+1
adamek 22 lipca 2018 12:29


Cały czas jeszcze nie przyzwyczaiłem się do porannego mrozu. Do tego, że budzę się z zimna. Nos wystający ze śpiwora jest cały zmarznięty i mówi dość. Cały czas jest ponuro – słońce nie wyszło jeszcze zza pięcio i sześciotysięczników. Jak zwykle trzeba skakać, machać rękami, jak najszybciej zrobić gorącą herbatę. Rozgrzewa nas też ekscytacja. To niesamowite napięcie, atmosfera oczekiwania, trochę niepewność, ale też nadzieja na rychły finisz naszego trekkingu. Dziś zdobędziemy Base Camp Inylczek Południowy (South Inylchek Base Camp). Taki przynajmniej mamy plan. Tylko po tylu dniach wiemy już, że z lodowcem nigdy nic nie wiadomo.





Poranek jest leniwy. Wydaje się, że to będzie piękny dzień. Jesteśmy otoczeni przez bosko piękne, majestatyczne góry. Nasze namioty wydają się tylko dwoma maleńkimi punkcikami wciśniętymi pomiędzy galerię niemych cztero i pięciotysięczników. Pięknych, surowych, nienazwanych, w większości nigdy niezdobytych. W dolinie hula lekki wiatr. Kiedy popijamy gorącą herbatę i patrzymy zachwyceni na dolinę, nagle rozchodzi się stłumiony huk, do tego jakby zbliżający się głuchy trzask. Rozglądamy się i próbujemy zorientować się, co się dzieje. Dopiero po chwili spostrzegamy, że zboczem wyrastającego naprzeciwko Szczytu Krupskiej (Krupskoj Peak) schodzi ogromna lawina. Po chwili panuje już zupełna cisza. Widzimy tylko jakby gęsty siwy dym unoszący się powoli ponad zboczem. Rozrastająca się powoli chmurka. Jak ogromny kłębek waty przyklejony do zbocza góry. Niesamowity pokaz potęgi natury. Przez myśl przechodzi mi, że jak to dobrze, że to po drugiej stronie lodowca. Nie wiem czy to wypowiadam na głos, ale jak na komendę odwracamy się wszyscy i patrzymy na zbocza góry Pesnya Abaya, pod którą rozbiliśmy obóz.





Kiedy dochodzimy do siebie po tym przedziwnym pokazie siły natury, próbujemy się zebrać. Cały czas nieco oszołomiony uświadamiam sobie jak niewiele trzeba, żeby stało się coś złego. Podmuch wiatru, jeden kamień, niewłaściwy krok. Nie pomoże lina, telefon satelitarny, który i tak nie działa, nie pomogą ludzie w obozach gdzieś tam z tyłu i z przodu. Z tej ponurej refleksji wytrąca mnie kolejny hałas. Odległy, stłumiony huk, przechodzący w pulsujące uderzenia. - niemożliwe – myślę sobie. A jednak – Helikopter! – słyszę krzyk. Huk przybliża się, próbujemy stwierdzić skąd dobiega. Otacza nas, raz słychać do zza pleców, raz z lewej, potem z prawej i tak na zmianę. Staje się coraz wyraźniejszy. W końcu dostrzegamy na tle gór naprzeciwko małą ciemną sylwetkę przecinającą górski krajobraz. Wydaje się tak malutki i tak filigranowy, drobny niczym ważka. Przelatuje gdzieś daleko i znika za wzgórzami moreny Inylczeka. To znaczy, że jesteśmy już tak blisko! Patrzymy na cel naszej wędrówki – ścianę surowych szczytów Tien Szan – z radością i nadzieją.





Zadowoleni zbieramy się czym prędzej do marszu. Jak na złość, pogoda psuje się w mgnieniu oka. Przepiękne, pełne nadziei widoki momentalnie zasłaniają gęste chmury. Znika wszystko to, co nas zachwycało, wszystkie te przepiękne, pokryte śniegiem szczyty. Widoki jak z pocztówki zasłania mgła. Jest brzydko, zimno i źle. Motywacja nas jednak trzyma. To jest ten dzień. Ruszamy. Wydaje się, że nic nie jest nam w stanie zepsuć humorów. A więc zaczyna padać śnieg. Ruszamy więc w nicość z zaciśniętymi zębami. Trudno nawet o orientację, bo mało co widać naokoło. Jedynym punktem odniesienia jest linia moreny. Kiedy nagle wszystko wywraca się do góry nogami i wszystko dookoła wygląda jak po bombardowaniu, wiemy, że dotarliśmy do ostatniego z lodowców wpadających do Inylczeka na naszej trasie – Lodowca Dikij (Dikiy Glacier).





Z daleka widzimy żółte namioty wciśnięte pomiędzy rumowisko skalne. To obóz Dikij (Camp Dikiy). Jeszcze wczoraj chcieliśmy tu spać, dziś za żadne skarby nie poszlibyśmy do tego obozu. Jest kilkaset metrów w drugą stronę. Żeby się do niego dostać, musielibyśmy przedzierać się przez morenę lodowca Dikij. Nie ma mowy, kiedy Base Camp Inylczek Południowy (South Inylchek Base Camp) jest tak blisko. Jesteśmy zadowoleni, że się nie zgubiliśmy przy tej pogodzie, że jesteśmy cały czas na szlaku. Odwracamy się niemal na pięcie i ruszamy dalej a maleńkie, soczyście żółte namioty Camp Dikij, świecące niczym lampy pomiędzy ponurymi skałami Inylczeku, stopniowo znikają przysłaniane coraz gęstszymi chmurami. My tymczasem stopniowo gubimy drogę. A raczej to droga jakby nam się wymykała spod stóp. Zaczynamy coraz bardziej zbaczać w kierunku moreny. Dzieje się to, czego bałem się najbardziej. W końcu musimy się odkleić od bezpiecznych zboczy i tarasów gór i wejść na lodowiec.





Pogoda na Inylczek ma jakąś dziwną właściwość. Zawsze, kiedy zaczynamy się cieszyć, słońce chowa się, zaczyna padać, robi się zimno, wszystko źle, jakby góry sprowadzały mnie na ziemie. I na odwrót, kiedy zaczynam się niepokoić, pogoda zmienia się, jakby chciała mnie uspokoić. Tak dzieje się teraz. Nie wiedzieć kiedy i skąd, stopniowo się przejaśnia. Chmury się rozrzedzają. Pojawiają się plamy błękitnego nieba, zza chmur wyzierają śnieżnobiałe zbocza surowych gór. Przed nami rozpościera się bajeczny widok. Nagle pojawiają się kolejne majestatyczne szczyty. Ogromny, masywny kocioł lodowcowy Pik Gorkiego (Peak Gorky), zaraz za nim Pik Czapajewa (Peak Chapayev) i wreszcie to, na co czekaliśmy.



Jego wysokość Chan Tengri (Khan Tengri) zwany tu również Chan Teniri. Z mongolskiego: władca niebios. Razem z czapą lodową mierzy 7010 m n.p.m. Drugi co do wysokości szczyt gór Tien Szan, ustępuje jedynie pobliskiemu Pikowi Pobiedy (Szczyt Zwycięstwa). Najbardziej wysunięty na północ siedmiotysięcznik. Często niedoceniany, przez co zebrał spore żniwo pośród niefrasobliwych wspinaczy. Góra wredna i ciężka, ale przepiękna i wspaniała. Ogromny, kształtny pomnik z marmuru. Ciekawe, że najmłodszym zdobywcą góry jest polski himalaista Adam Bielecki – pierwszy zdobywca Broad Peak zimą w 2013 roku (razem z Arturem Małkiem, Maciejem Berbeką i Tomkiem Kowalskim). Jako najmłodszy na świecie – mając zaledwie 17 lat – zapewne bez wiedzy rodziców, pokonał Chan Tengri w 2000 roku. Wspiął się tam samotnie w stylu alpejskim. Widok Chan Tengri aż zapiera dech w piersiach. Do tego, kiedy widzę górę po raz pierwszy, przypominam sobie właśnie o Bieleckim. Jesteśmy w tym samym wieku. Kiedy on zdobywał Chana, ja zbijałem bąki i piłem browar gdzieś na Mazurach. Chwile takie jak ta uświadamiają mi, jak ważne jest korzystanie z życia i nie marnowanie cennego czasu.





Naładowani energią Chan Tengri, wkraczamy w końcu na morenę. Odważnie, ale rozsądnie i z pokorą. No i znowu pogoda. Było za dobrze. Od zachodu znowu nadciągają chmury, znowu zaczyna padać śnieg, jest zimno i widoczność spada. Na szczęście nie do tak tragicznego poziomu jak jeszcze niedawno. Tym niemniej nie pomaga to w orientacji. Szczególnie, że poruszamy się zupełnie po omacku. Szlak zwyczajnie zniknął, po prostu nam uciekł. Doszliśmy do wniosku, że dalej po prostu nie da się iść prosto – przed nami wyrosły ogromne lodowe spiętrzenia, tworzące monstrualne schody – i jedyna droga to przecięcie moreny. A więc ruszamy





Wiele podczas tej wyprawy przeszliśmy. Spędziliśmy ostatnie dwie doby na lodowcu, pokonywaliśmy już ponad 40 km po samym Inylczeku, ale nic nie przygotowało nas na wyzwanie, które właśnie rzuciły nam góry. Przed nami niezmierzone, pofałdowane pole. Wygląda jak gigantyczny, pomarszczony kożuch na mleku. Do tego zamarznięty na kość. Ogromna lodowa pustynia z wydmami. Żadnych ścieżek. Nic. Tylko kawałki lodu, seraki, porozrzucane gdzieniegdzie skały. Wybijające co i raz lodowate rwące strumienie, które złowieszczo szumią gdzieś w wąskich lodowych kanionach. Jeden fałszywy ruch i koniec. Ślizg w dół do płynącej pod lodem rzeki. Zamarznięte jeziora, co chwila zmuszają nas do szukania drogi naokoło. Szczeliny przykryte trzeszczącym lodem wydają się śmiertelnymi pułapkami. Mamy kompas, wiemy dokąd chcemy iść, kierujemy się na północ w poprzek moreny. Jednocześnie próbujemy ją forsować w kierunku obozu – na wschód.





Po morenie nie ma szans iść prosto, po prostu się nie da. Ciągłe zygzaki i slalomy. Góra, dół, góra, dół. Ślepy zaułek – to, co wydawało się być ścieżką, nagle kończy się gdzieś w ślepym kanionie lub – gorzej – na śliskiej krawędzi nad kilkunastometrową przepaścią. Co raz zawracamy, zmieniamy się jako „zwiadowcy”, idziemy zupełnie na wyczucie. Po kilku godzinach i przebytych dosłownie paru kilometrach jesteśmy już nieco zrezygnowani. Przede wszystkim jednak boimy się. O zdrowie, o bezpieczeństwo. Mamy niby liny, uważamy, nie jesteśmy bandą narwańców, ale zdajemy sobie sprawę jak mało znaczymy wobec otaczających nas gór. Jak niewiele trzeba, żeby coś nam się przydarzyło. Chodzenie po lodowcu bez asekuracji, bez jakiegokolwiek szlaku, bez przewodnika wydaje się być czystą głupotą. Wszędzie indziej – w zachodnim świecie – sytuacja nie do pomyślenia. Ale tutaj? Kto by się przejmował, kto by pilnował, kto by sprawdzał. To jest tez urok tej trasy – jej dzikość, nieokiełznana natura. Prawdziwa przygoda podszyta nutką szaleństwa. Ale czy nie o to chodzi? Dlatego w tym wszystkim, nasz marsz po morenie Inylczeka, ten lodowy tor przeszkód jest tak wspaniały.





Na razie jednak czujemy zmęczenie, narastające już nieco zagubienie i znużenie błądzeniem po lodowcu. Coraz wolniej posuwamy się do przodu, kolejne kierunki okazują się ślepymi zaułkami. W końcu decydujemy się przedzierać do długiej łaty gruzu i kamieni, ciągnącej się wzdłuż całego lodowca mniej więcej środkiem moreny. Jesteśmy tak zdeterminowani, że ustalamy, że jeżeli będzie to konieczne, będziemy nawet w stanie się wrócić, żeby się tam dostać. Część grupy usilnie stara się przekonać resztę, że cofnięcie się jest najlepszym rozwiązaniem. Kiedy stoimy i dyskutujemy. Słychać helikopter. Nie wiedzieć czemu, momentalnie podniosło nas to na duchu. Znowu odgłos łopat wirnika przecinających powietrze otacza nas ze wszystkich stron. Zza chmur powoli wyłania się helikopter. Zbliża się do nas i coraz bardziej zniża lot. W milczeniu, jak zahipnotyzowani patrzymy na maszynę przelatującą niemal nad naszymi głowami. Niemal skacze ze szczęścia, kiedy widzę jak helikopter ląduje zaraz za wzgórzem, które wydaje się być na wyciągnięcie ręki.





Tam! Tam jest obóz – wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Nikt już nie myśli o wracaniu, ale przed nami najcięższa przeprawa, stromą, śliską krawędzią, potem kilka metrów w dół, prawie na tyłkach, kilka skoków przez lodowaty strumień i już jesteśmy na gruzowisku. Grząskie kamienie wymieszane z ziemią i żwirem są okropne do chodzenia, ale nikt z nas już o tym nie myśli. Przemy do przodu – na wschód do obozu. Ślizgamy się, przeskakujemy przez kolejne osuwiska. Mijamy szczeliny, wypełnione wodą bajora i zdradzieckie strumienie z podwójną warstwą lodu. Wydają się płytkie, ale po nadepnięciu na wierzchnią, cienką warstwę lodu – zapada się w apokaliptycznie zimną wodę po kolana. Teraz nie liczy się już nic. Zmęczenie, wysokość, odciski, strach. Już widać w oddali żółte namioty wyrastające z kamieni. Ostatnie potknięcia. W końcu jest!



W uszach słyszę szum, który pokonuje przyspieszone bicie mojego serca i głęboki, łapczywy oddech. Obraz jak w zwolnionym tempie. Wchodzę do obozu. Namioty robią się coraz większe. Mijam chorągiewki lądowiska dla helikoptera, blaszaną budkę sauny. Czuję się jakbym uczestniczył w jakimś triumfalnym marszu, defiladzie, lub co najmniej przebiegał przez metę maratonu. Krok jest coraz wolniejszy, docieram do znaku „The Big Boss Square” - zapewne centrum obozu. Zrzucam plecak i walę się leniwie na chyboczącej się ławce z pociemniałego drewna. Cały czas się głośno śmieję. Chłopaki docierają zaraz za mną, robią to samo. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, ściskamy się, gratulujemy sobie nawzajem. - Zrobiliśmy to! - dotarliśmy do Base Campu Inylczek Południowy. Jesteśmy tu, na tej małej tratwie z żółtych namiotów, dryfującej na ogromnej masie lodu spływającej z dwóch lodowców: Inylczek Południowy i Zwiezdoczka.



Dociera do nas jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Do tego robi się coraz zimniej, ale najpierw świętowanie. Po chwili orientacji, znajdujemy namiot kantynę i po chwili każdy z nas ma w dłoni butelkę zimnego kirgiskiego piwa „ARPA”. Kręcimy się po placu, siedzimy, śmiejemy się i popijamy zimne piwo w padającym lekkim śniegu. Smakuje jak najwyborniejszy szampan. I przy okazji, już po paru łykach zaczyna nas równie wybornie składać. Ostatkiem sił, gdyby jeszcze ktokolwiek nie zauważył, że dotarliśmy do obozu, meldujemy się u Saszy, pełniącego tu rolę naczelnika – zastępcy owego „Big Bossa”. Postanawiamy, że bierzemy namioty obozowe. Ostatnia rzecz, na jaką mamy teraz ochotę to rozstawianie namiotów i ściskanie się w nich niczym szprotki.





Decyzja okazuje się ze wszech miar rozsądna. Po sześciu nocach w naszych małych namiotach, te duże – obozowe – wydają się niemal luksusowe. Mimo że to nadal zwykły namiot – z mocną plandeką z wierzchu, to jest dobrze naciągnięty i wysoki – co umożliwia swobodne poruszanie się w środku. Do tego jest rozstawiony na drewnianej platformie i są w nim miękkie materace – to gwarantuje wygodę leżenia i spania i względne ciepło. Względne, bo koniec końców to nadal namiot. Mimo wszystko jednak, od razu doceniamy naszą decyzję. Na powitanie w obozie, zmienia się pogoda. Znowu nadchodzą chmury i zaczyna padać śnieg. Jesteśmy na 4100 m n.p.m., więc robi się naprawdę zimno. Zaszywamy się w naszych namiotach, odpalamy kuchenki gazowe, grzejemy się nad nimi, pijemy gorącą herbatę i przez ściany namiotów opowiadamy sobie o naszych wyczynach. Czasami tylko zagłusza nas wiatr gwiżdżący na zewnątrz. Zmrok zapada nagle. Padamy jak muchy. Ależ to będzie noc.


chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/kirgistan/
lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz