0
flower188 18 kwietnia 2018 14:26
W ramach wdzięczności za wiele podsuniętych pod nos okazji lotniczych, postanowiłam zadebiutować napisaniem relacji z kierunku, który jest w społeczności F4F dość popularny.
Nie będzie to jednak relacja dla hardcorowych podróżników, nie będzie też wypasu luksusowych hoteli – Wietnam w wersji light czyli Azja for the very first time (no prawie, ale ZEA to raczej mało azjatycki klimat).

Jesień 2017 - myślę sobie, że to ostatni rok kiedy możemy zaszaleć z dłuższym urlopem niezależnie od terminu (od następnego roku czeka nas szkoła), młodsza latorośl (lat 3,5) już bardziej komunikatywna i prostsza w ogarnięciu, lepiej sobie radzi ze swoją astmą i „alergią” na ugryzienia komarów to może wreszcie zrobimy jakąś egzotykę. Sri Lanka to moje marzenie, ale na Tajlandię, czy Dominikanę też się nie pogniewam - byleby trafiła się jakaś fajna okazja.
Odświeżam sobie w piątek popołudniu stronkę z biletami czarterowymi, przecieram oczy ze zdziwienia i widzę: Sajgon z WAW za 799PLN w dwie strony. Niewiele myśląc od razu założyłam sobie wstępną rezerwację (niewątpliwy plus posiadania dostępów do systemów rezerwacyjnych biur podróży :), po kilku dniach zastanowienia (a bo to jeszcze końcówka pory deszczowej, a bo to może nie najlepszy kraj na pierwszy wypad do Azji Płd-Wsch, a bo jak córy zniosą tą wilgotność, a co tam w ogóle można robić itd.) decyzja została podjęta – lecimy do Wietnamu!
Zastanawialiśmy się między Phu Quoc a rejonem Mui Ne i wygrał ten ostatni, bo to najsuchszy rejon Wietnamu no i można spróbować swoich sił w kitesurfingu, plus sporo fajnych rzeczy do zobaczenia w niewielkiej odległości (jakoś nie uśmiechało mi się co kilka dni przeprowadzać z dwójką przedszkolaków).
Plan wyjazdu był raczej ekonomiczny, bo tak się złożyło że akurat w 2017 to był nasz 6. wyjazd zagraniczny, ale chcieliśmy uszczknąć jeszcze trochę zimy i po prostu odpocząć, do tego nałożyła się niezła okazja cenowa. Do wyjazdu mieliśmy półtora miesiąca, więc na spokojnie zrobiliśmy sobie dodatkowe szczepienia (WZW A plus my dorośli jeszcze dawkę przypominającą tężca), kupiliśmy Muggi, zrobiliśmy wstępny plan i rozeznanie co można zobaczyć/gdzie pojechać na miejscu, zapoznaliśmy dziewczynki wstępnie z Wietnamem oglądając i czytając na potęgę relacje Neli małej reporterki, wyrobiliśmy sobie wizy online, ogarnęliśmy rezerwacje na bookingu, dodatkowe ubezpieczenie, lekcje kite'a i prywatny transfer z lotniska na wybrzeże (komfort z dzieciakami przeważył, choć przejażdżkę sleepeing busem dalej mam na bucket list).

Podróż przebiegła całkiem sprawnie, choć wiadomo zmęczenie trochę nas wieczorem dopadło (do Wawy też z Krakowa musieliśmy jeszcze dojechać, 11h lotu plus jeszcze 4h drogi z Sajgonu do MuiNe musiało się jakoś na nas odbić – dziewczynki bardzo pozytywnie zaskoczyły i zniosły to wszystko bez żadnego marudzenia, kłótni itd. większość drogi po prostu przesypiając lub czymś się zajmując bo każda z nich na podróż miała swój plecaczek ze skarbami i umilaczami podróży w postaci słodyczy/przekąsek/książeczek/kolorowanek/kart do gry itd. - system rozrywki pokładowej też okazał się mega ułatwieniem), a jedynym problemem był pijany koleś na pokładzie samolotu przez którego o mało nie mieliśmy awaryjnego lądowania (w Sajgonie z samolotu odebrała go policja ;).
W MuiNe na 8 noclegów jako miejscówkę obraliśmy skromny hotelik 3* przy samej plaży z bardzo fajnym basenem i ogrodem oraz śniadaniami w cenie (spokojnie mogę polecić – Four Oceans Resort). Samo MuiNe jest mocno turystyczne z wszelkimi tego plusami i minusami: jest dużo sklepów, straganów ale też knajp, szkółek kitesurfingowych, firm organizujących wycieczki lokalne. Faktycznie menu w języku rosyjskim to norma, ale że hotele nie mają tam raczej wersji all inclusive to turyści zza naszej wschodniej granicy to głównie rodziny z dziećmi, tacy normalni (może to kwestia hotelu jaki wybraliśmy i tego, że był trochę na uboczu).
Nie mam daru „lekkiego pióra”, nie mam też zamiaru opisywać każdego dnia naszego pobytu i rodzinnych perypetii ;) więc postaram się tylko pokrótce opisać praktyczne informacje i nasze konkluzje odnośnie podróżowania po Wietnamie.

Większość naszego pobytu przeznaczyliśmy na błogie lenistwo i wodne szaleństwa zarówno w morzu jak i nad basenem, też po ciemku kiedy nad naszymi głowami latały nietoperze ;)
Na miejscu przy okazji wieczornego spaceru na kolację, zaklepaliśmy sobie wycieczkę całodniową do Dalat, jakoś nie jesteśmy zwolennikami zorganizowanych wycieczek więc wybraliśmy opcję private tour czyli wynajem po prostu samochodu z kierowcą i biletami wstępu w cenie (korzystaliśmy z tego kilkukrotnie i zawsze była to 7-os Toyota Fortuner), dzięki temu spędzaliśmy w wybranych atrakcjach tyle czasu ile chcieliśmy, mniej dla nas interesujące przeskakując przelotnie, mogliśmy robić sobie przerwy kiedy my (a właściwie nasze córy) tego chcieliśmy.
Za ten trip zapłaciliśmy 110$ (2os dorosłe +2 dzieci, ok. 500km w sumie), wyjazd był o 5 rano (foteliki dla dzieci to chyba nieznany tam temat – zostaliśmy zapewnieni że foteliki będą żeby dzieciom było wygodnie spać w trasie i mieliśmy … dmuchany materac na całej tylnej kanapie :D nie powiem wygodne to było ale z bezpieczeństwem to chyba średnio ;).
Zobaczyliśmy podczas tej wycieczki: wodospad Prenn (można tam za dodatkową opłatą zjechać taką gondolką do wodospadu, pojeździć na słoniu/bawole/strusiu, wypożyczyć tradycyjne wietnamskie ao dai do zdjęć itd.), jakieś punkty widokowe po drodze na fotki (czasem sama droga a właściwie jej brak, bo wcześniej w październiku były spore powodzie w Wietnamie, była sama w sobie atrakcją) np. przy plantacji kawy albo przy bananowcach, tarasach ryżowych itd., ogrody kwiatowe w Dalat, jakieś świątynie buddyjskie, Crazy House, kolejne świątynie, jakiś skansen, z degustacji i zakupu kawy zrezygnowaliśmy bo taka turystyczna masówa, na zakończenie akurat udało się nam utrafić na zachód słońca na Czerwonych Wydmach (dzieci zaliczyły zjeżdżanie na „sankach” po piachu), kierowca zawiózł nas jeszcze do restauracji którą mu wskazaliśmy na kolację.
Kierowcy oczywiście nie mówią ni w ząb po angielsku mimo deklaracji Pana z biura ;) więc posiłkowaliśmy się aplikacją google translate z zaciągniętym słownikiem wietnamskim aby powiedzieć mu np. żeby nas zawiózł do apteki (małej wyskoczyło jakieś uczulenie i zaczęła trochę puchnąć na buzi z takimi plackami a oczywiście wszystkie Zyrteki i wapna zostały w pokoju).
Kolejne wycieczki robiliśmy już przez „pociotka” managera naszej restauracji hotelowej – dwa półdniowe wyjazdy ze wskazaniem co chcemy zobaczyć kosztowały nas 75$.
Pojechaliśmy wczesnym rankiem na Białe Wydmy gdzie poszaleliśmy trochę na quadach (nie pamiętam już ceny 200tysVDN?), porobiliśmy zdjęcia przy Lotus Lake, połaziliśmy po Czerwonym Kanionie, brodziliśmy w Fairy Stream (niesamowita frajda dla dzieciaków! plus na obiad jest tam knajpka z takim jakby minizoo w pięęęęknym ogrodzie), pojechaliśmy do wioski rybackiej.
Następny dzień to była latarnia KeGa z pływaniem tą ich charakterystyczną okrągłą łódką jak miednica wyglądającą, port w Phan Thiet, świątynie PoShanu Cham, plantacje pitthayi (przepyszny owoc! córy zakochane w nim) – kierowca również ni w ząb nie mówił po angielsku i tu komunikacja wyglądała tak że dzwonił do tego managera restauracji a tamten tłumaczył - chcieć to móc ;)
Kurs kitesurfingowy trwał przez kilka dni i rozliczyliśmy się na koniec podsumowując ile godzin pływania wyszło (nie zawsze są warunki z wiatrem do tego), instruktor Polak naprawdę super godny polecenia, sam kite to według męża niezła frajda a jedynym minusem było fatalne poparzenie przez meduzę na całej ręce (po powrocie do PL rany leczone przez 2 miesiące i blizny niestety zostaną – gorzej, że na lotnisku przy powrocie do kraju widzieliśmy kobietę, która miała poparzone pół twarzy…). To była jedyna „zdrowotna” przygoda jaka nas tam spotkała a jadaliśmy w różnych miejscach: stragany, ichniejsze restauracyjki gdzie obok Ciebie leży pies drapiący się od pcheł a koleś który przynosi Ci jedzenie przed chwilą go głaskał i tylko masz nadzieję, że umył ręce…:), gdzie w łazience masz rysunki zakazujące wymiotowania do umywalki (wtf? ;), gdzie po murku oddzielającym Twój stolik od plaży przebiega gigantyczny karaluch :). Już przed wyjazdem i w trakcie również łykaliśmy probiotyki, więc może to nas uchroniło przed jakimś struciem a może mieliśmy po prostu szczęście.
Jedzenie w Wietnamie to w ogóle odrębny temat, choć myślę że do kuchni azjatyckiej na tym forum nie muszę nikogo przekonywać. Było po prostu geeeeeenialne, zwłaszcza owoce morza, uwielbiam krewetki i jadłam tam chyba codziennie, próbowaliśmy też krokodyla, strusia, rekina, przegrzebki, ostrygi, rybki, sajgonki, był też żółw ale tego nie próbowaliśmy, wąż, jaszczurka, smażone banany, rewelacyjna kawa mrożona ze skondensowanym mlekiem, winko z rejonu Dalat (wersja export dużo lepsza), regionalne piwo, dla dzieciaków różne koktajle owocowe, kokosy, owoce - za żaden posiłek nie zapłaciliśmy więcej niż 70pln/4os.
Pod względem finansowym były to rewelacyjne wakacje gdzie nigdzie nie musiałeś się liczyć z kasą bo wszystko było tak tanie! Nie pokusiliśmy się z dzieciakami, ale przykładowo wynajem skutera to był koszt około 4$ (a wszystkie ceny zawsze można było jeszcze negocjować), masaże, pijawkowe spa, shopping – żadna z tych rzeczy nie zrujnowałaby portfela. Ostatniego dnia pojechaliśmy taksą (kursy wychodziły nas w cenie 2-3PLN) do takiej strefy foodcourt (Dong Vui) dość sporo oddalonej od naszego hotelu, ale nie żałowaliśmy – jadłam tam chyba najlepsze danie hinduskie w życiu, zresztą wok z krewetkami czy inne były też super, extra klimatyczne miejsce, fajna muza, pełno pysznego żarcia i możesz zamawiać z kilku restauracji, generalnie świetne miejsce dla młodych ludzi takie na trochę większym wypasie sanitarnym niż strefy BoKe :) Jak starsza córka wszystkiego chętnie spróbuje i nie było z nią żadnego problemu bo uwielbia owoce morza, tak młodsza jest bardziej oporna na nowości i na ogół jadała spaghetti carbonara lub pizzę hawajską, a my stwierdziliśmy że nie mamy ochoty z nią walczyć i nic się nie stanie jak przez kilka dni będzie miała mało urozmaiconą dietę, tylko… uwierzcie mi Wietnamczycy naprawdę nie umieją zrobić ani dobrej carbonary, ani dobrej pizzy (najlepsza była w Pacifico naprzeciwko naszego hotelu) :)
Jako pamiątki kupiliśmy sobie czajniczek do parzenia kawy po wietnamsku, spore zapasy kawy typu robusta i kopi luwak, wężówkę ze skorpionem i kobrą (dopiero później kolega mówił, że widział na lotnisku w PL taką wystawę zakazanych rzeczy wwożonych do kraju i takie flaszeczki jak nasze :)
Po 8 dniach pobytu w MuiNe pojechaliśmy do Sajgonu (też korzystaliśmy z prywatnego transferu i też koszt to było 75$). Do Sajgonu przyjechaliśmy już po ciemku, ale było bardzo czuć różnicę w wilgotności powietrza i odczuwalnej temperaturze. W MuiNe było przyjemnie ciepło, wiał zawsze wiaterek, w Sajgonie faktycznie było parno i człowiek od razu robił się mokry – z perspektywy czasu dobrym pomysłem była od razu „strzałka” na wybrzeże gdzie dziewczyny łagodnie weszły w zmianę klimatu, pozostanie w Sajgonie po przylocie mogłoby być dla dzieciaków zbyt dużym szokiem i mogło zrazić je (i nas poprzez ich marudzenie również). Hitem była sytuacja w restauracji kiedy już zamówiliśmy jedzenie, więc nie było jak wyjść i nagle zgasło w całej dzielnicy światło, więc właściciele (przemiła rodzinka) postawili nam na stoliku świecę… W Wietnamie raczej klimy nie uświadczysz w knajpie, więc jak wiatraki padły, to zrobiło się niemiłosiernie gorąco plus ta świeca jeszcze, a ja się zastanawiałam czy zaraz nie przebiegnie mi pod nogami szczur (przed chwilą idąc chodnikiem akurat tak się stało :), do tego jedzenie choć pięknie podane było najgorsze podczas całego wyjazdu. Jednak towarzystwo osób z sąsiedniego stolika i rodzina właścicieli byli tak mili, że wieczór był mimo wszystko jednym z przyjemniejszych. Zaliczyliśmy też wieczorne zwiedzanie socjalistycznego w klimacie Sajgonu a następnego dnia wybieraliśmy się na pierwszą w pełni zorganizowaną wycieczkę podczas naszego wyjazdu po delcie Mekongu (plus jakaś świątynia) i jedyną, z której byliśmy średnio zadowoleni (jednak takie telezakupy na żywo i degustacje z naciskiem na zakup są trochę nie w naszym stylu ;).
Samo Ho Chi Ming City zrobiło na nas bardzo fajne wrażenie, miasta idealnego na shopping i imprezowanie (co naturalnie u nas z dzieciakami zupełnie odpadało :), ruch samochodowo-skuterowy przy pierwszym zetknięciu faktycznie robi wrażenie ale jak przywykniesz do ich trybu jazdy (ciągłe trąbienie) to mityczne przejście przez ulicę nie stanowi żadnego problemu i w ogóle nie miałam strachu, że coś nas rozjedzie :)
Tak w sumie zakończył się nasz wyjazd, bo następnego ranka na spokojnie udaliśmy się na lotnisko żeby znowu zaliczyć lot dreamlinerem, wyjazd dzięki któremu zakochaliśmy się w Azji Południowo-Wschodniej. Wietnam jak i pewnie reszta Azji jest cudownym miejscem na wakacje, niedrogim, bezpiecznym i tak łatwym do zorganizowania na własną rękę, że aż dziw że ktoś tam jeździ na zorganizowane wycieczki. Dwóch rzeczy z naszego wstępnego planu nie zrealizowaliśmy: nie zrobiłam sobie cooking class w MuiNe i nie pojechaliśmy do tuneli Cu Chi, ale w sumie z tego świadomie zrezygnowaliśmy żeby nie przeładowywać dzieciakom „programu” i nie musieć spędzać dodatkowej, trzeciej nocy w Sajgonie. :) Zawsze mamy pretekst do tego, żeby tam wrócić i pewnie zrobić jeszcze raz wycieczkę po delcie Mekongu ale tym razem po „naszemu” i może w połączeniu z Kambodżą.
Całość wyjazdu, uwzględniając odcięcie prowizji (po raz kolejny: plusy z pracy w firmie, która ma biuro podróży ;) za noclegi z bookingu, jeszcze za loty, ubezpieczenia, wliczając w to wszystkie koszty i atrakcje na miejscu (kurs kite), zakup pamiątek dla siebie i rodziny bez żadnych specjalnych oszczędności , wizy to wyszedł mi koszt ok.10200PLN/4 os/11dni (wyjazd w drugiej połowie listopada i całkiem dobry kurs dolara wtedy).
To co znalazłam w swoich rozpiskach i kalkulacjach to:


w $
zakwaterowanie saigon ze śniadaniem - 96
zakwaterowanie mui ne ze śniadaniami - 480
lekcje kite+ubezpieczenie - 350
delta mekongu - 48
dalat - 110
transport z saigonu do mui ne - 75
transport z saigonu na lotnisko - 10
wycieczki wokół mui ne - 75
transport z mui ne do saigonu - 75
Wyżywienie, wydatki na miejscu, pamiątki - 450
W wielu miejscach i za wiele rzeczy pewnie przepłaciliśmy, ale biorąc pod uwagę całościowy koszt to woleliśmy postawić na wygodę (prywatne transfery, taksówki zamiast publicznego transportu) i czasem nie mieliśmy sumienia się nawet targować, bo bieda tam jest widoczna i to bardzo zwłaszcza jak się jedzie przez interior, poza turystycznymi miejscówkami.

Proszę wybaczyć mi brak zdjęć – to był wyjazd stricte rodzinno-wakacyjny więc na fotkach jesteśmy my i nasze dzieci a jakoś nie jestem zwolenniczką upubliczniania swojego i córek wizerunku ;) Może jeszcze uda mi się wyszukać jakieś foty, gdzie przynajmniej twarz nie jest widoczna to dorzucę ;) Jakby ktoś miał dodatkowe pytania to w miarę pamięci postaram się odpowiedzieć – mam nadzieję, że komuś się moja relacja przyda i zdecyduje się na eksplorację Wietnamu, także z małymi dziećmi.
A! Komarów było jak na lekarstwo, a mimo jeszcze pory deszczowej padało nam w sumie w 1 dzień.

P.S. zdjęcia sa dodane do bloga f4f bo tu mi nie wchodziły w takim rozmiarze w jakim są

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

koala22 14 stycznia 2019 00:47 Odpowiedz
Hej @flower188 Dzięki za relację.Czy możesz mi powiedzieć, na czym polega dostęp do systemu rezerwacji biur podróży? "Niewiele myśląc od razu założyłam sobie wstępną rezerwację (niewątpliwy plus posiadania dostępów do systemów rezerwacyjnych biur podróży :)"
flower188 21 marca 2019 14:37 Odpowiedz
praca w jednym z nich :D choć ja jestem od finansów a nie obsługi klienta