W czerwcu 2016 roku, gdy miałem jechać po raz 12 służbowo do Indii, pomyślałem, że może warto skoczyć gdzieś w bok. Zrobiłem tak przy pierwszym pobycie w Indiach, gdzie pojechałem do Agry, potem drugi raz gdy poleciałem do Kambodży, a teraz była znowu okazja na kilkudniowy wypad. Rozważałem kilka wariantów, ale najciekawszym wydawał się przelot do Bangladeszu. Kupiłem zatem bilety w Turkish (WAW-DAC i powrót BOM-WAW) oraz Biman i Jet Airways by polecieć z Dakki do Bombaju przez Kalkutę (niestety bezpośrednie loty przekraczały mój budżet na bilet).
Krótkie przesiadki były plusem do tego połączenia, ale musiałem lecieć LOTem do Stambułu, bo lecący 2h później Turkish nie zdążyłby na przesiadkę. W Embraerze 175 LOTu było może niecałe 50 osób. Z ichniejszym serwisem, nie mają co konkurować z Turkishem, który zabiera 200 osób i podaje pełny posiłek. Stare regulacje nie pozwalają Turkishowi robić większej ilości rejsów do Warszawy, a chcieliby także otworzyć Kraków. Niemniej jednak w Stambule byłem mniej więcej o czasie i udałem się do wspaniałego saloniku. Zjadłem trochę miejscowych przysmaków i ruszyłem do Airbusa A333, gdzie miałem miejsce przy wyjściu awaryjnym. Samolot był wypełniony w ok. 80%, a oprócz mnie było może z 5 białych, z czego prawie same kobiety o dziwo.
Serwis niestety się pogorszył - dostałem jakiś kiepski makaron, nie było żadnej sałatki czy sera. Drugi serwis przespałem próbując nadrobić trochę snu, bo lądowaliśmy o 4:45 rano. Załoga jak to w Turkishu średnio miła, a jedna stewka wręcz opryskliwa w stosunku do wszystkich pasażerów. Po wylądowaniu udałem się do budki z Visa on Arrival. Siedziało 4 panów, z czego dwóch spało na krzesłach. Zaczęliśmy wypełniać kwity i jak zrobiła się lekka kolejka naszych ok. 8 osób to obudzili w końcu dwóch pozostałych. Trzeba było zapłacić 51$. Policjant pytał się o zaproszenie z firmy. Powiedziałem, że jestem turystycznie. Zapytał zatem o bilet powrotny i rezerwację noclegu. Dobrze, że mam wydruki tego, bo w takich krajach zawsze się przydaje. Jeszcze wymiana kasy w kantorze i wyszedłem poszukać kierowcy, który miał po mnie wyjechać z hotelu. Niestety kierowca się nie pojawił. Taksiarze i tuktuki z obszaru lotniska chcieli 500 taka (ok. 25zł) za podwózkę kilometr do hotelu, więc postanowiłem sie przejść. Był już świt i jeszcze nie tak gorąco.
W hotelu byłem przed 6 i oczywiście był pełen, więc nie miałem szans na wcześniejsze zameldowanie. Powiedzieli bym wrócił koło 10. Przebieram się, zostawiam bagaż i stwierdzam, że pojadę już na miasto. Załatwili mi tuk-tuka do Old Dhaka za 350 taka (17.5zł) i ruszyłem. Te motoryksze w Bangladeszu są dość ciekawe, bo są zakratowane. Nazywają je też CNG, po nazwie gazu na jaki jeżdżą. Ryksza mówi się na rowerową podwózkę. Po pół godzinie byłem pod Lalbagh Fort, ale niestety był jeszcze zamknięty (otwarty od 10, a było przed 8). Co ciekawe, dużo ludzi tam chodziło na morning walk, ale mnie nie chcieli wpuścić.
Zrobiłem tylko zdjęcie z bramy:
Postanowiłem więc pokręcić się po okolicy i zaraz zagadał mnie rykszasz na sightseeing tour za 100 taka za godzinę (5zł). Po usłyszeniu tej kwoty nawet nie próbowałem się targować. Objeździliśmy sporo uliczek, gdzie kwitnie życie, sprzedaż, manufaktura i cokolwiek jeszcze. Fantastyczne klimaty. Wszyscy się uśmiechają, krzyczą hello i nie ma nigdzie żadnego innego turysty. Jest naprawdę fajnie, a jazda taką rykszą była niezłym wysiłkiem dla gościa - często całym ciałem naciskał na pedał by jeździć. Mnie bolała tylko pupa od niewygodnego siedzenia.
Krykiet to najważniejszy sport Bangladeszu:
Miasto budzi się do życia i wszyscy rozkładają się. Ten pan robi napoje z trzciny cukrowej:
handel owocami:
Duże rzeczy najłatwiej nosi się na głowie. Niczym w Afryce.
Ryksza jest podstawowym środkiem transportowym i wiele z nich przerobionych jest w poniższy sposób. Wydaje mi się, że przy naładowaniu tylu rzeczy, ktoś musi pchać z tyłu, bo nawet jak ja siedziałem (a taki ciężki nie jestem) to mój rykszarz miał problemy z ruszeniem.
Ten pan poprosił o zdjęcie, chyba chciał się hakiem pochwalić.
Po ulicach jeżdżą też takie samoróbki:
Życie toczy się też na torach:
Po 1.5h powiedziałem rykszarzowi by pojechać nad nabrzeże Sandarghat.
Tu złapał mnie jakiś miejscowy przewodnik i zaoferował 30 minutową przejażdżkę łódką po rzece i spacer po stoczni na przeciwnym brzegu. Cena 300 taka (15 zł). Przystaję na propozycję i wsiadam w malutką drewnianą łódkę i płyniemy rzeką na drugą stronę.
Te statki zabierają miejscowych i płyną rzekami w różne miejsca kraju. Bangladesz stoi deltą, więc jest mnóstwo odnóg i dróg rzecznych. Są one też oczywiście wielkim problemem tego kraju, ponieważ często zalewają domostwa. Mówi się, że Bangladesz może być największą ofiarą globalnego ocieplenia, ponieważ może zalać znaczną część kraju.
Wszędzie widać stare statki, które są remontowane i odgłosy bijących młotków - remont polegał na tłuczenie w kadłub, potem czyszczenie i malowanie. Przewodnik bierze mnie na jeden ze statków pooglądać widoki z góry.
Potem chodzimy po slumsach - całe miasteczko ludzi pracujących w stoczni lub gdzie indziej w Dhace. Zaglądamy do kilku domów, gdzie jest bardzo ciasno, jest jedno łóżko do spania dla wszystkich, ale jest też i telewizor. Chodzimy po lokalnym markecie, pijemy herbatę z miejscowymi.
Jest tu i naprawa statków:
Moje pół godziny szybko mija, ale przewodnik chce zabrać mnie dalej. Trochę się waham, ale idę z nim obok do takiego dużego budynku. Tam przewodnik pokazuje mi kilka pokojów ze szwalniami. Małe pokoje, gdzie siedzi dużo ludzi (sporo mężczyzn) i szyją ubrania. Inni je prasują, potem pakują. Jest tego mnóstwo. Każdy pokój to osobna firma, a za maszynami w wielu przypadkach są też niestety dzieci. Jestem zachwycony tym co widziałem z tym przewodnikiem, bo zabrał mnie do miejscowych ludzi i wszystko pokazał. Nigdy bym sam czegoś takiego nie zrobił. Cała wycieczka wyszła 1.5 godziny, więc chciał 900 taka (45zł), ale warto było zapłacić, bo mam fantastyczne zdjęcia ludzi.
Po 12 rozstaję się z przewodnikiem, płacę rykszarzowi, który na darmo czekał te 1.5h i jadę CNG do hotelu. Zjadam lunch i padam na łóżko po nieprzespanej nocy. Chciałem wstać o 15 i pojechać z powrotem do miasta, ale nie byłem w stanie ruszyć się z łóżka. Wstałem dopiero o 18 i poszedłem na obiad do jednej z kilku dobrych restauracji, które znajdują się obok mojego hotelu. Obok lotniska jest trochę lepsza dzielnica i bogatsi miejscowi stołują się tutaj. Za pełen obiad z napojami płacę ok. 20 zł, więc nie jest drogo.Mam jeszcze trochę perełek. W sierpniu może wrzucę Antarktydę
;-)Tam tych firm była chyba z setka, szyli dla wielu firm. Od razu składali, pakowali w folie i gotowe mogły wyjechać na rynki. Jak się widzi w jakich warunkach i kto szyje to ma się inną perspektywę na to wszystko... Ja wyszedłem w ciężkim szoku.Drugi dzień w Bangladeszu rozpoczynam od słabego śniadania w hotelu i ok. 8 rano łapię motorykszę do przystanku autobusowego Gulistan. Tym razem płącę 400 taka (20 zł). Zawsze mają włączony taksometr, ale nigdy nie można się dogadać by go używali. Pisali tak samo w przewodniku. Jadę jednak około 20 kilometrów, na taksometrze wyskakuje zawsze niecałe 300 taka, no a gościu chyba jeszcze jakoś musi wrócić w swój rewir.
Gulistan miał być wielkim dworcem autobusowym i jest jakiś budynek go przypominający, ale chyba stoi pusty. Pytam o autobusy do Sonargaon i prowadzi mnie ktoś 100m wzdłuż ulicy. Jest taki mniejszy, ok. 30 osobowy autobus i o dziwo z klimą. Płacę 45 taka (2,25 zł) i pakuję się do środka, a za 5 minut odjeżdżamy (nie czekał aż się wypełni). Sonargaon jest jakieś 30 km za Dhaką i podróż z rana całkiem sprawnie idzie oprócz niestety ostatnich 10 kilometrów. Coś się chyba stało, bo podjeżdżaliśmy kawałeczek i staliśmy długo. Z 30 minutowej podróży zrobiła się 2.5 godzinna, a ja dziękowałem za klimę. Na drodze panuje totalna wolna amerykanka - droga była dwupasmowa i dwujezdniowa, ale trzeci i czasami nawet czwarty rząd samochodów jechał również poboczem. Zadziwiła mnie ogromna ilość autobusów (totalnie podrapanych i oklepanych) i ciężarówek, a osobowych prawie wcale nie było.
Wysiadam na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu w Mograpara i łapię ryksiarza by mnie podwiózł do Sondargaon. Rykszarz jak się okazało miał drugą generację rykszy, czyli zamontowany elektryczny silnik. Miał rower i pedały, ale pedałować nie musiał. W Sonargaon jest kilka rzeczy do zobaczenia, ale rykszasz powiedział, że interesujące są tylko dwie. Najpierw wysadził mnie w Sadarbari, gdzie po opłaceniu wstępu 100 taka (5zł, lokalesi płacą 15) obejrzałem pałac z 1901 roku z ciekawymi wystawami w środku.
Cały obszar ma też jezioro z wysepką ze sztucznymi tygrysami i jakieś place zabaw. Średnio to ciekawe, więc jadę dalej do głównej atrakcji, czyli Panam City. Tu też muszę zapłacić 100 taka i oglądam uliczkę z kilkusetletnimi ceglanymi domami już nieźle rozpadającymi się. Klimat tworzą jednak niesamowity i widać kunszt budowniczych w detalach. Udaje mi się wejść do jednego z domów, gdzie akurat robią jakieś zdjęcia do filmu. Potem jakiś człowiek otwiera kłódkę i wpuszcza mnie do drugiego, ponoć najlepiej zachowanego domu, który kiedyś robił za kościół. Ogólnie super, bardzo mi się podobało, choć za dużo tego nie było. Budowali od XV wieku i widać jak klimat wpływał na budynki - wszystko czernieje. Niepotrzebnie tylko jakiś umyślny puścił linię energetyczną przez środek.
Wróciłem na główne skrzyżowanie, dałem rykszarzowi 200 taka i zauważyłem jakąś restaurację na piętrze. Generalnie ciężko tu coś zauważyć, bo ruch jest przeogromny, a w dole jest jeden wielki targ.
W prostej knajpie mają nawet menu po angielsku i zamawiam smażony ryż z kurczakiem za 220 taka (11zł). Dziwiłem się co tak drogo do momentu gdy nie przynieśli talerza z porcją jak dla 3 osób. Zjadłem ile mogłem i resztę zapakowałem oddając je jakiejś żebrzącej na schodach pani. Szkoda było wyrzucić tyle jedzenia. Odnajduję na ulicy tę samą firmę autobusową i dojeżdżam tym razem w pół godziny do Starej Dhaki, gdzie autobus na dobre utyka w korku. Wysiadam więc i idę w stronę Pink Palace.
Ulice są niemiłosiernie zapchane ludźmi, rykszami, motorykszami i autobusami. Możecie sobie wyobrazić, że każdego dnia na ulice Dhaki wyjeżdża 800 tysięcy ryksz? Same one robią mega korek.
Samochodów osobowych prawie nie widać. Jest po prostu ogrom ryksz - osobowych i dostawczych, które wożą wszelakie towary i aż dziw, że tyle na nie zapakowali. Jak tak sobie chodziłem z aparatem i robiłem zdjęcia nagle aparat odmówił posłuszeństwa. Patrzę na wyświetlacz i zobaczyłem horror każdego fotografa - card error. Poszukałem kawałka miejsca by odpalić laptopa - znalazłem obok bankomatu opuszczone do połowy żaluzje i stołeczek po strażniku. Podłączyłem kartę i laptop ją zobaczył. Zacząłem kopiować zdjęcia i błagać los by się skończyło kopiować. Na szczęście się udało! Zdjęcia ocalone, więc trzeba teraz zająć się kartą. Szybkie formatowanie pokazuje błąd. Robię więc długie formatowanie i nagle przychodzi strażnik z bankomatu. Zsiadam się więc na schodek i tu już jestem widoczny i co chwila zlatują się gapie. Formatowanie trwało już z 15 minut, a ja nie byłem jeszcze w połowie. Pojawia się zaraz policja i od razu ze 20 gapiów, a policjant się pyta co tu robię. Angielski miał jednak fatalny i mało co go rozumiałem. Postanowiłem posiedzieć jeszcze chwilkę i spakowałem w końcu laptopa do plecaka formatując dalej. Niestety pełen format też nie pomógł, zostało mi więc tylko kupienie nowej karty.
Ale gdzie tu kupić nową kartę jak można kupić akurat wszystko inne? Ilość niepotrzebnych rzeczy, jakie są na tych wszystkich kramach jest zatrważająca. Idę dalej i dalej po uliczkach i zauważam kącik z telefonami. Pytam o memory card, wysyłaja mnie gdzieś dalej i jakiś człowiek ma kartę 4GB micro SD za 150 taka (7.5zł) i 16GB za 300 taka. Problem w tym, że nie wiedziałem czy moja micro SD padła, czy też przelotka czy też reader w aparacie. Kupuję więc najtańszą i ufff, działa. Mam 600 zdjęć do zrobienia, więc mi spokojnie starczy.
Uliczki i ulice Starej Dakki po 15 są już zapakowane niemiłosiernie. Są ogromne korki z ryksz, tak, że nawet pieszo za bardzo przejść się nie da. Potok ludzi niesie jeszcze mnóstwo rzeczy na głowach i trzeba uważać, by nic nie potrącić. Dochodzę w końcu do Pink Palace, który niedawno został odmalowany właśnie na różowo. Tylko tylna elewacja została pomarańczowa, ale może od słońca tak zblakła? W środku są przeróżne wystawy lokalne i nie można robić zdjęć.
700 metrów dalej jest kościół ormiański. Tu nikogo nie ma, ale po chwili nadchodzi jednak pan i otwiera mi bramę. Kościół jest z 18 wieku i bardzo ładnie zachowany. Mają na swoim obszarze także cmentarz. Znajduje się też klucz do kościoła, ale w środku jest baaardzo ubogo - tylko obraz i ławki.
nono, najpierw Namibia, teraz Bangladesz, świetna relacja i foty.W Bangladeszu jest największa na świecie stocznia złomowa. Generalnie Bangladesz ma duży problem z wrakami i odpadami.
Tam tych firm była chyba z setka, szyli dla wielu firm. Od razu składali, pakowali w folie i gotowe mogły wyjechać na rynki. Jak się widzi w jakich warunkach i kto szyje to ma się inną perspektywę na to wszystko... Ja wyszedłem w ciężkim szoku.
10 lat pracowałem dla Firmy z branzy odzieżowej i sami zlecaliśmy w Azji szycie. Problem jest bardzo złożony ale to jest tez business. Patrząc humanitarnie to rzeczywiście dzieciaki są wykorzystywane. Pytanie tylko przez kogo? Można nie zlecac tam produkcji. Wtedy dzieciaki nie będą szyć . Hipokryzja światowa będzie zadowolona ale...te dzieciaki za skromne wynagrodzenie jednak utrzymują swoje rodziny. Zakazać tam produkcji to dla nich głód. Nie kupicie produktów Firm tam szyjących za 10 pln ? Kupicie za 100pln szyte w Polsce?
:oops:
:oops:
:oops:
Bardzo dobre zdjęcia. Zawsze mam opory, żeby fotografować ludzi z bliska ale pewnie im bardziej egzotyczny kraj, tym mniej im to przeszkadza.Super, bardzo ciekawy pomysł, gratulacje
Dlaczego? Trochę hardkorowo, ale cichy i przyjemny hotel daje oddech i pozwala odizolować się do następnego dnia.Ja wracam w te rejony na początku września. Tym razem Bhutan, więc coś zupełnie innego, choć tak blisko do Bangladeszu.
cart napisał:Dziwiłem się co tak drogo do momentu gdy nie przynieśli talerza z porcją jak dla 3 osób. Zjadłem ile mogłem i resztę zapakowałem oddając je jakiejś żebrzącej na schodach pani. Szkoda było wyrzucić tyle jedzenia. I za to szanuję. Tak bardzo fajna relacja taka lekka, fajnie się czyta.
Krótkie przesiadki były plusem do tego połączenia, ale musiałem lecieć LOTem do Stambułu, bo lecący 2h później Turkish nie zdążyłby na przesiadkę. W Embraerze 175 LOTu było może niecałe 50 osób. Z ichniejszym serwisem, nie mają co konkurować z Turkishem, który zabiera 200 osób i podaje pełny posiłek. Stare regulacje nie pozwalają Turkishowi robić większej ilości rejsów do Warszawy, a chcieliby także otworzyć Kraków. Niemniej jednak w Stambule byłem mniej więcej o czasie i udałem się do wspaniałego saloniku. Zjadłem trochę miejscowych przysmaków i ruszyłem do Airbusa A333, gdzie miałem miejsce przy wyjściu awaryjnym. Samolot był wypełniony w ok. 80%, a oprócz mnie było może z 5 białych, z czego prawie same kobiety o dziwo.
Serwis niestety się pogorszył - dostałem jakiś kiepski makaron, nie było żadnej sałatki czy sera. Drugi serwis przespałem próbując nadrobić trochę snu, bo lądowaliśmy o 4:45 rano. Załoga jak to w Turkishu średnio miła, a jedna stewka wręcz opryskliwa w stosunku do wszystkich pasażerów. Po wylądowaniu udałem się do budki z Visa on Arrival. Siedziało 4 panów, z czego dwóch spało na krzesłach. Zaczęliśmy wypełniać kwity i jak zrobiła się lekka kolejka naszych ok. 8 osób to obudzili w końcu dwóch pozostałych. Trzeba było zapłacić 51$. Policjant pytał się o zaproszenie z firmy. Powiedziałem, że jestem turystycznie. Zapytał zatem o bilet powrotny i rezerwację noclegu. Dobrze, że mam wydruki tego, bo w takich krajach zawsze się przydaje. Jeszcze wymiana kasy w kantorze i wyszedłem poszukać kierowcy, który miał po mnie wyjechać z hotelu. Niestety kierowca się nie pojawił. Taksiarze i tuktuki z obszaru lotniska chcieli 500 taka (ok. 25zł) za podwózkę kilometr do hotelu, więc postanowiłem sie przejść. Był już świt i jeszcze nie tak gorąco.
W hotelu byłem przed 6 i oczywiście był pełen, więc nie miałem szans na wcześniejsze zameldowanie. Powiedzieli bym wrócił koło 10. Przebieram się, zostawiam bagaż i stwierdzam, że pojadę już na miasto. Załatwili mi tuk-tuka do Old Dhaka za 350 taka (17.5zł) i ruszyłem. Te motoryksze w Bangladeszu są dość ciekawe, bo są zakratowane. Nazywają je też CNG, po nazwie gazu na jaki jeżdżą. Ryksza mówi się na rowerową podwózkę. Po pół godzinie byłem pod Lalbagh Fort, ale niestety był jeszcze zamknięty (otwarty od 10, a było przed 8). Co ciekawe, dużo ludzi tam chodziło na morning walk, ale mnie nie chcieli wpuścić.
Zrobiłem tylko zdjęcie z bramy:
Postanowiłem więc pokręcić się po okolicy i zaraz zagadał mnie rykszasz na sightseeing tour za 100 taka za godzinę (5zł). Po usłyszeniu tej kwoty nawet nie próbowałem się targować. Objeździliśmy sporo uliczek, gdzie kwitnie życie, sprzedaż, manufaktura i cokolwiek jeszcze. Fantastyczne klimaty. Wszyscy się uśmiechają, krzyczą hello i nie ma nigdzie żadnego innego turysty. Jest naprawdę fajnie, a jazda taką rykszą była niezłym wysiłkiem dla gościa - często całym ciałem naciskał na pedał by jeździć. Mnie bolała tylko pupa od niewygodnego siedzenia.
Krykiet to najważniejszy sport Bangladeszu:
Miasto budzi się do życia i wszyscy rozkładają się.
Ten pan robi napoje z trzciny cukrowej:
handel owocami:
Duże rzeczy najłatwiej nosi się na głowie. Niczym w Afryce.
Ryksza jest podstawowym środkiem transportowym i wiele z nich przerobionych jest w poniższy sposób. Wydaje mi się, że przy naładowaniu tylu rzeczy, ktoś musi pchać z tyłu, bo nawet jak ja siedziałem (a taki ciężki nie jestem) to mój rykszarz miał problemy z ruszeniem.
Ten pan poprosił o zdjęcie, chyba chciał się hakiem pochwalić.
Po ulicach jeżdżą też takie samoróbki:
Życie toczy się też na torach:
Po 1.5h powiedziałem rykszarzowi by pojechać nad nabrzeże Sandarghat.
Tu złapał mnie jakiś miejscowy przewodnik i zaoferował 30 minutową przejażdżkę łódką po rzece i spacer po stoczni na przeciwnym brzegu. Cena 300 taka (15 zł). Przystaję na propozycję i wsiadam w malutką drewnianą łódkę i płyniemy rzeką na drugą stronę.
Te statki zabierają miejscowych i płyną rzekami w różne miejsca kraju. Bangladesz stoi deltą, więc jest mnóstwo odnóg i dróg rzecznych. Są one też oczywiście wielkim problemem tego kraju, ponieważ często zalewają domostwa. Mówi się, że Bangladesz może być największą ofiarą globalnego ocieplenia, ponieważ może zalać znaczną część kraju.
Wszędzie widać stare statki, które są remontowane i odgłosy bijących młotków - remont polegał na tłuczenie w kadłub, potem czyszczenie i malowanie. Przewodnik bierze mnie na jeden ze statków pooglądać widoki z góry.
Potem chodzimy po slumsach - całe miasteczko ludzi pracujących w stoczni lub gdzie indziej w Dhace. Zaglądamy do kilku domów, gdzie jest bardzo ciasno, jest jedno łóżko do spania dla wszystkich, ale jest też i telewizor. Chodzimy po lokalnym markecie, pijemy herbatę z miejscowymi.
Jest tu i naprawa statków:
Moje pół godziny szybko mija, ale przewodnik chce zabrać mnie dalej. Trochę się waham, ale idę z nim obok do takiego dużego budynku. Tam przewodnik pokazuje mi kilka pokojów ze szwalniami. Małe pokoje, gdzie siedzi dużo ludzi (sporo mężczyzn) i szyją ubrania. Inni je prasują, potem pakują. Jest tego mnóstwo. Każdy pokój to osobna firma, a za maszynami w wielu przypadkach są też niestety dzieci. Jestem zachwycony tym co widziałem z tym przewodnikiem, bo zabrał mnie do miejscowych ludzi i wszystko pokazał. Nigdy bym sam czegoś takiego nie zrobił. Cała wycieczka wyszła 1.5 godziny, więc chciał 900 taka (45zł), ale warto było zapłacić, bo mam fantastyczne zdjęcia ludzi.
Po 12 rozstaję się z przewodnikiem, płacę rykszarzowi, który na darmo czekał te 1.5h i jadę CNG do hotelu. Zjadam lunch i padam na łóżko po nieprzespanej nocy. Chciałem wstać o 15 i pojechać z powrotem do miasta, ale nie byłem w stanie ruszyć się z łóżka. Wstałem dopiero o 18 i poszedłem na obiad do jednej z kilku dobrych restauracji, które znajdują się obok mojego hotelu. Obok lotniska jest trochę lepsza dzielnica i bogatsi miejscowi stołują się tutaj. Za pełen obiad z napojami płacę ok. 20 zł, więc nie jest drogo.Mam jeszcze trochę perełek. W sierpniu może wrzucę Antarktydę ;-)Tam tych firm była chyba z setka, szyli dla wielu firm. Od razu składali, pakowali w folie i gotowe mogły wyjechać na rynki. Jak się widzi w jakich warunkach i kto szyje to ma się inną perspektywę na to wszystko... Ja wyszedłem w ciężkim szoku.Drugi dzień w Bangladeszu rozpoczynam od słabego śniadania w hotelu i ok. 8 rano łapię motorykszę do przystanku autobusowego Gulistan. Tym razem płącę 400 taka (20 zł). Zawsze mają włączony taksometr, ale nigdy nie można się dogadać by go używali. Pisali tak samo w przewodniku. Jadę jednak około 20 kilometrów, na taksometrze wyskakuje zawsze niecałe 300 taka, no a gościu chyba jeszcze jakoś musi wrócić w swój rewir.
Gulistan miał być wielkim dworcem autobusowym i jest jakiś budynek go przypominający, ale chyba stoi pusty. Pytam o autobusy do Sonargaon i prowadzi mnie ktoś 100m wzdłuż ulicy. Jest taki mniejszy, ok. 30 osobowy autobus i o dziwo z klimą. Płacę 45 taka (2,25 zł) i pakuję się do środka, a za 5 minut odjeżdżamy (nie czekał aż się wypełni). Sonargaon jest jakieś 30 km za Dhaką i podróż z rana całkiem sprawnie idzie oprócz niestety ostatnich 10 kilometrów. Coś się chyba stało, bo podjeżdżaliśmy kawałeczek i staliśmy długo. Z 30 minutowej podróży zrobiła się 2.5 godzinna, a ja dziękowałem za klimę. Na drodze panuje totalna wolna amerykanka - droga była dwupasmowa i dwujezdniowa, ale trzeci i czasami nawet czwarty rząd samochodów jechał również poboczem. Zadziwiła mnie ogromna ilość autobusów (totalnie podrapanych i oklepanych) i ciężarówek, a osobowych prawie wcale nie było.
Wysiadam na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu w Mograpara i łapię ryksiarza by mnie podwiózł do Sondargaon. Rykszarz jak się okazało miał drugą generację rykszy, czyli zamontowany elektryczny silnik. Miał rower i pedały, ale pedałować nie musiał. W Sonargaon jest kilka rzeczy do zobaczenia, ale rykszasz powiedział, że interesujące są tylko dwie. Najpierw wysadził mnie w Sadarbari, gdzie po opłaceniu wstępu 100 taka (5zł, lokalesi płacą 15) obejrzałem pałac z 1901 roku z ciekawymi wystawami w środku.
Cały obszar ma też jezioro z wysepką ze sztucznymi tygrysami i jakieś place zabaw. Średnio to ciekawe, więc jadę dalej do głównej atrakcji, czyli Panam City. Tu też muszę zapłacić 100 taka i oglądam uliczkę z kilkusetletnimi ceglanymi domami już nieźle rozpadającymi się. Klimat tworzą jednak niesamowity i widać kunszt budowniczych w detalach. Udaje mi się wejść do jednego z domów, gdzie akurat robią jakieś zdjęcia do filmu. Potem jakiś człowiek otwiera kłódkę i wpuszcza mnie do drugiego, ponoć najlepiej zachowanego domu, który kiedyś robił za kościół. Ogólnie super, bardzo mi się podobało, choć za dużo tego nie było. Budowali od XV wieku i widać jak klimat wpływał na budynki - wszystko czernieje. Niepotrzebnie tylko jakiś umyślny puścił linię energetyczną przez środek.
Wróciłem na główne skrzyżowanie, dałem rykszarzowi 200 taka i zauważyłem jakąś restaurację na piętrze. Generalnie ciężko tu coś zauważyć, bo ruch jest przeogromny, a w dole jest jeden wielki targ.
W prostej knajpie mają nawet menu po angielsku i zamawiam smażony ryż z kurczakiem za 220 taka (11zł). Dziwiłem się co tak drogo do momentu gdy nie przynieśli talerza z porcją jak dla 3 osób. Zjadłem ile mogłem i resztę zapakowałem oddając je jakiejś żebrzącej na schodach pani. Szkoda było wyrzucić tyle jedzenia. Odnajduję na ulicy tę samą firmę autobusową i dojeżdżam tym razem w pół godziny do Starej Dhaki, gdzie autobus na dobre utyka w korku. Wysiadam więc i idę w stronę Pink Palace.
Ulice są niemiłosiernie zapchane ludźmi, rykszami, motorykszami i autobusami. Możecie sobie wyobrazić, że każdego dnia na ulice Dhaki wyjeżdża 800 tysięcy ryksz? Same one robią mega korek.
Samochodów osobowych prawie nie widać. Jest po prostu ogrom ryksz - osobowych i dostawczych, które wożą wszelakie towary i aż dziw, że tyle na nie zapakowali. Jak tak sobie chodziłem z aparatem i robiłem zdjęcia nagle aparat odmówił posłuszeństwa. Patrzę na wyświetlacz i zobaczyłem horror każdego fotografa - card error. Poszukałem kawałka miejsca by odpalić laptopa - znalazłem obok bankomatu opuszczone do połowy żaluzje i stołeczek po strażniku. Podłączyłem kartę i laptop ją zobaczył. Zacząłem kopiować zdjęcia i błagać los by się skończyło kopiować. Na szczęście się udało! Zdjęcia ocalone, więc trzeba teraz zająć się kartą. Szybkie formatowanie pokazuje błąd. Robię więc długie formatowanie i nagle przychodzi strażnik z bankomatu. Zsiadam się więc na schodek i tu już jestem widoczny i co chwila zlatują się gapie. Formatowanie trwało już z 15 minut, a ja nie byłem jeszcze w połowie. Pojawia się zaraz policja i od razu ze 20 gapiów, a policjant się pyta co tu robię. Angielski miał jednak fatalny i mało co go rozumiałem. Postanowiłem posiedzieć jeszcze chwilkę i spakowałem w końcu laptopa do plecaka formatując dalej. Niestety pełen format też nie pomógł, zostało mi więc tylko kupienie nowej karty.
Ale gdzie tu kupić nową kartę jak można kupić akurat wszystko inne? Ilość niepotrzebnych rzeczy, jakie są na tych wszystkich kramach jest zatrważająca. Idę dalej i dalej po uliczkach i zauważam kącik z telefonami. Pytam o memory card, wysyłaja mnie gdzieś dalej i jakiś człowiek ma kartę 4GB micro SD za 150 taka (7.5zł) i 16GB za 300 taka. Problem w tym, że nie wiedziałem czy moja micro SD padła, czy też przelotka czy też reader w aparacie. Kupuję więc najtańszą i ufff, działa. Mam 600 zdjęć do zrobienia, więc mi spokojnie starczy.
Uliczki i ulice Starej Dakki po 15 są już zapakowane niemiłosiernie. Są ogromne korki z ryksz, tak, że nawet pieszo za bardzo przejść się nie da. Potok ludzi niesie jeszcze mnóstwo rzeczy na głowach i trzeba uważać, by nic nie potrącić. Dochodzę w końcu do Pink Palace, który niedawno został odmalowany właśnie na różowo. Tylko tylna elewacja została pomarańczowa, ale może od słońca tak zblakła? W środku są przeróżne wystawy lokalne i nie można robić zdjęć.
700 metrów dalej jest kościół ormiański. Tu nikogo nie ma, ale po chwili nadchodzi jednak pan i otwiera mi bramę. Kościół jest z 18 wieku i bardzo ładnie zachowany. Mają na swoim obszarze także cmentarz. Znajduje się też klucz do kościoła, ale w środku jest baaardzo ubogo - tylko obraz i ławki.