Plan wędrówki górskiej: Poniedziałek: Gavarnie - Cirque de Gavarnie – Breche de Roland - Tallon – Cirque de Gavarnie - Gavarnie Wtorek: Gavarnie – Breche de Roland – Schronisko Goriz Środa: Goriz – Monte Perdido – Goriz Czwartek: zejście do Torli i popołudniowy przejazd do Barcelony
Koszty: 760 zł za loty z bagażem rejestrowanym + 200 Euro na życie: bilety autobusowe w Hiszpanii (23), camping La Bergerie w Gavarnie (18 Euro za 2 noce), kamping w Torli (niecałe 10 Euro), nocleg w hotelu w Barcelonie (20), bilet na metro w Barcelonie (polecam bilet T-DIA za 8,60 € na pierwszą strefę bo spokojnie można na nim udać się w najważniejsze zakątki a poza tym umożliwia dojechanie na lotnisko bez dodatkowych opłat), pożywienie.
W tą podróż wybrałem się sam. Sam, nie z wyboru ale z konieczności. Uważam, że w góry (te powyżej 2000 m) nie powinno się jeździć samemu, ale jak ekipa nawali a w innym terminie się nie da, no to pozostaje samotność. Na szczęście (?!) na miejscu tłumy. Dlaczego Pireneje? Powody są w sumie trzy: chciałem gór wysokich innych niż Alpy; chciałem wykorzystać fakt, że dzięki połączeniu lotniczemu Kraków – Lourdes można tam szybko dotrzeć; zostałem zainspirowany przez blog Pani Katarzyny Nizinkiewicz KOCHAM GÓRY blog.kwark.pl i jej książkę „Wędrówki Pirenejskie”.
NIEDZIELA 12 08 Odjazd z Krakowa PKP na lotnisko o 4:52, lot 7:10. Przed 10:00 na lotnisku w Lourdes. Stamtąd szybko autobusem (1 €) do centrum. Wizyta w sanktuarium w Lourdes, Msza św., i prośba by Maryja jakoś ogarnęła transport bo normalny jeździ tylko w dni robocze a z miejscowymi trudno się dogadać i zostaje autostop. Maryja wysłuchała, bo podróż trwała niecałą godzinę. Trzy szybkie stopy. Pierwszego łapałem mniej niż 10 minut, drugi zatrzymał się sam bo widział jak wysiadam z pierwszego, a kierująca stopem nr 3 miała jechać tylko do Luz (jakieś 15 km przed moim celem) ale jak się dowiedziała, że będę nocował na kampingu jej znajomej to stwierdziła, że wraz z dziećmi wpadnie do niej na kawę i tak się też stało. Początek wymarzony. Życzliwość Francuzów bardzo mile mnie zaskoczyła. Na miejscu po 15:00. Kamping położony jest na końcu wioski, wystarczająco daleko od szumu barów i sklepów i wystarczająco blisko by udać się do sklepu. Szybkie rozbicie namiotu bo na horyzoncie jest burza, jest duszno i pochmurno. Po 18:00 się błyska i się leje a nawet się graduję. Namiot wytrwał. Po 20:00 sen bo sobota z jej pakowaniem i upałami polskimi wykończyły mnie mocno.
PONIEDZIAŁEK 13 08 Pobudka po szóstej. Wymarsz po siódmej w kierunku Cirque de Gavarnie. Po ósmej jestem już za Hotelem du Cirque i wchodzę na właściwy szlak, który ma mnie doprowadzić do schroniska Refuge des Sarradets i dalej na przełęcz Breche de Roland. Po jakiś dwustu metrach zaczynają się problemy: jest gęsta mgła, ścieżka rozwidla się na kilka mniejszych, która to ta prawdziwa? Czuję, że błądzę bo kiedy mgła się odsłania mam praktycznie naprzeciw siebie wodospad Le Grand Cascade, a miał być przecież po lewej stronie. Tak pokazuje mapa. Wchodzę też w coraz trudniejszy teren, mając nadzieję, że jakoś dojdę do tej ścieżki. Po kilkunastu minutach takiej tułaczki na szczęście zauważam dwie osoby. Dochodzę do nich, okazuję się, że idą do des Sarradets i potem dalej do Bujarelo. Ważne, że idziemy razem, bo to zawsze raźniej. Dojście do schroniska zajmuje nam prawie trzy godziny, szlak na mapie wydaję się być najkrótszy, po dokładnej analizie widać za to że pokonujemy dużą różnica wysokości. Kiedy wychodzimy ponad mgłę i chmury słońce grzeje. Na tej wysokości, jakieś 1700 m n.p.m., drzew jest nie wiele. Tak dochodzimy do schroniska. Tu się rozdzielamy. Robię przerwę, zgłodniałem mocno. Potem dalej w górę, raz ścieżka prowadzi zboczami lodowca, nie jest niebezpiecznie bo wydeptana porządnie ale dobrze by tu było mieć okulary przeciwsłoneczne bo odbijające się od śniegu promienie słońca mocno oślepiają. Po niecałej godzinie od schroniska jestem na przełęczy czyli na 2872 metrach. Jak na przełęcz przystało wieje mocno, ludzie chowają się za większymi kamieniami. Widok jest wspaniały: z jednej strony pomalowane zielenią francuskie Pireneje, po drugiej wysuszone szczyty Pirenejów hiszpańskich. Dla mnie cel jest jeszcze godzinę w górę stąd – Tallon 3144. Po krótkiej przerwie dołączam do większej grupy Hiszpanów, którzy jednak gdzieś w połowie szlaku rezygnują bo jedna kobieta z grupy ma problemy zdrowotne. Dołączam do dwójki młodych Francuzów, ale po chwili jeden z nich staje. Rozmowy trwają, chyba będzie wycof, więc na szczyt docieram sam. Cieszę się, widząc, że są nie tylko schodzący ale i kilku wchodzących. Po ponad godzinie docieram na szczyt. Pierwszy trzytysięcznik w życiu zdobyty. Jest radość. Schodzę praktycznie do samej przełęczy z trójką Francuzów, w grupie lepiej. Poza tym po chwili widać, że najstarszy z nich zna i ten szlak i te góry wyśmienicie bo co chwilę staje i na coś wskazuje – w takim towarzystwie czuję się bezpieczniej. Na przełęczy przerwa. W głowie pojawia się myśl, że jeśli jutro chcę dojść do Hiszpanii przez Breche de Roland z ciężkim plecakiem, to muszę znaleźć inną drogę bo ta dzisiejsza poranna odpada – za duża wyrypa. Postanawiam zatem dojśc do Gavrnie przez przełęcz de Bujarelo i dalej przez Vallee des Pouey d’Aspe. Na mapie mam pokazane, że będzie jedno miejsce z łańcuchem. Po dojściu do miejsca okazuję się, że łańcuch to tam kiedyś był. Jest trochę nieprzyjemnie bo trzeba przejść przez potok i trzeba uważać by się nie poślizgnąć ale idziemy w większej grupie więc nie ma źle. Szlak rzeczywiście łagodniejszy. Po dojściu do przełęczy zauważam też wielki parking Col de Tentes – ktoś to tu nieźle wykombinował, bo można wjechać na ponad 2200 metrów. Schodzę koło Cabany des Soldats, ścieżka jest wyraźna i bardzo przyjemna. Dolina jest piękna, świstaki, trawy, mgły i chmury znów. Trochę błądzę przed samym Gavarnie bo szlak miesza się ze ścieżkami wypasu owiec, ale przyjazny biegacz górski kieruje mnie na właściwą drogę. Po 19:00 docieram do Gavarnie, boli mnie gardło, szukam apteki ale nie ma. Spoczynek wczesny bo wtorek to najcięższy dzień wyprawy (wg planów).
WTOREK Budzę się z bólem gardła. Jedyne to dobrze, że wcześnie bo mam czas na to by spokojnie się pozwijać i zjeść. Wymyślam plan B: dojazd stopem na parking Col de Tentes niedaleko Bajurelo i dopiero stamtąd wg planów. Plan się udaje choć złapanie stopa zajmuje mi ponad pół godziny bo ruch tam nie aż tak wielki. Zaczynam spokojnie, idę mniej więcej tempem sześcioletniego Marcela i jego mamy bo co chwilę się wyprzedzamy: raz oni mnie, raz ja ich. Spokojnie ale zdecydowanie. Przy schronisku spotykam dwóch Francuzów, którzy też idą do Goriz. Suszą się tu bo trochę zmokli w nocy w lesie, więc obiecuję na nich zaczekać na Breche de Roland. Na przełęczy znów wieje, ale jak się człowiek za większą skała schowa to można się i opalać. Po jakiś 20 minutach w końcu są. Idziemy razem w kierunku Goriz. Ścieżka na początku jest bardzo widoczna, potem dwukrotnie mammy poważne problemy z orientacją ale jakoś ( przy pomocy innych ) radzimy sobie. Gardło boli, plecak ciąży więc trochę zwalniam i widzę jak się oddalają. Widać schronisko – zostało może jakieś 40 minut. Mam kryzys i urządzam sjestę. Po niecałej godzinie robię ostatni odcinek, to jest też wkurzenie wielkie bo ścieżka jest słabo oznaczona: żadnych znaków, żadnych tabliczek. W końcu koło 19:00 jestem przy Goriz. Schronisko otoczone namiotowym miasteczkiem. Jest ich ponad 70. Rozbijam się, koło mnie znajoma dwójka Francuzów. Dopóki jest słońce jest ciepło, kiedy zachodzi to w momencie robi się zimno. Jesteśmy w ścisłym Parku Narodowym – można się tu rozbijać w namiocie ale tylko przy schronisku i tylko na noc. Za darmo. W kontenerze przy schronisku są umywalki i toalety. Niektórzy do kąpieli wykorzystują strumień. Spoczynek koło 22:00, w głowie pojawia się myśl, że z takim bólem gardła i osłabieniem to te Mt Perdido nie ma sensu. To są w końcu moje wakacje. Odpuszczam. Francuzi, proponują by iść wspólnie, chcą wstać o 6:00, zebrać się i iść. Mówię, że zobaczę, że może wstanę. W głowie wiem, że nic z tego nie będzie. Znam swój organizm. Nie i koniec. Noc jest mega zimna. Muszę raz wyjść z namiotu – jest jakieś 7 stopni. Masakra.
ŚRODA: Zostaję obudzony o 8:40 przez pracownicę Parku Narodowego, mówi, że mam poskładać namiot. Jestem w szoku gdy widzę, że z 70 namiotów zostały jakieś może trzy, które też za chwilę znikną. Leniwie jem śniadanie. Modlę się. Dziś 15 08. Wielkie święto maryjne. Ile to razy już udało mi się je przeżyć je w górach! Po śniadaniu rodzi się myśl, że może w sumie nie zaszkodzi zejść do Torli na spokojnie już dziś. Pogoda jest piękna, jest 11:00, mam na to cały dzień, nie muszę gonić i się spinać. Po 11:00 wychodzę. Przy rozwidleniu szlak pieszy / wspinaczka wybieram ten drugi bo wiem, że będzie szybciej i trafiam na odcinek łańcuchów i prętów – jest trochę stromo ale adrenalina musi być. Po jakiś 4 godzinach docieram na parking Pradera Ordessa. Widoki są niesamowite: czuję się jakbym był w wielkim kanionie. Kiedy widzę, że jest opcja dojazdu autobusem za 3 € to ją wybieram. Kierowca autobusu jest bardzo miły dla turystów bo zatrzymuje się kilkakrotnie przy kempingach. Ja wysiadam blisko Campingu Rio Ara, bo jest najbliżej miasteczka. Po 16:00 jestem już na polu namiotowym. Baza jest niezła: toalety i prysznice wyglądają na całkiem nowe, jest tam mini market, jest też bar / kawiarnia. Po klasycznym posiłku górskim mojego wyjazdu czyli kuskusie z pomidorami z puszki wybieram się na obchód Torli. Mam nadzieję, że znajdę tam kościół by móc odprawić Mszę. Kościół jest, Msza o 20:00 więc mam trochę czasu na miejskie wędrówki. Miasteczko jest piękne. Ma wszystko co potrzeba: jeden kościół, jedną aptekę, jednego piekarza, jeden bazar, dwa sklepy spożywcze, kilka hoteli, i wiele kanjpeczek, restauracji i kawiarni. Po Mszy po hiszpańsku docieram po 21:00 na pole, jest tu kilka samotników. Ktoś spędza czas przy piwku, ktoś sam z wielkim namaszczeniem celebruje ostatniego na dziś papierosa. Ja cieszę się tym, że mimo że już słońca nie ma to jednak nie jest aż tak zimno jak w Goriz. Choć niebo nocą to już nie to co w Goriz, bo jednak miasteczko trochę światełek ma…
CZWARTEK: Leniwy poranek. Ciepło zaczyna być dopiero wtedy kiedy promienie słońca dotykają naszego pola czyli koło 8:40. Celebruję poranek : idę na kawę do miasteczka. Przechadzam się po nim dokładniej, bo z rana sił więcej a i ból gardła minął. Robię zdjęcia, napawam się widokami, obserwuję miejscowych. Zastanawiam się jak wygląda tu życie zimą. Po 12:00 jestem już w okolicach przystanku, bo trzeba się było wymeldować z pola. Z plecakiem nie chcę mi się chodzić specjalnie. Koczuję na trawie, cieszę się słońcem, górskimi widokami, przeglądam mapę. O 15:05 wsiadam do autobusu do Barbastro, potem przesiadka na ten do Barcelona Sants. Po pokonaniu ponad 300 kilometrów i jakiś 5 godzinach jestem w Barcelonie. Jeżeli chodzi o poziom dźwięku to przeskok jest niesamowity: ze świata ciszy trafiam do świata wielkiej imprezy. Nawet w hotelu jest głośno. Ale Barcelona nocą też ma swoje uroki: tłumy ludzi, knajpeczki, radość życia. Po 23:00 wracam bo piątek to jedyny dzień na zwiedzanie Barcelony i muszę mieć siły.
PIĄTEK: Barcelona rano to inna bajka. Cicho i sennie. I dobrze bo można sprawnie przemieszczać się po mieście. Po znalezieniu Lockera, który się zaopiekuje plecakiem (7 €/dzień), po 9:00 docieram do Sagrada Familia, legendarnego kościoła dalej w budowie, projektu Gaudiego. Pierwszy raz w życiu autentycznie wzruszam się w kościele ze względu na jego piękno. Bogato rzeźbiony, obfity w różne symbole i ukryte znaczenia. Wiele rzeczy ma tu znaczenie szczególne: kolory, użyte materiały. Dzięki systemowi audioguide dostaję duży pakiet informacji (po ang bo polskiej opcji brak). Spędzam tu prawie dwie godziny, potem idę do katedry by tam w jednej z kaplic dołączyć się do odprawianej Mszy. Dzień jest szczególny bo modlimy się o pokój – dokładnie rok temu doszło do zamachu terrorystycznego gdy na Rambli wjechano w tłum ludzi. Po Mszy głód gna mnie do La Boqueria – jednego z bazarów Barcelony, słynnego z kulinarnych specjałów. Zapachy zniewalające. Bogactwo różności: przyprawy (szafran!), owoce, wołowina, owoce morza. Poza zwykłymi stoiskami jest też tu masa knajpeczek, wszystko robione na miejscu ze świeżych składników. Zamawiam spagueti frutti di marre i to że rozpoczyna się burzowa ulewa wcale mi nie przeszkadza. Jedzenie jest świetne: po górskich kuskusach wreszcie coś naprawdę sycącego i znakomicie przyprawionego. Po tej uczcie docieram jeszcze do centrum miasta by trochę się powłóczyć, poprzyglądać ludziom, zwariowanej komunikacji i niecodziennej architekturze. Natrafiam jeszcze na dwa budynki autorstwa Gaudiego (La Pradera i Casa Batllo) i cieszę nimi oczy. Po 17:00 wyruszam na lotnisko. Tam widać, że może być problem z lotem na czas bo wiele lotów Ryanaira odwołanych i a loty innych linii mocno opóźnione ze względu na burzę. Zamiast 21:50 odlatujemy w końcu o 00:10 i tak mój wyjazd zahacza o sobotę. Odbyta wędrówka górska: Poniedziałek: Gavarnie – Cirque de Gavarnie – Breche de Roland - Tallon – Puerto du Bajurelo dolina des Pouey D’Aspe – Gavarnie Wtorek: Gavarnie – Breche de Roland – Schronisko Goriz Środa: Goriz – Parking Pradera de Ordesa
Podsumowanie: Jakie są Pireneje? Te które widziałem były dzikie bo bardzo słabo oznakowane. To co mnie ujęło to piękne doliny, niesamowite widoki, teren który jest bardzo wymagający i kruchy a jednocześnie obfitujący w wodę. Na Monte Perdido jeszcze wrócę, nie odpuszczę. Ale chyba nie za rok. Wschód kusi…
Czas: 12 08 – 17 08 2018
Lot tam: Kraków – Lourdes (Francja), Ryanair
Lot powrotny: Barcelona El Prat – Katowice, Wizzair
Literatura:
Mapa: Parque Nacional de Ordesa y Monte Perdido 1:25 000 - Alpina Editorial https://sp.com.pl/parque-nacional-de-ordesa-y-monte-perdido-214908
Przewodniki: Pireneje (t.1 i t.2) Kev Reynolds, Sklep Podróżnika
Relacje z podróży: Wędrówki Pirenejskie, Katarzyna Nizinkiewicz, Sklep Podróżnika
Przydatne strony:
http://www.pireneje.pl/online.php (ktoś już tam był wcześniej i dobrze to opisał)
http://www.ffcam.fr/rechercher_refuge_chalet.html (mapa ze schroniskami i cabanami)
https://www.openstreetmap.org/#map=13/42.6886/-0.0014 (alternatywa do Google Maps)
http://summer.gavarnie.com (wiele praktycznych informacji)
https://www.geoportail.gouv.fr/carte (dokładna francuska mapa on-line)
http://www.pyrenees-refuges.com/#8/42.902/0.676 (mapa schronisk i caban)
Blogi:
http://blog.kwark.pl (wciąga bardzo!)
http://morgusiowe-wedrowki.blogspot.com/2017/11/dolina-ordesy-i-monte-perdido.html
Plan wędrówki górskiej:
Poniedziałek: Gavarnie - Cirque de Gavarnie – Breche de Roland - Tallon – Cirque de Gavarnie - Gavarnie
Wtorek: Gavarnie – Breche de Roland – Schronisko Goriz
Środa: Goriz – Monte Perdido – Goriz
Czwartek: zejście do Torli i popołudniowy przejazd do Barcelony
Koszty: 760 zł za loty z bagażem rejestrowanym + 200 Euro na życie: bilety autobusowe w Hiszpanii (23), camping La Bergerie w Gavarnie (18 Euro za 2 noce), kamping w Torli (niecałe 10 Euro), nocleg w hotelu w Barcelonie (20), bilet na metro w Barcelonie (polecam bilet T-DIA za 8,60 € na pierwszą strefę bo spokojnie można na nim udać się w najważniejsze zakątki a poza tym umożliwia dojechanie na lotnisko bez dodatkowych opłat), pożywienie.
W tą podróż wybrałem się sam. Sam, nie z wyboru ale z konieczności. Uważam, że w góry (te powyżej 2000 m) nie powinno się jeździć samemu, ale jak ekipa nawali a w innym terminie się nie da, no to pozostaje samotność. Na szczęście (?!) na miejscu tłumy.
Dlaczego Pireneje? Powody są w sumie trzy: chciałem gór wysokich innych niż Alpy; chciałem wykorzystać fakt, że dzięki połączeniu lotniczemu Kraków – Lourdes można tam szybko dotrzeć; zostałem zainspirowany przez blog Pani Katarzyny Nizinkiewicz KOCHAM GÓRY blog.kwark.pl i jej książkę „Wędrówki Pirenejskie”.
NIEDZIELA 12 08
Odjazd z Krakowa PKP na lotnisko o 4:52, lot 7:10. Przed 10:00 na lotnisku w Lourdes. Stamtąd szybko autobusem (1 €) do centrum. Wizyta w sanktuarium w Lourdes, Msza św., i prośba by Maryja jakoś ogarnęła transport bo normalny jeździ tylko w dni robocze a z miejscowymi trudno się dogadać i zostaje autostop. Maryja wysłuchała, bo podróż trwała niecałą godzinę. Trzy szybkie stopy. Pierwszego łapałem mniej niż 10 minut, drugi zatrzymał się sam bo widział jak wysiadam z pierwszego, a kierująca stopem nr 3 miała jechać tylko do Luz (jakieś 15 km przed moim celem) ale jak się dowiedziała, że będę nocował na kampingu jej znajomej to stwierdziła, że wraz z dziećmi wpadnie do niej na kawę i tak się też stało. Początek wymarzony. Życzliwość Francuzów bardzo mile mnie zaskoczyła. Na miejscu po 15:00. Kamping położony jest na końcu wioski, wystarczająco daleko od szumu barów i sklepów i wystarczająco blisko by udać się do sklepu. Szybkie rozbicie namiotu bo na horyzoncie jest burza, jest duszno i pochmurno. Po 18:00 się błyska i się leje a nawet się graduję. Namiot wytrwał. Po 20:00 sen bo sobota z jej pakowaniem i upałami polskimi wykończyły mnie mocno.
PONIEDZIAŁEK 13 08
Pobudka po szóstej. Wymarsz po siódmej w kierunku Cirque de Gavarnie. Po ósmej jestem już za Hotelem du Cirque i wchodzę na właściwy szlak, który ma mnie doprowadzić do schroniska Refuge des Sarradets i dalej na przełęcz Breche de Roland. Po jakiś dwustu metrach zaczynają się problemy: jest gęsta mgła, ścieżka rozwidla się na kilka mniejszych, która to ta prawdziwa? Czuję, że błądzę bo kiedy mgła się odsłania mam praktycznie naprzeciw siebie wodospad Le Grand Cascade, a miał być przecież po lewej stronie. Tak pokazuje mapa. Wchodzę też w coraz trudniejszy teren, mając nadzieję, że jakoś dojdę do tej ścieżki. Po kilkunastu minutach takiej tułaczki na szczęście zauważam dwie osoby. Dochodzę do nich, okazuję się, że idą do des Sarradets i potem dalej do Bujarelo. Ważne, że idziemy razem, bo to zawsze raźniej. Dojście do schroniska zajmuje nam prawie trzy godziny, szlak na mapie wydaję się być najkrótszy, po dokładnej analizie widać za to że pokonujemy dużą różnica wysokości. Kiedy wychodzimy ponad mgłę i chmury słońce grzeje. Na tej wysokości, jakieś 1700 m n.p.m., drzew jest nie wiele. Tak dochodzimy do schroniska. Tu się rozdzielamy. Robię przerwę, zgłodniałem mocno. Potem dalej w górę, raz ścieżka prowadzi zboczami lodowca, nie jest niebezpiecznie bo wydeptana porządnie ale dobrze by tu było mieć okulary przeciwsłoneczne bo odbijające się od śniegu promienie słońca mocno oślepiają. Po niecałej godzinie od schroniska jestem na przełęczy czyli na 2872 metrach. Jak na przełęcz przystało wieje mocno, ludzie chowają się za większymi kamieniami. Widok jest wspaniały: z jednej strony pomalowane zielenią francuskie Pireneje, po drugiej wysuszone szczyty Pirenejów hiszpańskich. Dla mnie cel jest jeszcze godzinę w górę stąd – Tallon 3144. Po krótkiej przerwie dołączam do większej grupy Hiszpanów, którzy jednak gdzieś w połowie szlaku rezygnują bo jedna kobieta z grupy ma problemy zdrowotne. Dołączam do dwójki młodych Francuzów, ale po chwili jeden z nich staje. Rozmowy trwają, chyba będzie wycof, więc na szczyt docieram sam. Cieszę się, widząc, że są nie tylko schodzący ale i kilku wchodzących. Po ponad godzinie docieram na szczyt. Pierwszy trzytysięcznik w życiu zdobyty. Jest radość. Schodzę praktycznie do samej przełęczy z trójką Francuzów, w grupie lepiej. Poza tym po chwili widać, że najstarszy z nich zna i ten szlak i te góry wyśmienicie bo co chwilę staje i na coś wskazuje – w takim towarzystwie czuję się bezpieczniej. Na przełęczy przerwa. W głowie pojawia się myśl, że jeśli jutro chcę dojść do Hiszpanii przez Breche de Roland z ciężkim plecakiem, to muszę znaleźć inną drogę bo ta dzisiejsza poranna odpada – za duża wyrypa. Postanawiam zatem dojśc do Gavrnie przez przełęcz de Bujarelo i dalej przez Vallee des Pouey d’Aspe. Na mapie mam pokazane, że będzie jedno miejsce z łańcuchem. Po dojściu do miejsca okazuję się, że łańcuch to tam kiedyś był. Jest trochę nieprzyjemnie bo trzeba przejść przez potok i trzeba uważać by się nie poślizgnąć ale idziemy w większej grupie więc nie ma źle. Szlak rzeczywiście łagodniejszy. Po dojściu do przełęczy zauważam też wielki parking Col de Tentes – ktoś to tu nieźle wykombinował, bo można wjechać na ponad 2200 metrów. Schodzę koło Cabany des Soldats, ścieżka jest wyraźna i bardzo przyjemna. Dolina jest piękna, świstaki, trawy, mgły i chmury znów. Trochę błądzę przed samym Gavarnie bo szlak miesza się ze ścieżkami wypasu owiec, ale przyjazny biegacz górski kieruje mnie na właściwą drogę. Po 19:00 docieram do Gavarnie, boli mnie gardło, szukam apteki ale nie ma. Spoczynek wczesny bo wtorek to najcięższy dzień wyprawy (wg planów).
WTOREK
Budzę się z bólem gardła. Jedyne to dobrze, że wcześnie bo mam czas na to by spokojnie się pozwijać i zjeść. Wymyślam plan B: dojazd stopem na parking Col de Tentes niedaleko Bajurelo i dopiero stamtąd wg planów. Plan się udaje choć złapanie stopa zajmuje mi ponad pół godziny bo ruch tam nie aż tak wielki. Zaczynam spokojnie, idę mniej więcej tempem sześcioletniego Marcela i jego mamy bo co chwilę się wyprzedzamy: raz oni mnie, raz ja ich. Spokojnie ale zdecydowanie. Przy schronisku spotykam dwóch Francuzów, którzy też idą do Goriz. Suszą się tu bo trochę zmokli w nocy w lesie, więc obiecuję na nich zaczekać na Breche de Roland. Na przełęczy znów wieje, ale jak się człowiek za większą skała schowa to można się i opalać. Po jakiś 20 minutach w końcu są. Idziemy razem w kierunku Goriz. Ścieżka na początku jest bardzo widoczna, potem dwukrotnie mammy poważne problemy z orientacją ale jakoś ( przy pomocy innych ) radzimy sobie. Gardło boli, plecak ciąży więc trochę zwalniam i widzę jak się oddalają. Widać schronisko – zostało może jakieś 40 minut. Mam kryzys i urządzam sjestę. Po niecałej godzinie robię ostatni odcinek, to jest też wkurzenie wielkie bo ścieżka jest słabo oznaczona: żadnych znaków, żadnych tabliczek. W końcu koło 19:00 jestem przy Goriz. Schronisko otoczone namiotowym miasteczkiem. Jest ich ponad 70. Rozbijam się, koło mnie znajoma dwójka Francuzów. Dopóki jest słońce jest ciepło, kiedy zachodzi to w momencie robi się zimno. Jesteśmy w ścisłym Parku Narodowym – można się tu rozbijać w namiocie ale tylko przy schronisku i tylko na noc. Za darmo. W kontenerze przy schronisku są umywalki i toalety. Niektórzy do kąpieli wykorzystują strumień. Spoczynek koło 22:00, w głowie pojawia się myśl, że z takim bólem gardła i osłabieniem to te Mt Perdido nie ma sensu. To są w końcu moje wakacje. Odpuszczam. Francuzi, proponują by iść wspólnie, chcą wstać o 6:00, zebrać się i iść. Mówię, że zobaczę, że może wstanę. W głowie wiem, że nic z tego nie będzie. Znam swój organizm. Nie i koniec. Noc jest mega zimna. Muszę raz wyjść z namiotu – jest jakieś 7 stopni. Masakra.
ŚRODA:
Zostaję obudzony o 8:40 przez pracownicę Parku Narodowego, mówi, że mam poskładać namiot. Jestem w szoku gdy widzę, że z 70 namiotów zostały jakieś może trzy, które też za chwilę znikną. Leniwie jem śniadanie. Modlę się. Dziś 15 08. Wielkie święto maryjne. Ile to razy już udało mi się je przeżyć je w górach! Po śniadaniu rodzi się myśl, że może w sumie nie zaszkodzi zejść do Torli na spokojnie już dziś. Pogoda jest piękna, jest 11:00, mam na to cały dzień, nie muszę gonić i się spinać. Po 11:00 wychodzę. Przy rozwidleniu szlak pieszy / wspinaczka wybieram ten drugi bo wiem, że będzie szybciej i trafiam na odcinek łańcuchów i prętów – jest trochę stromo ale adrenalina musi być. Po jakiś 4 godzinach docieram na parking Pradera Ordessa. Widoki są niesamowite: czuję się jakbym był w wielkim kanionie. Kiedy widzę, że jest opcja dojazdu autobusem za 3 € to ją wybieram.
Kierowca autobusu jest bardzo miły dla turystów bo zatrzymuje się kilkakrotnie przy kempingach. Ja wysiadam blisko Campingu Rio Ara, bo jest najbliżej miasteczka. Po 16:00 jestem już na polu namiotowym. Baza jest niezła: toalety i prysznice wyglądają na całkiem nowe, jest tam mini market, jest też bar / kawiarnia. Po klasycznym posiłku górskim mojego wyjazdu czyli kuskusie z pomidorami z puszki wybieram się na obchód Torli. Mam nadzieję, że znajdę tam kościół by móc odprawić Mszę. Kościół jest, Msza o 20:00 więc mam trochę czasu na miejskie wędrówki. Miasteczko jest piękne. Ma wszystko co potrzeba: jeden kościół, jedną aptekę, jednego piekarza, jeden bazar, dwa sklepy spożywcze, kilka hoteli, i wiele kanjpeczek, restauracji i kawiarni. Po Mszy po hiszpańsku docieram po 21:00 na pole, jest tu kilka samotników. Ktoś spędza czas przy piwku, ktoś sam z wielkim namaszczeniem celebruje ostatniego na dziś papierosa. Ja cieszę się tym, że mimo że już słońca nie ma to jednak nie jest aż tak zimno jak w Goriz. Choć niebo nocą to już nie to co w Goriz, bo jednak miasteczko trochę światełek ma…
CZWARTEK:
Leniwy poranek. Ciepło zaczyna być dopiero wtedy kiedy promienie słońca dotykają naszego pola czyli koło 8:40. Celebruję poranek : idę na kawę do miasteczka. Przechadzam się po nim dokładniej, bo z rana sił więcej a i ból gardła minął. Robię zdjęcia, napawam się widokami, obserwuję miejscowych. Zastanawiam się jak wygląda tu życie zimą. Po 12:00 jestem już w okolicach przystanku, bo trzeba się było wymeldować z pola. Z plecakiem nie chcę mi się chodzić specjalnie. Koczuję na trawie, cieszę się słońcem, górskimi widokami, przeglądam mapę. O 15:05 wsiadam do autobusu do Barbastro, potem przesiadka na ten do Barcelona Sants. Po pokonaniu ponad 300 kilometrów i jakiś 5 godzinach jestem w Barcelonie. Jeżeli chodzi o poziom dźwięku to przeskok jest niesamowity: ze świata ciszy trafiam do świata wielkiej imprezy. Nawet w hotelu jest głośno. Ale Barcelona nocą też ma swoje uroki: tłumy ludzi, knajpeczki, radość życia. Po 23:00 wracam bo piątek to jedyny dzień na zwiedzanie Barcelony i muszę mieć siły.
PIĄTEK: Barcelona rano to inna bajka. Cicho i sennie. I dobrze bo można sprawnie przemieszczać się po mieście. Po znalezieniu Lockera, który się zaopiekuje plecakiem (7 €/dzień), po 9:00 docieram do Sagrada Familia, legendarnego kościoła dalej w budowie, projektu Gaudiego. Pierwszy raz w życiu autentycznie wzruszam się w kościele ze względu na jego piękno. Bogato rzeźbiony, obfity w różne symbole i ukryte znaczenia. Wiele rzeczy ma tu znaczenie szczególne: kolory, użyte materiały. Dzięki systemowi audioguide dostaję duży pakiet informacji (po ang bo polskiej opcji brak). Spędzam tu prawie dwie godziny, potem idę do katedry by tam w jednej z kaplic dołączyć się do odprawianej Mszy. Dzień jest szczególny bo modlimy się o pokój – dokładnie rok temu doszło do zamachu terrorystycznego gdy na Rambli wjechano w tłum ludzi. Po Mszy głód gna mnie do La Boqueria – jednego z bazarów Barcelony, słynnego z kulinarnych specjałów. Zapachy zniewalające. Bogactwo różności: przyprawy (szafran!), owoce, wołowina, owoce morza. Poza zwykłymi stoiskami jest też tu masa knajpeczek, wszystko robione na miejscu ze świeżych składników. Zamawiam spagueti frutti di marre i to że rozpoczyna się burzowa ulewa wcale mi nie przeszkadza. Jedzenie jest świetne: po górskich kuskusach wreszcie coś naprawdę sycącego i znakomicie przyprawionego. Po tej uczcie docieram jeszcze do centrum miasta by trochę się powłóczyć, poprzyglądać ludziom, zwariowanej komunikacji i niecodziennej architekturze. Natrafiam jeszcze na dwa budynki autorstwa Gaudiego (La Pradera i Casa Batllo) i cieszę nimi oczy. Po 17:00 wyruszam na lotnisko. Tam widać, że może być problem z lotem na czas bo wiele lotów Ryanaira odwołanych i a loty innych linii mocno opóźnione ze względu na burzę. Zamiast 21:50 odlatujemy w końcu o 00:10 i tak mój wyjazd zahacza o sobotę.
Odbyta wędrówka górska:
Poniedziałek: Gavarnie – Cirque de Gavarnie – Breche de Roland - Tallon – Puerto du Bajurelo dolina des Pouey D’Aspe – Gavarnie
Wtorek: Gavarnie – Breche de Roland – Schronisko Goriz
Środa: Goriz – Parking Pradera de Ordesa
Podsumowanie:
Jakie są Pireneje? Te które widziałem były dzikie bo bardzo słabo oznakowane. To co mnie ujęło to piękne doliny, niesamowite widoki, teren który jest bardzo wymagający i kruchy a jednocześnie obfitujący w wodę. Na Monte Perdido jeszcze wrócę, nie odpuszczę. Ale chyba nie za rok. Wschód kusi…