+1
Leniutka 8 lipca 2018 20:44
Cały wpis wraz z tytułem dedykuję @Antares, która mocno mi kibicowała podczas pisania mojej pierwszej relacji. Mam nadzieję, że nie przyniosę Ci wstydu :)

Wiecie jak to jest kiedy wszystko idzie nie tak jak trzeba, coraz ciężej wstaje się rano z łóżka, a najmniejsza pierdoła doprowadza do szewskiej pasji? W takich sytuacjach zazwyczaj ratuje mnie wyznaczenie jakiegoś celu... podróżniczego. Bo kiedy cały mój organizm mówi STOP i kiedy wachlarz opcji ogranicza się do zaledwie dwóch - albo kogoś zamorduję, albo wyjadę gdziekolwiek żeby nabrać dystansu, wtedy wybieram (na szczęście :) opcję numer dwa (w międzyczasie ratuje mnie wino. Dużo wina :D).
Tak więc, zmuszona do złapania osławionego dystansu wyznaczyłam sobie kierunek podróży - Jezioro Como we Włoszech, do którego pierwszy namiar znalazłam właśnie tutaj na fly4free. Po podjęciu ostatecznej decyzji (w pracy to miało miejsce akurat, idealny timing przecież...), była już krótka piłka - kupno lotów relacji Wrocław-Bergamo-Wrocław (a powinnam wtedy pracować jak mróweczka w excelkach, shame on me!), bukowanie noclegów i dylematy czy booking czy może airbnb. Z drugą decyzją miotałam się przez dłuższą chwilę bo ceny były dość ujednolicone, a ja nie byłam pewna czy potrzebuję na ten wyjazd towarzystwa w postaci hosta, który dałby mi dach nad głową w opcji airbnb. Przy bookingu jest to jednak mniej zobowiązujące - dostaję klucze i wsio, nikogo nie obchodzi kim jestem, ani jak spędziłam dzień. Przy airbnb wypada natomiast zamienić choć parę grzecznościowych zdań, gdy się wspólnie zajmuje niewielką przestrzeń w goszczącym mnie niewielkim M1. Ale jak napisała u siebie moja pani host - nic nie ubogaca Cię bardziej niż poznawanie nowych ludzi. No więc poszłam w to, choć było to trochę intuicyjne oraz generowało dość sporą niewiadomą, ale... absolutnie się nie zawiodłam. Powtórzę się znowu formą pytajnika - macie tak czasem, że poznajecie kogoś i bach! - wiecie, że ta osoba to Wasza bratnia dusza i ona już z Wami po prostu zostanie i będzie częścią Waszej historii? No - to taka okazała się Karolina, 24letnia studentka medycyny na Uniwersytecie Mediolańskim, zamieszkująca niewielkie mieszkanie w Lecco - miasteczku położonym na południowym skraju wschodniej odnogi jeziora, w którym poczułam się jak u siebie i które było moją bazą wypadową.

A teraz do konkretów czyli bez górnolotności i filozoficznych dyrdymałów czyli tydzień nad Como, dzień po dniu:

Dzień 1 (poniedziałek): wylot z planowanej godziny 15.15 z Wrocławia nieco się opóźnia i wylatujemy dopiero około 15.45. Zaskakuje mnie duża liczba podróżujących. Byłam pewna, że sezon wakacyjno-urlopowy jeszcze na dobre się nie zaczął bo to dopiero połowa czerwca. Z drugiej strony niewiele ostatnio latałam - w 2017 aeroplanem tylko Gruzja zrobiona, a w dwóch poprzednich latach podróżowałam w klimacie 4x4. Nijak nie jestem na bieżąco więc czuję się poniekąd jak nowicjuszka. Jeszcze te nowe zasady przewozu bagażu podręcznego... Ale nic, ogarnięte na spokojnie, bez żadnych niespodzianek właściwie. Po wylądowaniu chwila czekania na bagaż, który mimo, że podręczny wrzucony został do luku. Na lotnisku wchodzę z marszu do biura informacji turystycznej i tutaj pierwszy poważny challenge - trzeba podukać coś w swoim zapomnianym języku włoskim. Udaje się i kupuję bilet na autobus, który zawiezie mnie na dworzec, a dopiero tam mogę kupić bilet, który naprawdę mnie interesuje - 7dniowy na wszystkie przejazdy w obrębie Lombardii (autobusy miejskie, podmiejskie, kolejki, metro etc.) za 43 Euro o wdzięcznej nazwie Io viaggio ovunque in Lombardia. Po czasie okaże się, że kupno tego biletu to był największy deal tego wyjazdu. Opłacało się jak cholera :) Po zakupie wyżej wymienionego, elegancko udaje mi się też zdążyć na pociąg do Lecco o 18.08, choć byłam pewna, że załapię się dopiero na ten godzinę później. W Lecco chwilę szukam mieszkania hosta, ale tym samym już smakuję pierwszych włoskich klimatów - babcia na oko lat 80, pałaszująca coś w aucie zaparkowanym na poboczu krzyczy do mnie czy mnie gdzieś nie podwieźć :) Odkrzykuję zatem, że szukam ulicy takiej i takiej, a ta radośnie wyskakuje z auta mówiąc, że nie wie i nie pomoże, ale już już idzie kolejna pani i babcia krzyczy do niej z drugiego końca ulicy czy ona może nie wieeeeee?!?! Jak tu ich nie kochać? W końcu udaje mi się dotrzeć, choć babcia mnie nie podwozi bo mieszkanie jest w samym centrum miasta (tak zwane 'centro storico') gdzie się po prostu nie wjeżdża. Docieram, Karolina mnie wita. Ja ciągle w emocjach, że oto jestem i żyję i dojechałam i że to dopiero początek!, nie zauważam nawet jak wysoko trzeba iść do jej mieszkanka bo położone na samej górze, na poddaszu, wręcz prawie, że na stryszku. Widok rekompensuje wszystko - widać dachy domów i ich wszechobecne okiennice oraz wyłaniające się zza nich szczyty gór. Lepiej być nie mogło:)



Z Karoliną 'chemia' od razu działa. Szybko rozpakowuję się z dóbr które mam w plecaku, takich jak aparat oraz prasa i idziemy do Auchan kupić coś na ząb. Karolina bierze coś na śniadanie (bo śniadanie mam w cenie noclegów, taki szczwany lis ze mnie), a ja rzucam się na taralli, które choć wcale nie są najpyszniejsze to dla mnie jest to jeden ze smaków Włoch właśnie, oraz tradycyjnie - wino (różowe do schłodzenia bo gorrąco). Wracamy do mieszkania, zostawiam gifty i idę na spacer przywitać się w końcu z Como :)
Po powrocie wiadomo co - jemy arbuzy, zagryzamy taralli, pijemy wino... Karolina na następny dzień śmiga na salę operacyjną, a ja eksplorować Como więc około północy grzecznie kładziemy się spać :)

Dzień 2 (wtorek): zdecydowałam się na formę zupełnie nieadekwatną jeśli chodzi o rolę Prawdziwego Podróżnika (w skrócie PP - że tak pozwolę sobie nawiązać do wpisu pestycydy dot. Poradnika Prawdziwego Podróżnika stworzonym po wyjeździe do Nepalu, który absolutnie podbił moje serce: https://pestycyda.fly4free.pl/blog/3293/poradnik-prawdziwego-podroznika-nepal/?page=1), a mianowicie klasyka i trochę tandeta albowiem... rejs stateczkiem na trasie Lecco-Bellagio. Łącznie 1,5h na wodzie w jedną stronę za cenę około 16 Euro. Łódka o tajemniczej nazwie Giglio okazała się być dość niewielka, za to chyba z silnikiem Ursusa bo zdecydowanie nie był to cichy rejs, gdzie słyszało się tylko swój oddech oraz myśli i czuło zapomnianą więź z naturą. Ale miało to swój urok bo pozwoliło spojrzeć na jezioro oraz jego nadbrzeżne miejscowości z zupełnie innej perspektywy. Nie żałuję, ani trochę. , , Bellagio okazało się uroczym miasteczkiem, które przypomniało mi dlaczego kilka lat temu tak pokochałam Włochy. Pozwoliłam sobie swoim zwyczajem trochę się w nim zgubić. Właściwie nic więcej poza chodzeniem, słuchaniem, obserwowaniem, zapamiętywaniem oraz jedzeniem lodów, nie robiłam :) Do słynnych Ogrodów Villi Melzi nie wchodziłam bo ja fikusa od paprotki nie odróżniam, więc nie dla mnie takie atrakcje. , ,





Dzień 3 (środa): tego dnia decyduję się na wizytę w Varennie, do której trafiam tak naprawdę dzięki @Antares, która po tym jak dowiedziała się, że lecę nad Como opowiedziała mi o tamtejszym Castello di Vezio. Dziwnym trafem Varenna nie znalazła się w moim przewodniku "Mediolan i Lombaria" jako miejsce warte zobaczenia. Do dzisiaj mnie to intryguje bo to dość komercyjne i często odwiedzane miejsce. Mimo tej komercyjności absolutnie zakochuję się w Varennie. Może dlatego, że się NAPRAWDĘ gubię bo zupełnie ignoruję fakt, że wszyscy turyści, którzy wysiedli ze mną z pociągu poszli od stacji w prawo, a ja poszłam w lewo? Znaki na Vezio w lewo też były... Słoneczna pogoda, droga pod górę ale w cieniu, między budynkami, po starych brukowanych alejkach sprawia, że totalnie odpływam. Nie mija, ani nie wyprzedza mnie praktycznie nikt. Idę, co jakiś czas obracając się do tyłu żeby rzucić okiem na cudowne widoki na jezioro. W końcu jak już dość mocno wykaraskałam się pod górę, okazuje się że Varenna się kończy, a zaczyna zupełnie totally brand new miejscowość Perledo. Patrzę w prawo, a na wzgórzu obok widzę ruiny zamku. No cóż, ewidentnie coś poszło nie tak :) Nie przejmując się prę do przodu mając nadzieję, że może mimo pory 'sjestowej' ktoś jeszcze będzie szedł tą drogą. Spotykam panią, która mówi mi, że nie trzeba zawracać bo można dalej skręcić i najpierw w dół, a potem znowu do góry na ten upatrzony zamek. Idę. Znowu dróżki, ścieżki, lasem, ogrodami, pomiędzy domami lokalsów. Osom. Nie spieszę się ani trochę. Idę wolnym krokiem, a to się zachwycając gruszą, której owoce kolokwialnie mówiąc walnęły mnie w łeb, a to kapliczką położoną gdzieś na końcu świata, a to mostkiem i szumiącym strumyczkiem.


Kto widzi zamek? :)






Chcąc być konkretną to powiem, że w Castello di Vezio najfajniejsze są duchy z kredy. Świetny i chwytliwy pomysł i wielkie brawa dla tego kto to wymyślił. Pomysł z ptakami wystawionymi przed publikę (która jednak bywa różna), nie zyskał mojej sympatii mimo, że zwierzęta te były naprawdę piękne i prezentowały się bardzo szlachetnie. Ale jak się widzi płochliwego ptaka, który podrywa się do lotu i po sekundzie jest blokowany krótką linką na obróżce, którą ma przypiętą do łapki, to tak jakoś przykro... I niech oni sobie słyną z tego sokolnictwa, i niech mają te pokazy. Ale nie.




Po zamku zaliczam jeszcze krótki klimatyczny popas w restauracji 'Il Portichetto', w której uroczy syn właścicieli raczkuje pomiędzy stolikami, mama obsługuje gości, a tatuś ogląda mundialowy mecz. Italian style :) Wracam do miasta i właściwie tylko dzięki ciekawości trafiam na bulwar, w którym to tętni największe turystyczne życie. Miejsca jest dość, szczególnie na skwerku przed parkingiem. Ściągam buty, wrzucam pod głowę plecak (polecam leżenie na tubie wafli ryżowych!), zamykam oczy i sobie leżę. Nawet długo dość. Sprawdzam pociągi. Jeżdżą co pół godziny. A to sobie jeszcze poleżę. I tak odwlekam ten powrót choć i tak już wiem, że będę tu wracać. Do tego miejsca i do tej chwili.







Dzień 4 (czwartek): najbardziej 'nieprzygotowany' dzień ze wszystkich, a jego kierunek to Bergamo oraz mediolańskie Duomo. Zaczynam od Bergamo bo dzień ma się zakończyć w Mediolanie z Karoliną i parą moich znajomych, którzy akurat w tym czasie wpadli do włoskiej stolicy mody na koncert Pearl Jam. Do Bergamo dojeżdżam około 11.00. W pociągu czytam, że do ichniejszego Citta' Alta można spokojnie dojść na pieszo, wjechać kolejką albo skorzystać z podmiejskiego autobusu. Gdy tylko wychodzę ze stacji na czuja obieram kierunek na pierwszy lepszy przystanek i jak tylko do niego dochodzę zza pleców wyjeżdża mi autobus z wielkim napisem 'Citta' Alta'. No cóż, nie walczy się z przeznaczeniem :) Wsiadam zatem, otwieram przewodnik i staram się ogarnąć trasę autobusu żeby jak najkorzystniej z niego wysiąść. Udaje się bo jak tylko wysiadam i przechodzę na drugą stronę ulicy wita mnie Brama San Giacomo. Obfotografuję i ją i mury obronne ze wszystkich stron w duchu myśląc jak wielu wydarzeń były świadkiem.

Jest przyjemnie ciepło (czyt. nie ma skwaru, że mleko w cyckach się warzy) więc idę wolnym krokiem wzdłuż alejki przy Viale Delle Mura. Siadam na jednej z ławeczek i wertuję jeszcze przewodnik żeby nic mi nie umknęło. Dodatkowo przyjemnie się patrzy na lądujące samoloty. Za każdym razem myślę, że chciałabym tam być ja i na nowo rozpoczynać swoją podróż bo już powoli zaczynam czuć na plecach oddech zbliżającego się powrotu. Po tych pełnych cierpienia myślach kontynuuję mój spacer wzdłuż murów, aż dochodzę do początku kolejki (włoska funicolare), która jedzie na wzgórze San Vigilio. Zaglądam więc w mój magiczny bilet i okazuje się, że obejmuje on też tego typu rozrywkę. Zatem jak prawdziwa Grażyna jadę bo oto mam to w cenie, a jak dojadę to będę się martwić gdzie jestem :) To był dobry wybór bo z tego wzgórza Citta' Alta prezentuje się jak z innej bajki. A ruiny zamku na wzgórzu są hmmm... jak ruiny. Nie sądzę, że zainteresują kogoś kto nie jest historykiem.



Po powrocie na dół w końcu zagłębiam się w labirynt uliczek Citta' Alta. Wchodzę też do Kościoła Świętej Agaty, w którym najbardziej rozczula mnie ołtarz z naszym Papieżem. Zadziwia mnie też to, że na zewnątrz panuje turystyczny tłok, a w Kościele jestem sama.









Około godziny 17.00 łapię pociąg do Mediolanu, który przez wzgląd na "brak zielonego światła" (nie pytajcie mnie co to znaczy, proszę...) rusza z ponad 20-minutowym opóźnieniem. Zbiórka całej baaaaardzo głodnej grupy zostaje wyznaczona na Duomo. To chyba tylko po to żeby móc się pobawić w kotka i myszkę, czyli: ZNAJOMI: 'Gdzie jesteś?', JA: 'na Duomo już, stoję przy panu co gra na gitarze', ZNAJOMI: 'ale którym, jest więcej niż jeden', JA: wysyłam selfi z głupią miną z wywalonym językiem, zrobione na środku Piazza Duomo w Mediolanie. Szybko mnie znaleźli skubańce bo nawet nie zdążyłam sobie zrobić selfie z zezem... Chwilę czekamy na Karolinę, na którą niestety musimy poczekać bo to ona zabiera nas w magiczne miejsce na popas. Okazuje się bowiem, moi mili, że jest pizzeria w Mediolanie, w której na czas oczekiwania na wolny stolik dostaje się prosecco oraz 'coś na ząb', między innymi po to właśnie żeby się miło czekało. Udaje nam się zakosztować tego przywileju bo jesteśmy pierwszą grupą, która stoi w kolejce. No, ale w takiej kolejce to ja mogę stać codziennie :) W końcu siadamy i jemy jemy jemy. Znajomi zamawiają pizzowe klasyki, a my z Karoliną dajemy się zaskoczyć kucharzowi, albowiem jest w menu pozycja, która po naszemu brzmiałaby mniej więcej tak: 'pizza specjalna - pizzaiolo wrzuca na ciasto to co akurat uważa za słuszne, każda pizza jest inna'. Ja dostałam pycha placek z białym sosem :)




Motto lokalu, trochę niewyraźne zdjęcie bo z telefonu. 'A chi beve per dimenticare consigliamo... di pagare prima!' czyli 'Temu kto pije po to żeby zapomnieć, uprzejmie radzimy... żeby wcześniej zapłacił'.

Po posiłku chłopaki raczą nas jeszcze firmowymi likierami takimi jak Meloncello czy mix wina z wiśniówką (kto by pamiętał jak to się oryginalnie nazywało...), i to na dodatek moi drodzy Janusze i Grażynki - za darmoszkę :) Tacy najedzeni i opici jaki bąki kierujemy się z powrotem na Duomo. Moi znajomi wracają na kwaterę, a my z Karoliną siadamy na przeciwko Katedry i gadamy o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Docelowo w Mediolanie chciałam jeszcze zobaczyć Bosco Verticale, ale nie wystarczyło czasu. No, ale przynajmniej jest po co wracać :)

Dzień 5 (piątek): na ten dzień wybieram sobie wizytę w Forcie Montecchio Nord w Colico - miejscowości położonej na północy Jeziora Como na jego wschodnim wybrzeżu. Po wyjściu z pociągu przyglądam się mapie miasta, która znajduje się tuż przy dworcu, żeby w miarę sensownie obrać kierunek. Udaje się o dziwo bo dość szybko na drodze, którą zmierzam znajduję znaki kierujące do fortu. Spacer nie jest długi, za to zdziwienie ogromne gdy w magicznym przewodniku już na miejscu doczytuję, że poza lipcem i sierpniem, fort jest otwarty dla zwiedzających tylko w soboty i niedziele. Facepalm! Ale, ale!! Nie tylko ja się wykazuję takim sieroctwem bo razem ze mną - z miną równie skonfundowaną jak moja - jest małżeństwo szwajcarskich Włochów oraz chłopak typ 'włóczykij', który po włosku nie mówi. I tak sobie stoimy wszyscy patrząc na siebie pełnym zawodu wzrokiem i czekamy dłuższą chwilę (nie wiem na co, chyba na ten lipiec...). Mi gul skacze bo kukam zza bramy i widzę, że ten fort to fajny jest i szkoda teraz odchodzić, gdy się już tak trochę polizało tego lizaka jak na chwilę wyskoczył zza szybki. Wtem staje się cud! Z fortu wyłania się wataha dzieciaków, która była na grupowym, wcześniej zarezerwowanym zwiedzaniu. Wszystkim nam zapalają się iskierki nadziei w oczach. Bo jak jest grupa to jest i przewodnik! A jak jest przewodnik to może dałoby się namówić żeby jednak wpuścił 4 zabłąkane owieczki? Liderem wyżej wymienionej misji zostaje brzydsza połowa wcześniej wspomnianej pary. Cała reszta naszej bandy uśmiecha się szeroko do pań przewodniczek, w międzyczasie próbując nie zdeptać żadnego małego Leonardo czy też Antonio. I udaje się!!! Wchodzimy na tak zwaną 'szybką rundę' po promocyjnej cenie 5 Euro zamiast 7. I zanim zdjęcia to parę słów o samym obiekcie bo to ciekawe akurat: wybudowany między 1912 a 1914, tuż przed Pierwszą Wojną Światową jest jednym z najlepiej zachowanych fortów obronnych w Europie. To dlatego, że praktycznie nie był wykorzystywany, nawet podczas II Wojny Światowej (https://www.fortemontecchionord.it/). Nigdy wcześniej nie zwiedzałam niczego podobnego, zrobiło na mnie wrażenie.






Ichniejszy 'telefon'.


'Winda' na 'naboje'.







Z ciekawostek to podczas zwiedzania dowiedziałam się od Pana, który załatwił nam ten wjazd (i który jest też wielkim fanem tego typu infrastruktury), że podobne forty można znaleźć w Szwajcarii. Z tym, że dzięki panującemu tam prawu, te forty są jeszcze 'działające'. Wiadomo, że na co dzień z armat nikt nie strzela, ale gdyby zaszła potrzeba to Szwajcarzy są w stanie szybko taki fort przywrócić do użytku. Po zwiedzaniu każde z nas usatysfakcjonowane idzie w swoją stronę. To było spotkanie odpowiednich osób, w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej godzinie. Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie? :)

Ja decyduję się na wędrówkę w stronę drugiego fortu położonego nieopodal - Forte di Fuentes. Wiem już, że jest on tego dnia też zamknięty, ale wyczytuję w internecie, że prowadzi do niego malownicza trasa spacerowa o nazwie 'Sentiero dei Forti'. Na zobaczeniu samego obiektu niespecjalnie mi zależy bo jest on dużo starszy (1600 rok) i właściwie to zostały po nim tylko ruiny. Za to ścieżkę wybieram sobie zacną. I jest zupełnie pusta. Nie mija mnie absolutnie nikt.











Udaje mi się dojść na wzgórze, na którym znajduje się wspomniany fort, ale do celu nie dochodzę mimo, że i tak łamię parę zakazów wejścia po drodze. Myślę, że zawróciłam jakoś w połowie podejścia. Mimo, że bojaźliwa nie jestem to było tam jednak trochę 'kripi'. A wiadomo, że umiar trzeba mieć we wszystkim, a już nade wszystko - należy słuchać intuicji. Toteż zawracam i początkowo idę tą samą drogą, którą przyszłam, ale po niedługim odcinku udaje mi się wskoczyć na inną trasę - Sentiero Valtellina czyli ścieżkę rowerowo-pieszą ciągnącą się pomiędzy Colico a Bormio, wzdłuż rzeki Adda, o łącznej długości 114 km. Zapamiętałam ten temat bo jak będzie okazja to następnym razem taki rowerowy trip zamierzam uskutecznić :) Na tej trasie jest już trochę tłoczniej - mijają mnie przeważnie rowerzyści bądź biegacze. To też sygnał dla mnie, że idę we właściwą stronę i wkrótce ląduję znowu w Colico na... plaży. Było tam bardzo bardzo bardzo miło :)



Do Lecco wracam na tyle wcześnie, że udaje mi się zrobić szybkie zakupy i ugotować dla mnie i Karoliny jednak bądź co bądź baaaaardzo późną kolację. A potem rozkoszujemy się jednym z najbardziej znanych włoskich aperitivo. Aperol Spritz rządzi!



Dzień 6 (sobota): Weekend spędzam dość leniwie i na maxa 'chłonąc atmosferę' więc będą to raczej krótkie wpisy. Na początek wybieram się w końcu na jeden z najbardziej dostępnych szczytów w pobliżu Lecco - Piani D'Erna, do którego łatwo można się dostać kolejką funivia (bilet tygodniowy pokrył mi wjazd; https://www.explorelakecomo.com/go/piani-d-erna-cable-car ). Niestety zupełnie zapominam o tym, że jest weekend i autobusy podmiejskie jeżdżą rzadziej niż zwykle. Dodatkowo nijak na żadnej stronie internetowej nie jestem w stanie znaleźć aktualnego rozkładu autobusu 5, którym trzeba się dostać z centrum Lecco na parking przy kolejce. To skutkuje tym, że najpierw czekam na przystanku około 40 minut na autobus, a jak już dojeżdżam to dzieje się to w porze pausy (12.30-13.30), w której wszystkie zjazdy i wjazdy kolejką są wstrzymane. Na szczęście okazuje się, że warto było pokonać te wszystkie 'przeszkody':)











Po obfotografowaniu widoków i krótkiej kontemplacji na szczycie, decyduję się na posiłek bo mój kolejny krok (jeszcze wtedy nie wiem, że to się nie uda) to przejście 6 km ścieżką przyrodniczą, która ciągnie się dookoła szczytu (Sentiero Natura). Jem tam gdzie jedzą wszyscy, łącznie z chłopakami lokalsami, którzy jechali ze mną autobusem i po drodze robili rezerwację stolika. Stary chwyt pod tytułem 'tam gdzie lokalsi, tam dobre żarcie' oczywiście zadziałał. Wsuwam pastę z sosem śmietanowym, popijam piwkiem, a na koniec decyduję się jeszcze na deser. Za całość płacę coś około 15 Euro. Wszystkie 'przystaniowe' restauracje z widokiem na jezioro mogą tej miejscówie buty czyścić (Trattoria Bar Milani). Dodatkowo popatrzcie jaki miły akcent:



Po posiłku, który celebruję też dłuższą chwilę, w końcu zbieram się na wędrówkę. Uchodzę niezbyt daleko bo spotykam to...



i przepadam...



Tak zakończyłam ten dzień. Przez ponad 2 h, do czasu zjazdu ostatniej kolejki, na zmianę a to się huśtałam, a to czytałam książkę na pobliskich ławeczkach. Nie żałuję. Następnym razem ruszę wcześniej żeby na wszystko wystarczyło czasu :)

Dzień 7 (niedziela): Początkowo nie miałam w planach tej destynacji, ale po przeczytaniu w sobotę wieczorem dobrych recenzji wodospadu w Bellano, postanowiłam jednak się wybrać. Atutem tej wycieczki była poza tym możliwość ponownego zaglądnięcia do Varenny w trakcie powrotu. Do Bellano dostaję się bez absolutnie żadnych problemów. Trzeba przyznać, że na szczęście włoskie PKP działa dużo prężniej aniżeli PKS :) Z dworca do Orrido di Bellano kierują mnie znaki więc nie ma najmniejszych szans się zgubić. Na miejscu okazuje się, że wstęp zgodny z tym co wyczytałam w internetach - 4 Euro, dodatkowo turystów jak na lekarstwo więc zwiedzanie okazuje się czystą przyjemnością (mimo hałasu, który niewątpliwie był generowany przez kaskady wody, ciekawostka: https://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pogoda/ciekawostki,49/dostal-mandat-za-glosny-wodospad-teraz-musi-zaplacic-ponad-1000-euro-kary,146574,1,0.html ).











Po wizycie kieruję się naturalnie na moją tradycyjną włóczęgę po miasteczku i oto co udaje mi się upolować:











Tak jak też wcześniej zaplanowałam, w drodze powrotnej wstępuję do Varenny, w której powtarzam scenariusz z leżingiem na skwerku plus zapuszczam się na bulwar w celu wydania ostatnich ojro. Kolejny dzień to był już tylko i wyłącznie powrót bo o 13.00 miałam wylot do Wrocławia.

Łącznie taki tygodniowy wyjazd wyniósł mnie około 3tys polskich złotych, w tym prawie połowa to były noclegi. Nie januszowałam, ale też nie przekroczyłam planowanego budżetu - z 230 Euro na wydatki na miejscu, przywiozłam do domu 1 centa :) Niewątpliwym wygranym tego wyjazdu był już wspomniany bilet - raz kupiony, raz skasowany, a pozwolił mi się nie martwić o logistykę. Wykorzystałam go na maksa i jestem pewna, że gdybym kupowała pojedyncze bilety to wyniosłoby mnie to dużo dużo drożej.

Podsumowując, tak wyglądał mój tydzień urlopu we Włoszech:

Dodaj Komentarz