krzesełka i inne gadżety. Najbardziej efektowne są skoki zawodników z lin na leżącego przeciwnika… Niby wszystko jest udawane, ale nie chciałbym być w skórze zawodnika leżącego na deskach, na którego zwala się z impetem drugi gość
:o Po trzech męskich walkach i uroczystości wręczenia jakichś nagród w końcu na ring wkraczają Indianki nazywane Cholitas, ubrane w tradycyjny strój składający się ze spódnicy, pod którą jest kilka warstw halek, pantofelków, chusty oraz charakterystycznego melonika. Sam przebieg „walki” nie różni się zasadniczo od męskiego wrestlingu, choć tu dochodzą nowe elementy „walki”, np. ciągnięcie za włosy po ringu i wokół niego… mam wrażenie, że walka w wykonaniu Cholitas jest bardziej zacięta
;) Miejscowa publiczność jest bardzo zaangażowana w walkę i bardzo chętnie bierze również udział w zainscenizowanych scenkach. Po obejrzeniu dwóch walk Cholitas (z dużym udziałem także sędziów, także mężczyzn) mamy już dość, zresztą nie mamy na więcej walk czasu. Opuszczamy halę w momencie gdy publiczność „wyje” z zachwytu po kolejnej jatce z udziałem krewkich Indianek
:lol:
Fajnie, że byliśmy i zobaczyliśmy ten show, ale na pytanie „Czy podobał mi się ten kobiecy wrestling?”, odpowiem krótko – „nie”. Ale biorąc pod uwagę historię Cholit, które jeszcze do niedawna były bardzo dyskryminowane, muszę przyznać, że zrobiły na mnie duże wrażenie, a nawet podziw. Cholity (głównie wywodzące się z ludu Ajmara) pochodziły z wiosek, które po przyjeździe do miasta były traktowane jako osoby drugiej kategorii, na przykład nie mogły jeździć komunikacją miejską, często nie mogły znaleźć pracy, dlatego też ich głównym zajęciem był handel uliczny. Pomimo tego duża część z nich nie rezygnowała ze swojego tradycyjnego stroju i walczyło z uprzedzeniami „miastowych”. Wrestling Cholitas dobitnie pokazuje, że Indianki mają charakter, są silne i niezłomne. Dlatego obecnie Cholitas budzą podziw, a część z zawodniczek osiągnęło nawet status celebrytek.
Po sportowych emocjach biegiem ruszamy do najbliższej stacji kolejki Mi Teleférico (linia czerwona), kupujemy bilety – 3 BOB/bilet i wpychając się na sam początek bardzo długiej kolejki już po kilku minutach siadamy w wagoniku. Przejażdżka kolejką sama w sobie jest sporą atrakcją, a do tego dochodzi fantastyczny widok panoramy La Paz, więc śmiało można uznać kolejkę za „world's coolest public transportation”.
Zjeżdżamy tylko jedną stację, więc przejazd zajmuje nam niespełna 5 minut. Stąd do hotelu mamy jeszcze prawie 2 km, ale głównie droga prowadzi w dół, więc po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Odbieramy plecaki, przepakowujemy co nie co bagaże i po 19-ej ruszamy w kierunku dworca. Po drodze kupujemy małe przekąski i o 19:30 meldujemy się przy kasach naszego przewoźnika – firmy Panasur, z którą pojedziemy do Uyuni (za bilety kupione wczoraj wieczorem, zapłaciliśmy 100 boliviano/osobę).
Chwilę przed 20-tą zajmujemy miejsca w autobusie i ruszamy! Przed nami około 10 h podróży, ale dzięki wygodnym fotelom zamierzamy całą drogę spać
;)
:lol:Do Uyuni dojeżdżamy chwilę po 5-tej rano. Oczywiście jest jeszcze ciemno. Po wyjście z autobusu otacza nas grupka przedstawicieli okolicznych knajpek, marzących o nakarmieniu nas i całej rzeszy turystów przyjeżdżających kolejnymi autobusami:roll: Bierzemy kilka ulotek i wizytówek, odbieramy bagaż i ruszamy na „spacer”… ale już po 5 minutach wiemy, że tu nie ma po co o tej porze spacerować:oops: Oprócz garstki ludzi spotkanych przy autobusie miasto nadal śpi w najlepsze, a blade światło latarni nie pozwala wiele więcej dostrzec, poza szarością zakurzonych ulic. Do tego już po chwili jesteśmy zmarznięci, bo jest bardzo zimno. Po 10 minutach siedzimy więc w jednej z knajpek, do której chwilę wcześniej, tak serdecznie nas zapraszano
:lol: Zjadamy tam śniadanie i przy porannej kawie (i herbacie) czekamy aż miasto wyśpi się. Ale zbyt długo nie jesteśmy w stanie usiedzieć na miejscu, więc chwilę po 7-ej ruszamy.
W mieście nadal niewiele się jeszcze dzieje, ale przedstawiciele biur podróży już szukają klientów na wycieczki. Odwiedzamy w sumie trzy biura. Ich oferta wydaje się być wręcz identyczna, więc naprawdę wybór to sprawa czysto subiektywna. Ostatecznie decydujemy się na 3-dniową wycieczkę z Thiago Tours za którą płacimy w sumie 1 180 boliviano.
W biurze zostawiamy bagaże, a sami ruszamy na spacer po mieście. Uyuni nie jest porywającym miastem, na próżno szukać tu zabytków czy interesujących budynków, ale ma pewnego rodzaju urok – pustynnego miasteczka na końcu świata, do którego dociera mnóstwo turystów. A może ty tylko wynik ekscytacji zbliżającą się wyprawą na Salar de Uyuni?! Jednym z bardziej charakterystycznych punktów miasta jest dzwonnica znajdująca się przy głównym placu miasta – Plaza Arce, przy którym znaleźć też można kilka knajpek oraz sklepów.
Przed powrotem do Thiago Tours robimy małe zakupy spożywcze na najbliższe trzy dni oraz kupujemy bilety powrotne do La Paz. Chwilę po 10:30 podjeżdża nasz samochód. Wraz z nami na wycieczkę jedzie jeszcze 5 osób – para Kolumbijczyków, dwoje Brazylijczyków oraz dziewczyna z Boliwii. Kierowca sprawnie pakuje na dachu nasze bagaże i ruszamy. Ale na początek czeka nas mała konsternacja – nasz kierowca mówi tylko po hiszpańsku, a po angielsku zna dosłownie kilka słówek… ale jak się szybko okaże nie będzie to stanowiło większego problemu i dzięki naszym współtowarzyszom będziemy doskonale poinformowani. Pierwszym punktem wycieczki jest położony tuż za miastem Cementario de Trenes. Surrealistyczne miejsce pośrodku pustyni będące cmentarzyskiem lokomotyw parowych i starych wagonów. Początkowo maszyny gromadzono w celu ich naprawy i dalszego wykorzystania, ale po wyparciu lokomotyw parowych przez te zasilane silnikami diesla, zostały tu porzucone i prawdopodobnie tutaj dokonają swego żywota zżarte przez rdzę. Dziesiątki ludzi ma teraz niezłą zabawę, skacząc po lokomotywach i robiąc tysiące zdjęć. Oczywiście jest to obowiązkowy punkt każdej wycieczki, a ponieważ wszystkie startują mniej więcej w tym samym czasie, to pod cmentarzyskiem stoi teraz kilkadziesiąt jeepów.
Po 30 minutach wracamy na „parking”, ale nie możemy odnaleźć naszego samochodu☹ Po kilku minutach mamy już wątpliwości jak on wyglądał, więc zaglądamy do każdego szukając naszego kierowcy lub pozostałych wycieczkowiczów… ale wszyscy zapadli się pod ziemię albo odjechali?! W końcu kierowca innego samochodu wyjaśnia nam, że nasz driver pojechał zatankować. Rzeczywiście po chwili nasz samochód wraca, odnajdują się także nasi współtowarzysze.
:lol: Ruszamy w kierunku Colchani, miejscowości leżącej niewiele ponad 20 km od Uyuni, w sąsiedztwie solniska Salar de Uyuni. Jest to niewielka wioska, której mieszkańcy żyję z produkcji soli kuchennej oraz z turystyki. Sól wydobywana jest tu ręcznie w formie bloków, wycinanych z solniska siekierami. Po zmieleniu i uszlachetnieniu (czyli wzbogaceniu w jod) jest pakowana i sprzedawana. Turyści zatrzymują się tu głównie w celu zwiedzenia fabryki soli oraz na zakupy pamiątek z soli lub masy solnej, itd.
Po półgodzinnej przerwie ruszamy w kierunku największego jeziora solnego świata czyli Salar de Uyuni o powierzchni ponad 10 tys. km2. Od czerwca trwa okres pory suchej, więc jej powierzchnię pokrywa obecnie skorupa, pod którą jest warstwa solanki. Głębokość warstwy solnej waha się od 2 do 7 m, więc jest to ogromny rezerwuar soli, przez miejscowych nazywany „białym morzem”. Solnisko leży na wysokości 3653 m n.p.m., jest idealnie płaskim obszarem (różnica wzniesień na całym obszarze sięga kilkudziesięciu centymetrów). Salar de Uyuni był jednym z głównych celów naszej podróży… fascynacja tym miejscem była przyczynkiem do wybrania się w ten rejon Świata. I w końcu jesteśmy u celu naszej wyprawy - Pierwsze wrażenie – niesamowite! Bezkresna biała pustynia:P Jak okiem sięgnąć widać tylko sól… to koniecznie trzeba zobaczyć!
Pierwszy dłuższy postój mamy przy pomniku upamiętniającym Rajd Dakar, w pobliżu którego znajduje się również plac z flagami państw z całego świata (jest oczywiście i polska) oraz solny hotel. W hotelu dużą część zajmuje sala wraz z barem, w której uczestnicy wszystkich wycieczek zjadają obiad serwowany przez kierowców jeepów. Oczywiście gotowe dania kierowcy zabierają z Uyuni, a tutaj tylko podają. Nasz kierowca-kucharz zaserwował pożywną zupę jarzynową oraz kaszę z solidną porcją pieczonego mięsa, a na deser banany i słodkie przekąski. Po obżarstwie i krótkim odpoczynku ruszamy na przejażdżkę po solnej pustyni z długim postojem na sesję fotograficzną… płaska, bezkresna, biała powierzchnia aż po horyzont jest niezwykłym tłem do zdjęć.
Kolejnym naszym punktem jest wyspa Incahuasi – kilka milionów lat temu koralowa wyspa na ogromnym słonym jeziorze, a dziś wyspa na białym morzu soli. Isla Incahuasi porastają niezliczone, bardzo stare (mające nawet około 1200 lat) kaktusy. Niektóre z nich mają nawet do 12 m wysokości. Ze szczytu wyspy rozpościera się fantastyczny widok całego solniska, a na horyzoncie majaczą szczyty ośnieżonych wulkanów. Wstęp na wyspę jest płatny, a bilet kosztuje 30 boliviano (dziecko zwiedza bezpłatnie;)). Wejściówka obejmuje również wstęp do niewielkiego muzeum etnograficznego, w którym, m.in. można zapoznać się z obrzędem składania ofiar, który jest kultywowany do dziś przez lokalnych Indian, uznających wyspę za święte miejsce.
Po dobrych dwóch godzinach spędzonych na wyspie ruszamy naszym jeepem w kierunku południowego krańca solniska. Po drodze zatrzymujemy się na obserwację spektakularnego zachodu słońca na Salar de Uyuni. Ale chyba jeszcze większe wrażenie niż sam zachód robi gwałtowna zmiana temperatury. Wciągu dnia na solnisku panowała temperatura około 20 °C, a na słońcu było wręcz upalnie. Natomiast natychmiast po zachodzie słońca temperatura spadła zdecydowanie poniżej zera, zaledwie w ciągu kilkunastu minut. Z krótkiego spaceru wróciliśmy do samochodu zmarznięci na kość…
Podróż do schroniska zlokalizowanego poza solniskiem, nieopodal miejscowości San Juan, zajęła nam ponad godzinę, więc dotarliśmy tam już po godzinie 19-ej. W hostelu (bez zbędnych formalności:roll:) rozlokowani zostaliśmy w dwuosobowych, skromnych pokojach. Co ciekawe cały „hotelik”, łącznie z łóżkami, zbudowany był z… masy solnej:roll: Budynek nie był ogrzewany, więc w pokojach było diabelnie zimno… Jedynie na środku „jadalni” palił się ogień w żeliwnej kozie, więc po szybkim zapoznaniu się z zimnymi pokojami, wszyscy stawili się w tym pomieszczeniu, szczególnie że wszystkim marzyła się też kolacja:) Oczywiście poza grupą z naszego jeepa zjechało tu mnóstwo innych ekip i gwar był nieziemski.
Mieliśmy małą zmianę planu - dłużej zostaliśmy w La Paz
;) Teraz jesteśmy w Uyuni i za chwilę ruszamy na trzydniową wycieczkę. Będziemy bez dostępu do internetu, więc następne wpisy muszą poczekać
:?
W ciągu sześciu dni bardzo dużo się u nas działa, o czym szczegółowo wkrótce napiszę... jesteśmy trochę zmęczeni, ale dziś będziemy spali po królewsku - w łóżkach z pościelą
:shock:, więc mam nadzieję, że zregenerujemy trochę siły
;) Ostatnie kilka nocy spędziliśmy w autobusach, a wcześniej na płaskowyżu Altiplano w Boliwii, na wysokości około 4 tys. metrów, gdzie w nocy w pokojach temperatura była niewiele wyższa od 0 °C... a o ciepłej wodzie w kranach mogliśmy tylko pomarzyć:)Jesteśmy teraz w Aguas Calientes - "bramie" Machu Picchu, które jutro planujemy zwiedzić
:) PS. Bardzo dziękuję za pozytywne komentarze
:D
Cześć,Wielkie dzięki za informacje (na PW) o kontynuacji relacji!Czy możesz jeszcze dać znać na temat ceny za wycieczkę? Czy 1180 BOB to za jedna osobę czy dwie?Zakupy, które robiliście na wyprawę. Co wg. Ciebie i ile trzeba zabrać na 3 dniową wycieczkę?Jakie są ceny w hotelach, restauracjach w których się zatrzymuje?Mam zarezerwowaną wycieczkę z Salty Desert Aventours i zajmujemy ze znajomymi cały samochód.Nikt z nas nie mówi po hiszpańsku. Jak myślisz czy warto dopłacać do przewodnika, mówiącego po angielsku?Pozdrawiam,Chan
Cena 1180 BOB / 2 osoby. Za taką samą cenę znajdziesz wycieczkę z przewodnikiem mówiącym po angielsku (po prostu dopytaj organizatora). Na miejscu ceny we wszystkich biurach są bardzo zbliżone, i nie słyszałem żeby ktoś cenę uzależniał od przewodnika mówiącego po angielsku.Pełne wyżywienie jest wliczone w cenę (łącznie z napojami, owocami do posiłków), więc ewentualne zakupy zrób zgodnie ze swoimi potrzebami (woda, alkohol, słodycze). Miejsca noclegowe są bardzo skromne i najczęściej nie ma tam nawet żadnego baru/sklepiku (część posiłków kierowca zabrał z Uyuni), choć na trasie rzeczywiście gdzieniegdzie można coś kupić, np. w miejscowości San Juan (w okolicy której spaliśmy pierwszej nocy). Ale raczej warto zakupy zrobić w Uyuni. Zakupy, zakupami, ale najważniejsza sprawa to ciepła odzież. Natychmiast po zachodzie słońca robi się bardzo zimno, temperatura odczuwalna spada nawet do -20°C, wieje przenikliwy wiatr... miejsca noclegowe są nieogrzewane, więc z tej wycieczki robi się mała "szkoła przetrwania", co moim zdaniem dodatkowo nadaje tej wycieczce uroku
;) Andrzej
Po południu ruszamy w kierunku El Alto, miasta należącego do aglomeracji La Paz. Jest to jedno z najwyżej położonych miast na świecie – 4150 m n.p.m., zlokalizowane na wzgórzu górującym nad La Paz. Początkowo planowaliśmy wjechać tam kolejką linową Mi Teleférico, ale w końcu podejmujemy wyzwanie i „wspinamy” się :D Droga jest bardzo ciężka choć to tylko około 4 km, ale diabelnie stromej trasy :oops: … do tego we znaki daje się prażące słońce. Podejście zajmuje nam ponad 2h.
Na miejscu jesteśmy około 15:30. W samą porę, ponieważ o 16-tej zaczyna się występ wrestlingu Cholitas. Wokół hali Multifuncional de la Ceja de El Alto sporo się dzieje, akurat jest jakaś fiesta – przygrywa zespół, ludzie tańczą, a dookoła dziesiątki gapiów. Samym wrestlingiem zainteresowanie niewielkie, ale znajdujemy kasę i kupujemy bilety (w sumie płacimy 70 BOB, dla dziecka jest jakaś ulga ;)).
Pomimo, że już wybiła 16-ta to na razie drzwi hali są zamknięte, ale powoli ustawia się kolejka, więc jest szansa że zobaczymy Cholitas w akcji :shock:
Po około 30 minutach wchodzimy do środka – jest to sala sportowa, niczym szczególnym nie wyróżniająca się. Po obu bokach hali znajdują się trybuny… ponieważ wchodzimy jako jedni z pierwszych to mamy duży wybór miejsc i zajmujemy miejscówki naprzeciwko ringu ustawionego pośrodku parkietu. Wokół niego ustawionych jest kilka plastikowych krzesełek, głównie dla turystów którzy wykupili wycieczkę.
Niestety oczekiwanie na rozpoczęcia zapasów przedłuża się dość mocno… ale samo obserwowanie miejscowych jest dość interesujące. Przychodzą tu całe rodziny, zaopatrzone w różnego rodzaju przekąski, napoje, itp. Piknik trwa na całego i niewiele osób okazuje zniecierpliwienie przedłużającym się oczekiwaniem na rozpoczęcie :? W końcu około 17-ej spiker zapowiada pierwszą walkę i na ring wskakują… zapaśnicy i „sędzia”. Po prezentacji (dość przydługiej) zaczyna się walka… w dużym stopniu udawana, ale z dość efektownymi elementami, więc robi to dość ciekawe wrażenie. Na każdą akcję żywiołowo reaguje miejscowa publiczność, która trzyma stronę jednego z zapaśników… do całej zabawy dołącza się też „sędzia”, który aktywnie uczestniczy i pomaga okładać „słabszego”. Walka co chwila przenosi się poza ring i oprócz pięści, i nóg pojawiają się w akcji krzesełka i inne gadżety. Najbardziej efektowne są skoki zawodników z lin na leżącego przeciwnika… Niby wszystko jest udawane, ale nie chciałbym być w skórze zawodnika leżącego na deskach, na którego zwala się z impetem drugi gość :o Po trzech męskich walkach i uroczystości wręczenia jakichś nagród w końcu na ring wkraczają Indianki nazywane Cholitas, ubrane w tradycyjny strój składający się ze spódnicy, pod którą jest kilka warstw halek, pantofelków, chusty oraz charakterystycznego melonika. Sam przebieg „walki” nie różni się zasadniczo od męskiego wrestlingu, choć tu dochodzą nowe elementy „walki”, np. ciągnięcie za włosy po ringu i wokół niego… mam wrażenie, że walka w wykonaniu Cholitas jest bardziej zacięta ;) Miejscowa publiczność jest bardzo zaangażowana w walkę i bardzo chętnie bierze również udział w zainscenizowanych scenkach.
Po obejrzeniu dwóch walk Cholitas (z dużym udziałem także sędziów, także mężczyzn) mamy już dość, zresztą nie mamy na więcej walk czasu. Opuszczamy halę w momencie gdy publiczność „wyje” z zachwytu po kolejnej jatce z udziałem krewkich Indianek :lol:
Fajnie, że byliśmy i zobaczyliśmy ten show, ale na pytanie „Czy podobał mi się ten kobiecy wrestling?”, odpowiem krótko – „nie”. Ale biorąc pod uwagę historię Cholit, które jeszcze do niedawna były bardzo dyskryminowane, muszę przyznać, że zrobiły na mnie duże wrażenie, a nawet podziw. Cholity (głównie wywodzące się z ludu Ajmara) pochodziły z wiosek, które po przyjeździe do miasta były traktowane jako osoby drugiej kategorii, na przykład nie mogły jeździć komunikacją miejską, często nie mogły znaleźć pracy, dlatego też ich głównym zajęciem był handel uliczny. Pomimo tego duża część z nich nie rezygnowała ze swojego tradycyjnego stroju i walczyło z uprzedzeniami „miastowych”. Wrestling Cholitas dobitnie pokazuje, że Indianki mają charakter, są silne i niezłomne. Dlatego obecnie Cholitas budzą podziw, a część z zawodniczek osiągnęło nawet status celebrytek.
Po sportowych emocjach biegiem ruszamy do najbliższej stacji kolejki Mi Teleférico (linia czerwona), kupujemy bilety – 3 BOB/bilet i wpychając się na sam początek bardzo długiej kolejki już po kilku minutach siadamy w wagoniku. Przejażdżka kolejką sama w sobie jest sporą atrakcją, a do tego dochodzi fantastyczny widok panoramy La Paz, więc śmiało można uznać kolejkę za „world's coolest public transportation”.
Zjeżdżamy tylko jedną stację, więc przejazd zajmuje nam niespełna 5 minut. Stąd do hotelu mamy jeszcze prawie 2 km, ale głównie droga prowadzi w dół, więc po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Odbieramy plecaki, przepakowujemy co nie co bagaże i po 19-ej ruszamy w kierunku dworca. Po drodze kupujemy małe przekąski i o 19:30 meldujemy się przy kasach naszego przewoźnika – firmy Panasur, z którą pojedziemy do Uyuni (za bilety kupione wczoraj wieczorem, zapłaciliśmy 100 boliviano/osobę).
Chwilę przed 20-tą zajmujemy miejsca w autobusie i ruszamy! Przed nami około 10 h podróży, ale dzięki wygodnym fotelom zamierzamy całą drogę spać ;) :lol:Do Uyuni dojeżdżamy chwilę po 5-tej rano. Oczywiście jest jeszcze ciemno. Po wyjście z autobusu otacza nas grupka przedstawicieli okolicznych knajpek, marzących o nakarmieniu nas i całej rzeszy turystów przyjeżdżających kolejnymi autobusami:roll: Bierzemy kilka ulotek i wizytówek, odbieramy bagaż i ruszamy na „spacer”… ale już po 5 minutach wiemy, że tu nie ma po co o tej porze spacerować:oops: Oprócz garstki ludzi spotkanych przy autobusie miasto nadal śpi w najlepsze, a blade światło latarni nie pozwala wiele więcej dostrzec, poza szarością zakurzonych ulic. Do tego już po chwili jesteśmy zmarznięci, bo jest bardzo zimno. Po 10 minutach siedzimy więc w jednej z knajpek, do której chwilę wcześniej, tak serdecznie nas zapraszano :lol: Zjadamy tam śniadanie i przy porannej kawie (i herbacie) czekamy aż miasto wyśpi się. Ale zbyt długo nie jesteśmy w stanie usiedzieć na miejscu, więc chwilę po 7-ej ruszamy.
W mieście nadal niewiele się jeszcze dzieje, ale przedstawiciele biur podróży już szukają klientów na wycieczki. Odwiedzamy w sumie trzy biura. Ich oferta wydaje się być wręcz identyczna, więc naprawdę wybór to sprawa czysto subiektywna. Ostatecznie decydujemy się na 3-dniową wycieczkę z Thiago Tours za którą płacimy w sumie 1 180 boliviano.
W biurze zostawiamy bagaże, a sami ruszamy na spacer po mieście. Uyuni nie jest porywającym miastem, na próżno szukać tu zabytków czy interesujących budynków, ale ma pewnego rodzaju urok – pustynnego miasteczka na końcu świata, do którego dociera mnóstwo turystów. A może ty tylko wynik ekscytacji zbliżającą się wyprawą na Salar de Uyuni?! Jednym z bardziej charakterystycznych punktów miasta jest dzwonnica znajdująca się przy głównym placu miasta – Plaza Arce, przy którym znaleźć też można kilka knajpek oraz sklepów.
Przed powrotem do Thiago Tours robimy małe zakupy spożywcze na najbliższe trzy dni oraz kupujemy bilety powrotne do La Paz. Chwilę po 10:30 podjeżdża nasz samochód. Wraz z nami na wycieczkę jedzie jeszcze 5 osób – para Kolumbijczyków, dwoje Brazylijczyków oraz dziewczyna z Boliwii. Kierowca sprawnie pakuje na dachu nasze bagaże i ruszamy. Ale na początek czeka nas mała konsternacja – nasz kierowca mówi tylko po hiszpańsku, a po angielsku zna dosłownie kilka słówek… ale jak się szybko okaże nie będzie to stanowiło większego problemu i dzięki naszym współtowarzyszom będziemy doskonale poinformowani. Pierwszym punktem wycieczki jest położony tuż za miastem Cementario de Trenes. Surrealistyczne miejsce pośrodku pustyni będące cmentarzyskiem lokomotyw parowych i starych wagonów. Początkowo maszyny gromadzono w celu ich naprawy i dalszego wykorzystania, ale po wyparciu lokomotyw parowych przez te zasilane silnikami diesla, zostały tu porzucone i prawdopodobnie tutaj dokonają swego żywota zżarte przez rdzę. Dziesiątki ludzi ma teraz niezłą zabawę, skacząc po lokomotywach i robiąc tysiące zdjęć. Oczywiście jest to obowiązkowy punkt każdej wycieczki, a ponieważ wszystkie startują mniej więcej w tym samym czasie, to pod cmentarzyskiem stoi teraz kilkadziesiąt jeepów.
Po 30 minutach wracamy na „parking”, ale nie możemy odnaleźć naszego samochodu☹ Po kilku minutach mamy już wątpliwości jak on wyglądał, więc zaglądamy do każdego szukając naszego kierowcy lub pozostałych wycieczkowiczów… ale wszyscy zapadli się pod ziemię albo odjechali?! W końcu kierowca innego samochodu wyjaśnia nam, że nasz driver pojechał zatankować. Rzeczywiście po chwili nasz samochód wraca, odnajdują się także nasi współtowarzysze. :lol:
Ruszamy w kierunku Colchani, miejscowości leżącej niewiele ponad 20 km od Uyuni, w sąsiedztwie solniska Salar de Uyuni. Jest to niewielka wioska, której mieszkańcy żyję z produkcji soli kuchennej oraz z turystyki. Sól wydobywana jest tu ręcznie w formie bloków, wycinanych z solniska siekierami. Po zmieleniu i uszlachetnieniu (czyli wzbogaceniu w jod) jest pakowana i sprzedawana. Turyści zatrzymują się tu głównie w celu zwiedzenia fabryki soli oraz na zakupy pamiątek z soli lub masy solnej, itd.
Po półgodzinnej przerwie ruszamy w kierunku największego jeziora solnego świata czyli Salar de Uyuni o powierzchni ponad 10 tys. km2. Od czerwca trwa okres pory suchej, więc jej powierzchnię pokrywa obecnie skorupa, pod którą jest warstwa solanki. Głębokość warstwy solnej waha się od 2 do 7 m, więc jest to ogromny rezerwuar soli, przez miejscowych nazywany „białym morzem”. Solnisko leży na wysokości 3653 m n.p.m., jest idealnie płaskim obszarem (różnica wzniesień na całym obszarze sięga kilkudziesięciu centymetrów).
Salar de Uyuni był jednym z głównych celów naszej podróży… fascynacja tym miejscem była przyczynkiem do wybrania się w ten rejon Świata. I w końcu jesteśmy u celu naszej wyprawy - Pierwsze wrażenie – niesamowite! Bezkresna biała pustynia:P Jak okiem sięgnąć widać tylko sól… to koniecznie trzeba zobaczyć!
Pierwszy dłuższy postój mamy przy pomniku upamiętniającym Rajd Dakar, w pobliżu którego znajduje się również plac z flagami państw z całego świata (jest oczywiście i polska) oraz solny hotel. W hotelu dużą część zajmuje sala wraz z barem, w której uczestnicy wszystkich wycieczek zjadają obiad serwowany przez kierowców jeepów. Oczywiście gotowe dania kierowcy zabierają z Uyuni, a tutaj tylko podają. Nasz kierowca-kucharz zaserwował pożywną zupę jarzynową oraz kaszę z solidną porcją pieczonego mięsa, a na deser banany i słodkie przekąski.
Po obżarstwie i krótkim odpoczynku ruszamy na przejażdżkę po solnej pustyni z długim postojem na sesję fotograficzną… płaska, bezkresna, biała powierzchnia aż po horyzont jest niezwykłym tłem do zdjęć.
Kolejnym naszym punktem jest wyspa Incahuasi – kilka milionów lat temu koralowa wyspa na ogromnym słonym jeziorze, a dziś wyspa na białym morzu soli. Isla Incahuasi porastają niezliczone, bardzo stare (mające nawet około 1200 lat) kaktusy. Niektóre z nich mają nawet do 12 m wysokości. Ze szczytu wyspy rozpościera się fantastyczny widok całego solniska, a na horyzoncie majaczą szczyty ośnieżonych wulkanów. Wstęp na wyspę jest płatny, a bilet kosztuje 30 boliviano (dziecko zwiedza bezpłatnie;)). Wejściówka obejmuje również wstęp do niewielkiego muzeum etnograficznego, w którym, m.in. można zapoznać się z obrzędem składania ofiar, który jest kultywowany do dziś przez lokalnych Indian, uznających wyspę za święte miejsce.
Po dobrych dwóch godzinach spędzonych na wyspie ruszamy naszym jeepem w kierunku południowego krańca solniska. Po drodze zatrzymujemy się na obserwację spektakularnego zachodu słońca na Salar de Uyuni. Ale chyba jeszcze większe wrażenie niż sam zachód robi gwałtowna zmiana temperatury. Wciągu dnia na solnisku panowała temperatura około 20 °C, a na słońcu było wręcz upalnie. Natomiast natychmiast po zachodzie słońca temperatura spadła zdecydowanie poniżej zera, zaledwie w ciągu kilkunastu minut. Z krótkiego spaceru wróciliśmy do samochodu zmarznięci na kość…
Podróż do schroniska zlokalizowanego poza solniskiem, nieopodal miejscowości San Juan, zajęła nam ponad godzinę, więc dotarliśmy tam już po godzinie 19-ej. W hostelu (bez zbędnych formalności:roll:) rozlokowani zostaliśmy w dwuosobowych, skromnych pokojach. Co ciekawe cały „hotelik”, łącznie z łóżkami, zbudowany był z… masy solnej:roll: Budynek nie był ogrzewany, więc w pokojach było diabelnie zimno… Jedynie na środku „jadalni” palił się ogień w żeliwnej kozie, więc po szybkim zapoznaniu się z zimnymi pokojami, wszyscy stawili się w tym pomieszczeniu, szczególnie że wszystkim marzyła się też kolacja:) Oczywiście poza grupą z naszego jeepa zjechało tu mnóstwo innych ekip i gwar był nieziemski.