0
pbak 14 sierpnia 2018 00:43
Coraz trudniej znaleźć miejsca, które nie są skażone masową turystyką. Globalizacja wdziera się w prawie każdy zakątek świata, coraz więcej krajów wpada w pułapkę zorganizowanego wypoczynku próbując dostosować sie do gustów typowego urlopowicza z Europy czy Azji, tracąc przez to własną tożsamośc. Żeby znaleźć coś oryginalnego, trzeba się nieźle natrudzić. Albo mieć trochę szczęścia.

Z reguły przed zakupem biletu lotniczego do jakiegoś egzotycznego miejsca sprawdzam przynajmniej warunki otrzymania wizy. Tak było też tym razem - szybki rzut do internetu, pozwolenie na wjazd dostanę na lotnisku. NIe zastanawiam się długo, wyciągam kartę kredytową i potwierdzam rezerwację. Do wylotu zostało jeszcze parę miesięcy więc dokładne ustalanie planu zostawiamy sobie na później.
Mijają tygodnie, termin wyjazdu zbliża się coraz bardziej, trzeba powoli zastanowić się co na tym urlopie robić. I tu zaczynają się schody. Lonely Planet nie ma na temat tego kraju żadnego przewodnika ani nawet rozdziału w ogólnej książce o Afryce - a opisane są w niej takie potentaty w dziedzinie turystyki jak Gwinea Równikowa czy Czad. Bradt ani Rough Guides też nie ma nic w swojej ofercie. Stron z relacjami z podróży też niewiele, większość jest sprzed ładnych paru lat. Przypominają się stare wyjazdy w ciemno, sprzed ery internetu i smartfonów.

Z ciekawości zerkamy na raporty ONZ na temat turystyki. Dane są z 2015 albo z 2016 roku ale potwierdzają to, co podejrzewamy - przypadkiem trafiliśmy na białą plamę na turystycznej mapie świata. Nie ma co prawda informacji o wszystkich państwach Afryki ale z tych sklasyfikowanych nasz cel wyjazdu jest ex aequo na ostatnim miejscu. Burundi - 131 tys odwiedzających, Erytrea 114 tys, Gwinea-Bissau 44 tys. Ten ostatni kraj odwiedziło prawie dwa razy więcej osób niż cel naszego następnego wyjazdu.

Lecimy w prawdziwe nieznane. Lecimy na Komory.

1084px-Comoros_in_Africa.jpg


Droga w nieznane nie jest prosta, żeby tam dotrzeć, najpierw trzeba przetrwać prawdziwe męczarnie. Najpierw lot Ethiopianem, gdzie puszczają nowoczesny jazz tak głośno, że przez pierwszą godzinę nie da się ani spać ani obejrzeć żadnego filmu. W połączeniu ze śniadą karnacją stewardess tworzy to niezły dysonans poznawczy. Potem koszmar lotniska w Addis, z obowiązkowym chaosem i Chińczykami wykupującymi wszystko w sklepie wolnocłowym. A na koniec boardnig na lot na Komory, gdzie dziewczyny z obsługi przed wpuszczeniem pasażerów do autobusu odbierają im bagaż podręczny i odstawiają go na bok (niby samolot jest wypełniony po brzegi i trzeba te wszystkie torby wrzucić do luku) a potem pasażerowie korzystając z nieuwagi obsługi wykradają im te walizki z powrotm i chyłkiem przechodzą z nimi do samolotu.

Witamy w Afryce, tu wszysko rządzi się innymi prawami.Ethiopian ma tylko międzylądowanie w Moroni, samolot leci dalej na Madagaskar. W stolicy Komorów wysiada nawet sporo ludzi, ale tylko my dwoje jesteśmy biali. Reszta pasażerów patrzy na nas troche ze zdziwieniem, zastanawiając się co za idioci chcą spędzić urlop w takim miejscu.

Stajemy w ogonku po wizę, posuwa się do przodu strasznie wolno. Jest wczesne popołudnie, o klimatyzacji na lotnisku jakoś zapomniano więc już po paru minutach zlani jesteśmy potem. Dla zabicia czasu czytamy sobie patriotyczną ulotkę.

Archipelag Komorów składa się z czterech wysp. Trzy z nich są niezależne jako jedno państwo - Komory, czwarta, Mayotte należy do Francji a przez to do Unii Europejskiej. Należy na własną prośbę, mieszkańcy tak zadecydowali w referendum w latach 70 ubiegłego wieku. Pomimo tego Komory roszczą sobie prawo kontroli też nad tą wyspą, nazywając rządy francuskie okupacją.

1052px-Comoros_map.jpg


Podczas naszego pobytu wielokrotnie spotykać będziemy patriotyczne hasła nawołujące Mayotte do powrotu do macierzy. Nawet flaga państwowa dostosowana została do tej retoryki, na początku XIX wieku zielone tło zastąpiono czterema kolorowymi pasami; każdy z nich symbolizuje jedną wyspę archipelagu.

IMG_6959.jpg


Na takie uświadomienie patriotyczne mamy jakieś pół godziny. W końcu przychodzi nasza kolej, płacimy za wizę po 30 euro i dostajemy kolorowe naklejki do paszportu. Pełen profesjonalizm, jest na nich i zdjęcie cyfrowe i kod kreskowy. Za to kontrola bagażu na przylocie prowadzona jest w sposób mniej nowoczesny - stawiamy wszystko na rozwalającym się stole, celnik pyta o cel wizyty, obmacuje pobieżnie plecaki a potem znaczy je kredą jako sprawdzone. Bienvenue a Comores!

Na lotnisku nie ma kantoru, najmniejszy banknot jaki mamy to 10 euro. Łapiemy za te pieniądze transport do miasta, przepłacając za to ogromnie. Nie wiemy jeszcze, że kurs lokalnej waluty do euro jest sztywny i tak w zasadzie to nie trzeba wymieniać gotówki na franki. Mogliśmy targować się bardziej, lokalna cena to 1 euro za osobę.

Farida Lodge to nasz hotel na pierwszą noc w Moroni, zarezerwowany przez booking - nie mamy specjalnie ochoty biegać w upale z plecakami i szukać jakiegoś miejsca do spania. Kierowca wiezie nas pod wskazany adres, próbuje nas też namówić na całodzienną wycieczkę po wyspie. 60 euro - jakoś nie dajemy się przekonać, bardziej z uprzejmości biorąc od niego nr telefonu na później. Kierowca nie ustępuje, wyjmuje ze schowka stary przewodnik Lonley Planet i pokazuje nam na mapie miejsca w okolicy godne zobaczenia. O, to jednak LP miał kiedyś coś o tym kraju. Mniejsza o to, że rok wydania to 2008, dogadujemy się z naszym szoferem i pożyczamy sobie tą książkę na resztę wyjazdu.

Nasz hotel to strzał w dziesiątkę. Widok z tarasu mamy na palmy i ocean. Właścicielka jest bardzo pomocna, już na wstępie daje nam lokalną kartę sim, musimy ją tylko zasilić niewielką kwotą. Wymieniamy też u niej euro na lokalną wautę, przyda się później w płąceniu za drobne rzeczy. Po pół godzinie rozmowy czujemy się już jak miejscowi - wiemy, gdzie są dobre restauracje, jak tanio poruszać się lokalnym transportem, gdzie robić zakupy.

IMG_20180507_065028.jpg


Szybki prysznic i późnym popołudniem wyskakujemy na miasto. Trudno zachwycać się Moroni, to chyba jedna z najmniej reprezentacyjnych stolic świata. Ma raczej klimat prowincjonalnego, zapuszczonego miasteczka. Parę asfaltowych ulic, domy w stylu arabskim, w różnym stadium rozpadu, od czasu do czasu jakić meczet. Ludzi prawie nie widać, jakby wszyscy się pochowali, tylko przy porcie jest większy ruch i można za niewielkie pieniądze kupić świeżą rybę.

kom1.jpg



kom3.jpg



kom2.jpg


Kręcimy się troche po centrum, robimy zakupy i tuż przed zachodem słońca idziemy do restauracji koło hotelu. Chodzenie po zmroku to średni pomysł - nie dlatego, że ktoś nas może obrabować ale prędzej rozjechać. Latarni ulicznych jest na lekarstwo, chodników jeszcze mniej. Wieczorem lepiej wydać 500 franków na taksówkę niż przejść paręset metrów piechotą.

Na kolację fundujemy sobie langustę - całe 11 euro czyli jak na lokalne warunki fortuna. Ale porcja jest ogromna i bardzo smaczna. Przeglądamy przewodnik i powoli w myślach układamy sobie plan naszego tygodniowego pobytu na Komorach.

Potem jest tylko powrót do hotelu, łyk rumu na odkażenie żołądka (kupiony w Addis, na wyspie o mocny alkohol trudno) i idziemy spać. Zasnąc jest ciężko, wiatrak brzęczy, pod moskitierą duszno, za moskitierą bzyczą komary a w oddali dudni muzyka z jakiegoś festynu czy wesela...Nowy dzień, nowa przygoda. Na krótką wycieczkę poza Moroni wybieramy sobie Iconi. Podobno ma być to ładna miejscowość nad brzegiem oceanu. No to jedziemy.

Podróżowanie po wyspie jest banalnie proste. Staje się na skraju drogi i macha na przejeżdżające taksówki. Jak jakaś się zatrzyma, wystarczy powiedzieć, gdzie chce się jechać. Albo kierowcy to po drodze, wtedy ustalamy cenę (za osobę, taksówki są dzielone) i wsiadamy. Albo kierowcy taka trasa nie bardzo pasuje, wtedy podwieźć nas może kawałek dalej albo powiedzieć, skąd najlepiej łapać transport w naszym kierunku - to może być sąsiednie skrzyżowanie albo po prostu druga strona ulicy.

Do Iconi jedziemy na raty - najpierw na stację benzynową na przedmieścia stolicy a stamtąd drugim samochodem prosto do naszego celu.

Idziemy na plaże. Widoki jak z katalogu biura turystycznego. Palmy, w tle wulkan, ocean ma kolor turkusowy a w wodzie żyją śmieszne żyjątka.

kom10.jpg



kom11.jpg



kom12.jpg


Tylko... trzeba uważać, gdzie się patrzy. Okolica po prostu tonie w śmieciach. Mieszkańcy są chyba ślepi, jeżeli ten cały syf im nie przeszkada, Zadowolone są za to kozy, mecząc radośnie szukają czegoś nosem w tym morzu odpadków.

kom13.jpg


No dobra, to może chociaż miasto jest ładne? Idziemy sobie spacerem do centrum i po chwili wiemy, że perła architektury to to nie jest. Dookoła beton i blacha, tu coś odpadło, tam się przewróciło.

kom14.jpg


Całości dopełniają ruiny z przeszłości i niedokończone budowle czekające na lepszą przyszłość. Do tej pierwszej kategorii zaliczają się pozostałości starego pałacu miejscowego sułtana. Raczej małe ale na tle okolicznych zabudowań musiały kiedyś wyglądać jak luksusowy pałac. Do drugiej kategorii zalicza się główny meczet - obstawiony rusztowaniami sprawia wrażenie, jakby robotnicy poszli na przerwę obiadową dziesięc lat temu i jeszcze nie wrócili.

Wchodzimy do środka, w świątyni przed upałem schroniło się parę osób. Oglądamy sobie wnętrza, choć patrzeć tak w zasadzie nie ma na co. Podchodzi do nas paru chłopaków i zaczynamy krótką rozmowę. Skąd jesteśmy? Czy nam się tu podoba? Jaka jest najlepsza religia na świecie i dlaczego islam? Taaaa, przy tym ostatnim pytaniu zapominamy nagle wszystkie języki obce, pokazujemy na migi, że mamy ważny międzynarodowy telefon a do tego zostawiliśmy czajnik na gazie, machamy na pożegnanie i wychodzimy z meczetu. Na dysputy teologiczne nie mamy jakoś ochoty.

kom15.jpg


Na odchodne zerkamy jeszcze na tablicę pamiątkową w centrum Iconi. To przypomnienie o smutnej historii najnowszej Komorów. Od odzyskania niepodległości w 1975 roku do początków XXI wieku było tu ponad dwadzieścia zamachów stanu. Wojsko obalało jeden rząd, potem najemnicy opłacani przez Zachód albo opozycję przejmowali władzę, jedna wyspa odłączała się od drugiej żeby parę lat później znowu założyć federację. A na tym wszystkim cierpieli zwykli ludzie. W konsekwencji ponad połowa społeczeństwa żyje teraz za niewiele więcej niż dolara dziennie a wskaźnik nierówności dochodów jest jednym z najwyższych na świecie.

kom16.jpg


Nic tu po nas, wracamy do Moroni. Wniosek z tej całej wycieczki może być tylko jeden, do Iconi w zasadzie nie ma po co jechać.

Po powrocie stolica wydaje nam się o wiele przyjaźniejsza. Kręcimy się bez celu po starej medinie, uśmiechamy się do ludzi, cykamy zdjęcia przyszłym łamaczom serc tutejszych niewiast.

kom17.jpg



kom18.jpg


Przed zachodem słońca idziemy do naszej ulubionej restauracji. Spotykamy pierwszych turystów - i to od razu z Polski! Rozmawiamy trochę o tym, co w tym kraju jest ciekawego do zobaczenia. Dostajemy parę rad, dzięki którym później przy kolacji ustalamy sobie plan na pozostałe dni wyjazdu. Będzie ciekawie, o wiele bardziej niż dziś.Dziś będzie trochę leniwie. Późna pobudka i w planie zakupy. A jak zakupy to tylko na volo volo - największym lokalnym targu.

Prędzej czy później każdy odwiedzający Komory trafi do tego miejsca. Jeżeli nie z powodów handlowych to z transportowych - przy rynku rozpoczynają i kończą bowiem swoje kursy taksówki międzymiastowe.

Tu wreszcie poczuć można prawdziwą Afrykę, jakiej do tej pory trochę nam brakowało. Jest gwar, chaos, pokrzykiwanie sprzedawców i masa kupujących przeciskających się wąskimi uliczkami pomiędzy straganami.

kom20.jpg


Zaczynamy swoją włóczęgę w podsekcji hazardowej. Przyłączam się do miejscowych championów gry w domino. Zapraszają mnie do wspólnej partii, rozdanie mam szczęśliwe i jako pierwszy pozbywam się wszyskich kamieni. W nagrodę za wygraną dostajęna naszyjnik ze starej reklamówki. Ten, kto na koniec dnia ma ich najwięcej, zdobywa tytuł mistrza, sławę i pewnie jakieś pieniądze. Ja poprzestaję na jednym, grunt to umieć odejść z gry kiedy się jeszcze wygrywa.

kom21.jpg



kom22.jpg


Potem ruszamy w część spożywczą marketu. Sprzedawcy zachwalają tu ryby prosto z oceanu, tuż obok roznosi się aromat przypraw a kawałek dalej poczuć można mdły zapach mięsa.

kom23.jpg



kom25.jpg



kom24.jpg


Wszystko w warunkach... hm, trochę niebardzo higienicznych, lepiej nie zastanawiać się, czy właśnie tu kupione zostały składniki naszej wczorajszej kolacji lub jutrzejszego śniadania.

kom26.jpg


Część tekstylna i elektroniczna są już mniej oryginalne. Króluję tu tani import z Azji. Generalnie wytworów made in Comoros praktycznie nie ma, poza przyprawami, olejami i żywnością podczas całego wyjazdu nie znaleźliśmy nic, co byłoby wyprodukowane na miejscu. Nawet tradycyjne lokalne nakrycia głowy zrobione były w Chinach. A z artykułów spożywczych spora część tego, co jest w sklepach to i tak import czy z Francji albo Zatoki Perskiej. Podobnie jest z hitem na rynku kosmetyków, dostępnym na wielu straganach volo volo i w każdej aptece w Moroni - krem do wybielania skóry też jest z importu.

kom28.jpg


Ale my nie spędzamy sporo czasu na rozważaniu o lokalnej gospodarce. Zamiast temu kibicujemy rozgrywkom w piłkarzyki. Wygrywa zawodnik z grzebieniem we włosach.

kom27.jpg


Resztę dnia spędzamy leniwie na lekturze i nadrabianiu zaległości służbowych korzystjąc z wolnego ale darmowego internetu w restauracji. Jutro lecimy dalej.Jedną z rzeczy, którą chcieliśmy zrobić na Komorach było wejście na wulkan Karthala, dominujący nad główną wyspą archipelagu. To dwudniowa wycieczka, z noclegiem w namiocie po drodze. Drugą z opcji, które braliśmy pod uwagę było skoczenie na inną wyspę. Wygrało lenistwo, parę biur podróży oferujących podobno trekking na wulkan było zamkniętych a nie chciało nam się szukać bardziej. Wybór padł na Moheli, najmniejszą wyspę należącą do Komorów.

Internet wspominał o dwóch sposobach dotarcia tam: albo łódką, ze specjalnym pozwoleniem od policji i ryzykiem zatonięcia, albo samolotem, z ryzykiem odwołania lotów albo rozbicia się. Ciężki wybór.

Rzeczywistość okazała się o wiele prostsza - bilety lotnicze linii AB Aviation kupić można przez internet a cena nawet dwa dni przed wylotem jest bardzo sensowna. Podobno już od dłuższego czasu żadna maszyna tej firmy nie spadła...

Po śniadaniu łapiemy taksówkę i jedziemy na lotnisko. Terminal krajowy oddalony jest kawałek od głównego budynku i jest jeszcze bardziej prowizoryczny. Nadajemy swoje plecaki, dostajemy w zamian plastikowe, ekologiczne boardnig pasy wielokrotnego użytku i idziemy do poczekalni. Troche tu nudno, spacer do toalety to ryzyko bo cała podłoga jest pokryta parucentymetrową warstwą wody (mam nadzieję, że tylko wody...) więc pozostaje tylko oglądanie zaśnieżonego obrazu w telewizji i chłodzenie się pod wiatrakiem.

IMG_20180507_085551.jpg



IMG_20180507_085943.jpg


Ale AB Aviation wychodzi nam na przeciw i zaprasza nas do samolotu o wiele wcześniej, niż to było planowane. Startujemy jakieś 30 minut przed czasem.

IMG_20180507_092801.jpg


Lot na Moheli trwa niecałe pół godziny. Najpierw wznosimy się w górę, potem niecała minuta lotu w poziomie i już samolot zaczyna podchodzić do lądowania. A i tak w międzyczasie dostajemy jako poczęstunek wodę i ciasteczka.

Lotnisko mieści się nieopodał stolicy wyspy, Fomboni. Terminal 1 to mały barak. W oddali widać zalążki Terminala 2, ale jego dokończenie odłożono chyba na bliżej nieokreśloną przyszłość i póki co wszystko co zbudowano zarasta trawą.

IMG_20180507_100640.jpg


Cel na dziś - Itsamia. Jeżeli wyspa Moheli to koniec świata to Itsamia jest końcem tego końca. Dojeżdżamy tam taksówką złapaną koło lotniska i meldujemy się w miejscowych bungalowach. Zostawiamy swoje bagaże w pokoju i ruszamy na popołudniowy spacer.

Przed swoimi oczami mamy typową komorską prowincję. Domy ze słomy i z gliny, piaszczyste drogi i różnego rodzaju mniejsze lub większe (z reguły większe) insekty. Zycie toczy się wolno. Ktoś rozwiesza pranie, grupa kobiet przygotowuje kolację ubijając na papkę jakieś zielone liście, dzieciarnia pozuje nam do zdjęć. Ktoś reperuje samochód, ktoś śpi w hamaku czekając, aż nadejdzie wieczór i skończy się upał.

kom32.jpg



kom33.jpg



kom31.jpg



kom34.jpg



kom37.jpg



kom35.jpg



kom36.jpg


Traktowani jesteśmy zupełnie normalnie. To znaczy nikt nie biega za nami z prośbą o pieniądze, ludzie się uśmiechają, trochę rozmawiamy ale nie wzbudzamy żadnej sensacji. Tak będzie do końca naszego wyjazdu, pomimo ewidentnego wyróżniania się wśród miejscowych czujemy się bardzo przyjemnie i bezpiecznie.

Ale nie po to jedzie się do Itsamii, żeby zrelaksować się psychicznie. Główna atrkacja tego miejsca czeka na nas dziś wieczorem.

Po dosyć prostej ale smacznej kolacji idziemy z lokalnym przewodnikiem na plaże. Słońce już dawno zaszło, księżyc nie świeci, w ciemności słychać szum fal. I te dziwne dźwięki, jakby ktoś szurał łopatą po ziemi i coś kopał. To żółwie. Co noc wychodzą z wody, żeby składać jaja. Wyglądają bardzo niezdarnie i pokracznie, pchając swoje ciężke ciała centymetr po centymetrze po plaży a potem kopiąc tylnymi płetwami dziury w piasku.

Nasz przewodnik stara się przestrzegać pewnych reguł i chwała mu za to. Żadnego świecenia białym światłem, na szczęście mamy ze sobą czerwone latarki. Żadnych zdjęć z lampą błyskową - żółwie mogą oślepnąć. Zadnego stawania zwierzętom na drodze - mogą się zestresować i wrócić do wody. Niestety, nie wszyscy odwiedzający stosują się do tych zasad, ostatnio jakiś Japończyk podobno podtykał zwięrzętom obiektyw prosto pod nos. My jesteśmy bardziej eco-friendly, z tego powodu wyraźnych zdjęć z plaży nie mamy, choć wprawne oko dopatrzy się żółwia na załączonej fotce. Dla tych mniej spostrzegawczych wrzucam też wersje rysunkowe.

IMG_20180507_202337.jpg



IMG_20180510_093119.jpg



kom38.jpg


Spędzamy na plaży dobrych parę godzin. Zwierząt jest multum, podobno co noc pojawia się ich ok 200 sztuk. Siedzimy sobie na piasku, żółwie mijają nas na wyciąnięcie ręki kompletnie nas ignorując. To jedno z ciekawszych obcowań z dziką naturą jakiego udało nam się doświadczyć w całym podróżniczym życiu.

Sporo po północy wracamy do pokoju, padamy na łóżka i od razu zasypiamy.-- 04 Wrz 2018 23:28 --

Pobudka tuż po wschodzie słońca. Idziemy ponownie na plażę. Widok jest wprost bajeczny - chmury, dziesiątki śladów zwierząt na plaży a na dodatek małe kraby uciekające nam spod nóg.

kom41.jpg



kom42.jpg



kom43.jpg


Potem śniadanie i krótka rozmowa z ludźmi mieszkającymi w pokoju obok - podobno godzinę wcześniej na plaży były jeszcze ostatnie żółwie, można je było w spokoju obserwować i zobaczyć o wiele więcej niż w nocy. Jak pech to pech, nam pozostają tylko wspomnienia z wczoraj.

Chcemy przedostać się dziś na południe wyspy. W przewodniku wspomniane jest coś o bezpośrednim transporcie z Itsamia ale wszyscy zgodnie twierdzą, że jedyny sposób to pojechanie z powrotem do stolicy i branie busa stamtąd. A, że udaje nam się załatwić darmową podwózkę do Fomboni, to decydujemy się na ten wariant.

kom40.jpg


Stolica wyspy Moheli to parę ulic na krzyż. Do tego ulice te są w dosyć średnim stanie - wczoraj padało i to dosyć sporo. W skutek tego wszędzie pełno jest błota i różnego rodzaju śmieci. Nie ma wielu powodów, żeby zostać tu na dłużej, poza tym, że nasz bus na południe jakoś nie chce jeszcze odjeżdżać.
https://youtu.be/DvCkQjhWePM
Chcąc nie chcąc tkwimy w tym mieście kolejną godzinę. Potem zajmujemy swoje miejsca, otoczeni zewsząd przez ciekawe spojrzenia miejscowych i ruszamy w drogę. Nasz cel to wioska Nioumachoua.

IMG_20180508_095230.jpg


Żeby dotrzeć do celu trzeba trochę pocierpieć. Choćby półgodzinne kręcenie się po uliczkach Fomboni, kierowca musi przecież odwiedzić parę osób, zostawić pakunki albo odebrać parę toreb z mięsem, które będą nam potem towarzyszyć przez całą drogę. Potem już tylko tankowanie benzyny i jedziemy. Drogi na północy wyspy są w dobrym stanie ale im bardziej na południe, tym więcej dziur w asfalcie. Do tego dochodzi charakterystyczny zapach niektórych z współpasażerów.

W Nioumachoua fundujemy sobie odrobinę luksusu. Idziemy do miejscowego trzygwiazdkowego hotelu Laka Lodge, gdzie za jedyne 140 euro mamy dla siebie domek na plaży, śniadanie i kolację. Pokój jest schludny i czysty i nawet pająki w łazience wyglądają lepiej niż w miejscu naszego poprzedniego noclegu.

Korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji, bierzemy ciepły prysznic, robimy niewielką przepierkę. Potem trochę czytania... i generalnie po godzinie nudzimy się jako mopsy. Laka Lodge jest może fajna, ale zupełnie odrealniona od komorskiej rzeczywistości, nie dalibyśmy rady spędzić tam całego urlopu. Do tego inni goście jacyś tacy hipstersko-snobistyczni.

Tuż za płotem hotelu rozpoczyna się inny świat. Nioumachoua to mała mieścina nad oceanem, pełna niedokończonych domów i kóz. Życie koncentruje się w dwóch miejscach.

Pierwsze to wykafelkowane schody naprzeciw zamykanego na klucz telewizora. To tu wieczorami spotykają się mieszkańcy, żeby porozmawiać, obejrzeć transmisję meczu albo film z gatunku łubudu - podczas naszego pobytu był to Godżilla. Jest też wifi, przynajmniej w teorii bo w praktyce ciężko połączyć się z jakąkolwiek stroną czy ściągnąć maile.

kom44.jpg


Drugie miejscte to plaża. Czysta, jak na lokalne standardy, z paroma zardzewiałymi wrakami samochodów (zresztą pełno ich jest na całych Komorach, widocznie zbieracze złomu nie dotarli jeszcze do tego kraju...).

kom45.jpg


Do tego popisujące się dzieciaki i rozgrywki lokalnej ligi w piłkę kopaną. Kręcimy się trochę, rozmawiamy z miejscowymi. Zupełnie nie czuć zazdrości ani zawiści z ich strony, widzą bogatych turystów codziennie przejeżdżających przez ich miejscowść a pomimo tego nie są nastawieni roszczeniowo ani wrogo. Dostajemy nawet zaproszenie na jutrzejszy festyn organizowany przez miejscowe kółko teatralne.

kom46.jpg



kom47.jpg


Na koniec oglądamy jeszcze zachód słońca w stylu romantic classic. Potem kolacja i padamy na łóżko - trzeba odespać wczorajsze żółwie i dzisiejsze wczesne wstawanie.

kom48.jpg



-- 04 Wrz 2018 23:29 --

sko1czek napisał:
Jestem fanem zdjęcia ubijanych zielonych liści,
no dobra, całej relacji też,
i mam nawet lepszą nazwę dla tej relacji
"Jarmuż" na Komorach
rozważ
pbak napisał:



Rozważę, jak tylko wykombinuje jak tu się zmienia tytuł relacji :-)Dzieki, fajnie, ze sie ludziom podoba :-) Ciezko znalezc czas na pisanie ale nastepny odcinek juz niedlugo...Dziś idziemy w dżunglę. Cel jest ambitny: chcemy zobaczyć rudawkę komorską.

Najpierw podjeżdżamy samochodem wraz z paroma innymi mieszkańcami hotelu paręnaście kilometrów w głąb wyspy. Potem idziemy leśną ścieżką jakieś pół godziny. Parę razy trzeba przeprawić się przez strumyki - pierwszy pokonujemy przeskakując z kamienia na kamień ale potem robimy się bardzo leniwi i przechodzimy po prostu po dnie, brodząc po kostki w wodzie. Po drodze widzimy różne cuda rosnące w dżungli - nazw połowy z nich nie pamiętam, chyba jedno z nich to wanilia.


Dodaj Komentarz

Komentarze (19)

oskiboski 29 sierpnia 2018 07:43 Odpowiedz
Co to się porobiło na tym forum, lekko przycichło a tu nagle perełka za perełką jeśli chodzi o relację. Świetnie :)
cerro 29 sierpnia 2018 15:27 Odpowiedz
Boziu, gdzie was wywiało i po co! :oA na poważnie - wspaniała relacje, cel podróży faktycznie oryginalny. Tak to bywa, że albo komercja, albo blacha falista, ale klimacik jest!
sko1czek 31 sierpnia 2018 06:09 Odpowiedz
Jestem fanem zdjęcia ubijanych zielonych liści,no dobra, całej relacji też,i mam nawet lepszą nazwę dla tej relacji"Jarmuż" na Komorachrozważpbak napisał:
stasiek-t 31 sierpnia 2018 09:32 Odpowiedz
Rewelacja, zwłaszcza zdjęcie żółwia :) . Gdybyś napisał, że to miejscowy wulkan w przeddzień erupcji, też bym uwierzył ;) .
kamo375 6 września 2018 05:08 Odpowiedz
Super relacja, świetny kierunek :)
pbak 7 września 2018 10:41 Odpowiedz
Dzieki, fajnie, ze sie ludziom podoba :-) Ciezko znalezc czas na pisanie ale nastepny odcinek juz niedlugo...
cerro 22 września 2018 12:23 Odpowiedz
Żółwiki, nietoperki i te plaże!!! <3Wysłane z TupTapTok
pbak 25 września 2018 19:06 Odpowiedz
Będzie bez fotek; ciekawe czy ktoś to przeczyta:-)Ostatni dzień. Wstajemy rano, już koło 7 rano jesteśmy na głównej drodze i próbujemy złapać transport do Moroni. Ruch niewielki, przejeżdża jeden samochód co parę minut jakoś żaden się nie zatrzymuje. Póki co jeszcze się nie przejmujemy, wylot mamy dopiero po południu. Gdy po mniej więcej godzinie czekania zaczynamy zastanawiać się nad alternatywami, nagle zatrzymuje się koło nas taksówka jadąca od strony stolicy. Kierowca tłumaczy, że najkrótszą drogą do Moroni nie ma co się pchać, przebiega ona koło lotniska a akurat dzisiaj na wyspę przylatuje jeden z byłych prezydentów Komorów. W związku z tym drogę blokuje miejscowa ludnośc, tłumnie oczekująca na przyjazd polityka. I to nie, żeby prostestowac ale żeby go radośnie przywitać. No to pięknie. Pozostaje tylko jedna opcja: jechać do Moroni na około, wzdłuż wschodniego wybrzeża a potem drogą na przełaj wyspy. Ładujemy się do taksówki. Jest troche ciasno, łącznie z kierowcą jest nas 8 osób. Na szczęście po jakimś czasie inni pasażerowie zaczynają wysiadać więc komfort jazdy trochę się poprawia. Wschodnia część wyspy i jej środek wyglądają jeszcze badziej dziewiczo niż reszta kraju. Podobno jest tam tylko jeden mały hotel, chodź kierowca nie jest pewien, gdzie dokładnie on się znajduje. Brzmi intrygująco, zaczynamy tworzyć plan na ponowną wizytę na Komorach. Do Moroni dojeżdżamy po godzinie rajdowej jazdy i ścinania zakrętów. Na koniec mamy jeszcze krótką wymianę zdań z naszym szoferem. On z uśmiechem na ustach mówi, że cena za przejast wzrosła. My z uśmiechem na ustach wspominamy parę razy słowo "policja" i to załatwia sprawę. Mamy niecałe dwie godziny na załatwienie paru spraw. Oddajemy kartę sim i przewodnik po wyspie w Farida Lodge. Potem szybkie ostatnie zakupy na rynku volo volo. Na koniec krótki obiad i czas już jechać na lotnisko. Zatrzymany taksówkarz twierdzi, że przyjazd prezydenta to żaden problem. No to ruszamy. Odjechaliśmy może 15 minut od miasta, gdy nagle całą szerokość drogi wypełnia tłum ludzi. Wszyscy biegną prosto na nas, coś krzyczą, śpiewają, rzucają kwiatami i machają rękami. Otaczają samochód ze wszystkich stron. Za nimi jedzie parę samochodów wojskowych, dosłownie w ostatniej chwili zjeżdżamy na pobocze. Tuż potem mija nas limuzyna byłego prezydenta. Wszystko trwa może pół minuty, zanim zdążyłem wyjąć i nastawić telefon na nagrywanie, dookoła nas robi się znowu pusto i cicho, jakby nic się nie stało. Ciekawe kiedy tak witać będziemy byłe głowy państwa w Polsce?Dojeżdżamy na lotnisko. Przebieramy się w bardziej europejskie (czytaj czyste, nie przepocone i mniej zużyte) ubrania, nadajemy bagaż i przechodzimy przez kontrolę paszportową. Teraz trzeba tylko poczekać na przylot naszego samolotu. Salonik vip niby jest, ale jakoś nie udaje nam się tam dostać. Pozostaje zabijać czas w sklepikach z pamiątkami - wszystkie suweniry są raczej tandetne, koszmarnie drogie i bardzo zakurzone. Ewidentnie ruch w interesie jest kiepski. Odlot następuje o czasie. Po drodze do Addis mamy międzylądowanie na Madagaskarze, w Nosy Be. Niby to prowincja, lotnisko biedne i małe ale widocznie popularne wśród turystów. Do samolotu wsiada sporo ludzi, wszyscy biali, w słomkowych kapeluszach, markowych okularach przeciwsłonecznych. Zaczyna się chaos i wielka zamiana miejsc, tak jakby ludzie nie byli w stanie przetrwać tych parę godzin w samolocie nie mając obok swoich współurlopowiczów. Jakaś dziewczyna usilnie namawia po angielsku zdezorientowanego Komorczyka do ustąpienia miejsca jej chłopakow, bo nie chce siedzieć koło czarnoskórego. Wygląda to na jakieś karykaturalne all incusive. W tym momencie czujemy, że na dobre opuściliśmy naszą biedną ale przyjazną i nieskomercjalizowaną Afrykę.
cerro 26 września 2018 08:02 Odpowiedz
I co, to już koniec? [emoji3525]Wspaniała wyprawa, świetna relacja. Czytało się momentami jak dobrą książkę. Dzięki za przybliżenie tego szalenie egzotycznego miejsca w tak ciekawy sposób! Wysłane z TupTapTok
washington 27 września 2018 19:17 Odpowiedz
Super, dzięki za relację z takiego kierunku :)
pabien 28 września 2018 20:37 Odpowiedz
jesteś miszczem!
bubu69 5 października 2018 23:33 Odpowiedz
Wspaniała relacja :)! Ciekawy, niespotykany kierunek, mnóstwo przydatnych informacji oraz przepiękne zdjęcia :)! Niesamowite przeżycia z żółwiami, nietoperzami oraz podpatrzenie życia miejscowych - bezcenne! Dzięki za podzielenie się tą przygodą :)
pabloo 6 października 2018 16:37 Odpowiedz
Super wyprawa, a zdjęcia i relacja to świetna inspiracja do pojechania tam samemu ;).
cccc 6 października 2018 19:18 Odpowiedz
Ciekawa relacja i fajnie sie czyta, gratulacje. :D Widze, ze Komory to taka mieszanka Madagaskaru i Zanzibaru.Na lotnisku w Addis spotkalem 2 Polakow, ktorzy lecieli na Komory. :D pbak napisał:Język:Francuski, żeby rozmawiać z miejscowymi. Z samym angielskim da się przeżyć, ale trudno będzie komunikować się poza hotelami i restauracjami. Ciekawe jak ze Swahili, gdyz Komory sa na liscie krajow gdzie sie uzywa?pbak napisał:Na kolację fundujemy sobie langustę - całe 11 euro czyli jak na lokalne warunki fortuna. Ale porcja jest ogromna i bardzo smaczna. Na Madagaskarze za langusty placilem podobnie 40000 Ar, ok. 10 Euro.
pbak 6 października 2018 19:28 Odpowiedz
A props swahili, to wiki twierdzi, że komorski należy do tej samej rodziny. Czyli pewnie to coś w stylu próbowania dogadać się po polsku w Czechach albo w Bośni - można się starać ale nie zawsze się uda.
sudoku 20 grudnia 2018 10:31 Odpowiedz
@pbak - piszesz dość pozytywnie o Farida Lodge, natomiast na Bookingu ma kilka skrajnie negatywnych opinii.Zależy jak się trafi, czy po prostu malkontenci? Domki jako takie na zdjęciach (z Bookingu) raczej nie wyglądają zachęcająco.
pbak 20 grudnia 2018 11:13 Odpowiedz
W Farida Lodge nocowalem w glownym budynku (to ten, z tarasem i widokiem na ocean) wiec nie wiem, jak wyglada sytuacja w domkach. Moze dla pewnosci przy rezerwowaniu trzeba wybrac ten pokoj. Jak skanuje na szybko komentarze w Bookingu, to niektore sa troche w stylu: jade do taniego hotelu w biednej Afryce i oczekuje luksusu (palenie smieci na plazy, brak szyldu, internetu czy problem z woda). Z niektorymi zupelnie sie nie zgadzam - obsluga byla bardzo mila i pomocna i sniadanie smaczne.
jejq 3 lipca 2019 15:13 Odpowiedz
Relacja super, właśnie zaczęłam poważnie rozważać wakacje na Komorach!@pbak mógłbyś powiedzieć, ile dni byliście na miejscu i ile was to całościowo kosztowało (bez lotów z Europy)? Próbowałam policzyć dni w relacji, ale się pogubiłam :P
pbak 3 lipca 2019 15:39 Odpowiedz
Na miejscu bylismy 8 dni, od soboty do nastepnej niedzieli. Szczerze mowiac nie pamietam ile wydalismy na miejscu. Tak na moje wyczucie bylo drozej niz np w Azji Pd ale ciut taniej niz Afryce kontynentalnej czyli np w Senegalu czy Tanzanii.