+3
tadeo 26 sierpnia 2018 17:31
Birma była jednym z wielu miejsc, które chcieliśmy odwiedzić. W 28 dni zamierzaliśmy odwiedzić 3 państwa – głównie Birmę gdzie spędziliśmy ponad 3 tygodnie, a przy okazji Ukrainę i Tajlandię. Po poszukiwaniu biletów w akceptowalnej cenie, tym razem nasz wybór padł na UIA. Za ok. 1450 zł polecieliśmy z Warszawy przez Kijów do Bangkoku i z powrotem. W Kijowie mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie, choć to nie za dużo czasu udało się zobaczyć m.in. Ławrę Kijowsko-Peczerską, Plac Niepodległości Majdan, Pomnik Matki Ojczyzny i kilka innych ciekawych miejsc.

, , , ,

Dzień podsumowaliśmy w jednej z wielu lokalnych knajpek. Oj podsumowaliśmy godnie do tego stopnia, że zbyt późno zebraliśmy się do powrotu na lotnisko – lot do Bangkoku był o 19.25. Wracając zamiast wsiąść do autobusu, który jechał bezpośrednio na lotnisko Boryspol wsiedliśmy do takiego, który jechał do miejscowości Boryspol. Niby blisko ale … Ostatecznie dopadliśmy jakiegoś kierowcę auta dostawczego, który widząc nasze przerażenie (do końca odprawy pozostało dosłownie kilkanaście minut) dowiózł nas na czas na miejsce. Kolejnego dnia obudziliśmy się już w Bangkoku, gdzie po przejechaniu do portu lotniczego Don Mueang wystartowaliśmy do Rangun.







Po dwóch dniach podróży byliśmy w Birmie, która od 1989 r. nosi nazwę Myamnar. Rangun z ok. 7 mln mieszkańców do 2006 r. był stolicą państwa. Miasto jest dość spore, pełne ludzi, ulicznych straganów, miejsc kultu religijnego. Ulice tętnią życiem. Rano rozstawiają się uliczne restauracje, gdzie rozsiadając się na miniaturowych plastikowych krzesełkach jesteśmy częstowani herbatą.
W lokalnej kuchni widać wpływy kuchni indyjskiej, chińskiej i tajskiej. Jeśli ktoś lubi te smaki nie będzie zawiedziony.









Tu muszę napisać kilka słów wyjaśnienia. W Birmie nie znajdziemy wielu spektakularnych miejsc jak np. wieża Eiffla, egipskie piramidy czy Wielki Kanion. Oczywiście są niesamowite miejsca kultu religijnego choćby Pagoda Shwedagon, Inle Lake o których potem.



Ale Birma to przede wszystkim ludzie. Niesamowicie przyjaźni, ciekawi świata i przybyszów z innych państw. Ludzie, którzy dopiero od niedawna mają możliwość otwarcia na innych.
Żyje tu ok. 60 mln ludzi, którzy tworzą 135 grup etnicznych. Większość z nich mówi różnymi językami (ponoć ok. 110 różnymi), kultywuje swoje tradycje. To wszystko sprawia, że to właśnie mieszkańcy Myanmar są prawdziwym bogactwem tego kraju. Dodam, że ponad 90% wyznaje buddyzm, który jest tu widoczny na każdym kroku. Kraj jest dosłownie nasycony buddyzmem. Pomijając niezliczone ilości posągów buddy w rozmaitej postaci, o autentyczności wiary świadczą spotykani przez nas ludzie, których prawdziwa wiara widoczna jest na wyciągnięcie dłoni.





Ok. wracam do relacji bo nie starczy miejsca by opisać to wszystko. W Rangun głównym celem zwiedzania była wspomniana Pagoda Shwedagon. To jeden z symboli państwa, najważniejsza świątynia, pokryta kilkudziesięcioma tonami złota oraz tysiącami diamentów. Powstała 2500 lat temu. Wznosi się na wysokość 99 metrów a wokół jej korony zawieszonych ponad 1000 szczerozłotych dzwonków. Poruszone wiatrem wydają magiczne dźwięki.







Koniecznie trzeba być tu wieczorem zaraz po zachodzie słońca, lśniąca promieniami słońca budowla sprawia wówczas oszałamiające wrażenie. Całości magicznej atmosfery dopełniają tysiące wiernych zgromadzonych wokół pagody. Dodam, że u jej podstawy znajdują się cztery wejścia do tuneli. Do końca nie wiadomo dokąd one prowadzą. Ponoć można nimi dotrzeć bezpośrednio do Bagan. Według innych źródeł do Tajlandii. A jak jest naprawdę …





W mieście zamieszkanym przez birmańczyków, hindusów oraz chińczyków zwiedzamy również inne miejsca jak Jezioro Kandawgyi z pozłacaną królewską barką Karaweik i po raz pierwszy spotykamy się ze specyficznymi lokalnymi przysmakami.









Kolejnym punktem trasy, były wioski w rejonie Loikaw zamieszkane do tej pory przez ostatnie z kobiet (zwanych też kobietami Padaung) noszących na szyjach metalowe obręcze. To jedyne miejsce w Azji, gdzie jeszcze można spotkać je w ich naturalnym otoczeniu. Dzięki lokalnemu przewodnikowi, który mieszkał w jednej z wiosek mogliśmy naocznie przekonać się jak wygląda ich codzienne życie.







Obręcze szyjne mogą ważyć nawet do 8 kg. Tak do końca to nie wiadomo skąd pochodzi ten zwyczaj. Niektórzy twierdzą, że obręcze zakładane na szyję, nogi i ręce miały chronić przez atakami tygrysów, inni że miały oszpecać kobiety co chroniło je przed porwaniami. Dziś jest to tradycja odchodząca do przeszłości. Młode kobiety nie są zupełnie zainteresowane kultywowaniem tego zwyczaju. Tak czy inaczej jest to coś niespotykanego, innego, dziwnego.







Region ten jest interesujący również z innego powodu. Większość tutejszych mieszkańców to tzw. animiści. Wierzą oni, że wszystko ma duszę lub ducha, zwierzęta, rośliny, kamienie, góry, rzeki i gwiazdy. Na skraju wioski oglądamy instalacje w kształcie odwróconych mieczy, które pomagają w kontaktach z Bogami.



Animiści nie podejmują w życiu żadnej decyzji bez porady czarownika. Wierzą, że każda anima jest pełnym mocy duchem, który może pomóc lub zniszczyć, dlatego powinno się go czcić, lub bać. Animizm jest prymitywną religią, której przodkowie od tysiąca lat ubóstwiali zwierzęta, gwiazdy i inne bóstwa, praktykując spirytyzm, wróżbiarstwo, przepowiednie i astrologię. Do dziś używają magii, klątw, przesądów i czarów tak by mogło to uchronić ich przed działaniem złych duchów.



W innych miejscach np. w rejonie Inle Lake można również zobaczyć kobiety Padaung lecz są to niestety wyłącznie komercyjne inscenizacje, za które turysta płaci jak za zwiedzanie muzeum. W takich miejscach kobiety żyją z turystyki wystawiając swój widok przez cały dzień dla zwiedzających.
Odwiedzając kolejne rodziny, w każdym domu – chacie słuchamy opowieści o ich życiu, jesteśmy częstowani ryżowym winem. Ono samo w sobie nie jest mocne ale biorąc pod uwagę liczbę zwiedzonym miejsc oraz temperaturę ok. 40 C, pod koniec dnia jest już bardzo … kolorowo.





Spotykane po drodze miejsca, pojazdy, ciężarówki bez zabudowanych silników, rodzinne warsztaty produkujące wiadra i misy ze zużytych opon, „salony” fryzjerskie sprawiają, że mamy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o jakieś kilkadziesiąt lat.









Ludzie są nieustannie fascynujący. Mijamy kierowców moto taksówek w kaskach ozdobionych swastyką ale nie tą przejętą przez Niemców lecz stosowaną w hinduizmie i buddyzmie. Ten symbol tantryczny uznawany jest za święty symbol pomyślności.



Birmańskie kobiety i dzieci bardzo często mają twarze pokryte jasnożółtymi plamami. To thanaka czyli żółto-biały proszek wytwarzany z drewna drzew z gatunku Murraya. Powstaje poprzez ścieranie na kamiennych płytach drewna, które w postaci proszku miesza się z wodą tworząc coś na kształt kremu czy pasty. To nakłada się na twarz. Prócz właściwości zdrowotnych thanaka wygładzająca skórę i chroniąca przed słońcem jest także elementem artystyczno upiększającym.







Kolejnego dnia zwiedzamy Jaskinie Pindaya. Spośród 3 wapiennych usytuowanej w zboczu góry, tylko jedna jest udostępniona do zwiedzania. Główna jaskinia ma 150 m długości i kryje w sobie ponad 8000 wizerunków buddy w formie rzeźb, posążków i obrazów. Niektóre wykonane są ze złota, inne tylko pozłacane, odlane z brązu lub wyrzeźbione z drewna tekowego.To przedziwne miejsce, trochę trącające komercją ale skoro leży na naszej trasie to szkoda byłoby je ominąć.









U podnóża góry trafiamy do małego rodzinnego warsztatu gdzie wytwarza się papier z kory morwy a z niego ręcznie produkuje tradycyjne parasolki, używane przez mnichów w całym kraju.
, , ,
Przed nami trekking w rejon jeziora Inle. 2-dniowa wycieczkę załatwiliśmy w Kalaw i w grupie kilkunastu osób wyruszyliśmy na 45 km szlak. Po drodze poznajemy tajniki uprawy imbiru, papryki (jak się okazało później piekielnie ostrej), spotykamy birmańskich rolników.











Miejsce na nocleg mamy zorganizowane w lokalnych chatach. Warunki są spartańskie ale nic więcej nam nie potrzeba.





Za zielona kotarą nasza łazienka :)





Wieczór spędzamy na długich rozmowach z turystami z całego świata. Rano wcześnie wyruszamy w dalszą drogę, mijamy rozpięte wzdłuż ścieżek ogromne sieci pełne pająków. (w większości jadalnych) oraz mieniące się w słońcu połacie suszonej na polach papryki chili.









Docieramy do punktu kontrolnego gdzie należy wykupić bilet zezwalający na przebywanie w rejonie Inle Lake objętym ochroną UNESCO (w Birmie w tym rejonie oraz w rejonie Bagan obowiązuje opłata za przebywanie w tym miejscu).







Inle Lake to jezioro o długości ok. 22 km i szerokości ok. 11 km. Żyjący tu rybacy rozsławili je na cały świat. Ich niezwykłość bierze się ze sposobu wiosłowania. Rybacy poruszają się łodziami wiosłując przy pomocy nóg. To mężczyźni z plemienia Intha, zamieszkujący jezioro i jego brzegi. Kiedyś można było oglądać ich w trakcie porannych połowów, itd. Dziś jest to raczej pokaz dla turystów, za który oczywiście dobrze jest zapłacić.









Miejsce to obok rejonu Bagan to najczęściej odwiedzane miejsce przez turystów. Po dotarciu do południowej części jeziora nasze bagaże zawożone są do Nyaung Shwe (główne miasto w tym rejonie) a my płyniemy tam łodziami. Brzegi jeziora są zagospodarowane i zamieszkałe. Komercja wdziera się tu bardzo szybko, odwiedzamy rodzinne manufaktury.







Fabrykę cygar, warsztaty tkackie produkujące materiały z kwiatów lotosu, zakłady jubilerskie czy Nga Phe Kyaung Monastery klasztor skaczących kotów gdzie mnisi przeprowadzali pokazy przy udziale „tresowanych” kotów. Tu również w jednym ze sklepów z pamiątkami jest specjalna „sala” gdzie można zobaczyć jak wyglądają kobiety Padaung.





Miejsca te przeplatają się z innymi, w których można obserwować normalne życie mieszkańców Inle Lake.







Jednym z ciekawszych jest Five Day Market w Mine Thouk. Można poczuć tu prawdziwy klimat tego miejsca, ogromna masa oferowanych towarów, wszelkiego rodzaju ozdób biżuterii, wyrobów rękodzieła skończywszy na rybach, mięsie czy tkaninach sprawia, że spędzamy tu dłuższą „chwilę”. W razie potrzeby można nabyć tu także smołę do naprawy łodzi czy paliwo do silników.













Kolejnego dnia wynajmujemy łódź i płyniemy do Inthein. To porośnięte drzewami ruiny, pozostałości stup i budowli, które aktualnie objęte są pracami archeologicznymi i rekonstrukcyjnymi. Coś na kształt miniaturowego Angkor Wat. Wędrujemy dalej zadaszonym chodnikiem na szczyt wzniesienia, na zboczach, którego oglądamy pozostałości po ok. 1000 stup. Część z nich jest zrekonstruowana, części prawie nie ma.







Na nocleg wracamy do Nyaung Shwe gdzie odkrywamy lokalny trunek w butelkach łudząco przypominających Red Label Johny Walkera. To Rum Mandalay produkowany od 1886 r. Rum jak to rum, nie jestem koneserem, więc smaku i jakości oceniać nie będę. Szokujący jest jednak koszt zakupu tego specjału. Za 1 butelkę rumu w zestawie z 2 l butelką coca-coli zapłaciliśmy ok. 6 zł. W ten oto sposób jeśli ktoś lubi za przysłowiowe parę groszy może płynnie przenieść się w świat pełen baśni





Nie wspomniałem jeszcze o kolejnej typowej dla Birmy ciekawostce, mianowicie chodzi tu o betel czyli ponoć najpopularniejszą po alkoholu, tytoniu i kawie używkę.





Wytwarza się ją z liści pieprzu betelowego, w który zawinięte są orzeszki palmy areki, mleko wapienne oraz dodatki, tytoń. Birmańczycy nagminnie żują te zielone zawiniątka, które pod wpływem śliny nabierają czerwonej barwy. Następnie są wypluwane gdzie popadnie. Betel żują głównie mężczyźni. Na chodnikach widoczne są liczne czerwone plamy, to efekt opisanego powyżej wypluwania resztek betelu. Wygląda to „ciekawie” w przypadku kierowców autobusów na długich trasach. Ponieważ betel jest żuty nieustannie, równie często jest wypluwany. Ale wyobraźcie sobie, że w trakcie takiej jazdy kierowca plułby na podłogę. Nic z tego, jakieś zasady kultury jednak obowiązują. Kierowcy dyskretnie spluwają do plastikowych butelek po napojach. Nie będę opisywał jak takie naczynie wygląda po 15 godzinach jazdy.



Jedenastego dnia podróży dotarliśmy do Bagan, jednej z największej atrakcji Birmy objętej ochroną UNESCO. Bagan zwany również Miastem Pogromcy Wrogów, Miedzianą Krainą oraz Spieczoną Ziemią w 874 r. stał się stolicą ówczesnego imperium Birmańskiego. W czasie rozkwitu zbudowano tu ok. 5000 budowli, świątyń, buddyjskich pagód i klasztorów. Było to centrum nauk buddyjskich licznie odwiedzane przez rzesze wiernych z całej południowo – wschodniej Azji.





Jedną z pierwszych budowli była Shwezigon Paya wybudowana w kształcie idealnego dzwona, która w późniejszym czasie służyła jako wzór do naśladowania przy budowie świątyń w całym kraju. Bardzo ciekawa jest także Świątynia Dhammayangyi - największa wybudowana za panowania króla Narathy, w latach 1163-1165. Wg jednej z legend jej ufundowanie miało służyć odkupieniu jego licznych win, wśród nich zamordowania własnego ojca i brata, a także żony. Według innej legendy, podczas budowy król nakazał, aby cegły dopasowywano do siebie tak ściśle, by nie mieściła się między nimi szpilka. Murarzom, którzy nie spełnili tego warunku miał kazać obcinać ręce.







Dziś na terenie Bagan pozostało ok. 2500 budowli. Ponieważ większość z nich jest oddalona od siebie, zwiedzać je można przy użyciu wypożyczonych elektrycznych skuterów. Mają one zasięg do ok. 50 km co w zupełności wystarcza na każdy dzień zwiedzania. Interesująca jest Świątynia Ananda, jej nazwa pochodzi z sanskrytu i oznacza „doskonałe szczęście”. Zwiedzanie świątyń jest darmowe (obowiązuje wspomniana opłata za wjazd na obszar Baganu). Co ważne (powinienem wspomnieć o tym na samym początku) do wszystkich świątyń należy wchodzić na boso, pamiętając o właściwym ubiorze (zakryte kolana i ramiona) choć w niektórych miejscach wchodziliśmy w krótkich spodenkach. Na to nikt nie zwracał nam uwagi, natomiast kilkukrotna próba wejścia z nogami zabezpieczonymi tzw. stopkami skończyła się niepowodzeniem.





Słyszeliśmy nawet, że kilka lat wcześniej opór rosyjskiej turystki (nie chciała zdjąć butów wchodząc na pogody w Bagan) skończył się wywiezieniem jej do lokalnego więzienia). Cóż nie można zapominać o tym, że jesteśmy gośćmi na tej ziemi i należy szanować panujące tam zasady.



Jedną z większych atrakcji w Bagan jest obserwacja wschodu lub zachodu słońca na tle rozrzuconych po widnokrąg ruin historycznych budowli. Cały widz polega na tym, by znaleźć takie miejsce, na które po pierwsze można się wdrapać (na wielu obowiązuje zakaz wejść z uwagi na kilka wypadków – budowle są bardzo strome oraz częściowo rozpadają się) i po drugie, na których nie będzie „miliona” turystów. W przypadku dobrej pogody dzień można zakończyć niesamowitym widokiem zachodzącego słońca. Może kojarzycie panoramę Bagan z widocznymi na niebie balonami? Zwiedzać można tez luksusowo - taka przyjemność kosztuje wszakże od 500 USD wzwyż.



Po całodniowym zwiedzaniu stołujemy się w małej rodzinnej knajpce San Thi Dar. Ten mający zaledwie 6 czy 7 stolików lokal serwuje znakomite przysmaki. Próbujemy m.in. sałatki z liści tamaryndowca oraz różnego rodzaju curry. Wrażliwym osobom zalecam powstrzymanie się z wejściem do „toalety” czy części kuchennej, gdyż ich widok spowodowałby natychmiastową ucieczkę z tego miejsca (warunki sanitarno – higieniczne delikatnie mówiąc są trochę inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni). Natomiast jedzenie jest autentycznie przepyszne.







Następnego dnia kontynuujemy zwiedzanie, lecz mając już dość budowli wędrujemy w stronę rzeki Irrawadi. Obserwujemy mieszkańców kąpiących się i robiących pranie, robotników wybierających żwir czy naganiaczy oferujących rejsy łodziami wycieczkowymi.









Odkrywamy niestety także jak wygląda lokalna polityka zagospodarowania odpadów. Są one po prostu zakopywane bezpośrednio na plaży …



Nasyceni klimatem mistycznego Bagan rozmyślamy już o kolejnym miejscu wyprawy. Przed nami niedostępny jeszcze kilkadziesiąt lat temu, najbardziej dziki region Birmy – stan Chin. To górzysty teren zamieszkały przez ok. 60 plemion, mówiących ponad 40 dialektami. Głównym celem tej części wyjazdu było spotkanie z ludźmi z wytatuowanymi twarzami oraz kobietami, które grają na piszczałkach za pomocą nosa.







Wcześnie rano wyruszamy do Mindat – górskiej wioski zamieszkanej przez birmańskich chrześcijan, nawróconych przez francuskich misjonarzy w XIX w, buddystów i animistów wierzących w tradycyjne duchy. Po ok. 10 godz. podróży docieramy na miejsce.



Na szybko załatwiamy nocleg (większość pozostałych załatwialiśmy już wcześniej rezerwując je przez internet) i ruszamy zwiedzać.





Mijamy kościół baptystów i trafiamy na miejscowy stadion, gdzie jak okazało się miały akurat miejsce rozgrywki piłkarskiej ligi zespołów stanu Chin.







Z drugiej strony stadionu spotykamy grupkę dzieci bawiących się w najlepsze – zjeżdżając na workach po zboczu stromej góry. Jak niewiele potrzeba do szczęścia …









Po całym dniu wrażeń padamy spać. Jutro spotkanie z wytatuowanymi przedstawicielami lokalnych plemion. Tatuaże wg jednej z tez są następstwem „oszpecania” twarzy dziewcząt z plemienia Chin, porywanych do haremów lokalnych władców. Rząd zabronił kontynuacji tej tradycji w latach 60-tych. Inna z teoria głosi, że wzory na twarzach pozwalały rozpoznać, z którego plemienia pochodzą.







Tatuaże różnią się kształtami i detalami. Jedno plemię pokrywa twarz dziesiątkami małych kropeczek, inne jak np. plenie Muun ozdabia twarz wzorami w kształcie litery P na policzkach i Y na czole. Tatuaże wykonane są z trawy, liści, pędów i sadzy za pomocą ostrych cierni trzciny cukrowej. To tradycja podobnie jak metalowe obręcze na szyjach kobiet odchodząca już do przeszłości.











W odwiedzanych górskich wioskach charakterystycznym widokiem są ozdobione myśliwskimi trofeami fasady chat. Liczba wiszących czaszek niedźwiedzi, bawołów czy małp świadczy o męstwie myśliwych.



Po południu docieramy do chaty szamana, który za pomocą patyków i wydmuszek jaj jest w stanie przepowiedzieć przyszłość. Na nasze szczęście z powodu braku jajek szaman nie może nam nic wywróżyć.



Dalej przewodnik zabiera nas do domu prawie 90-letniej Yaw Shen z plemienia Makaan, które od stuleci tatuują swoje twarze (kropki na czole i brodzie łączą się w linie) oraz przekłuwają uszy lokalnymi ozdobami. Możemy tu posłuchać jej gry na flecie. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to, że na flecie gra ona nosem.





Dzień kończymy wizytą w składzie wina produkowanego z rododendrona. Nie obyło się tu rzecz jasna bez małej degustacji.





Mieszkańcy stanu Chin to również animiści, wierzący, że duchy trzeba udobruchać podczas specjalnych ceremonii. Poświęcają wtedy zwierzęta: kozy, świnie, bawoły. Zwieńczeniem trwającego czasem przez tydzień obrzędu jest ułożenie płaskiego kamienia na innym, znajdującym się na skraju wsi głazie. Tak powstaje dom duchów, gdzie po śmierci właściciela zostają złożone jego prochy.



Po kilkudniowym pobycie w górach ruszamy do kolejnego miejsca na naszej trasie, do Mandalay, dawnej królewskiej stolicy kraju. Kulturowego i religijnego centrum Birmy. Żyje tu ponad połowa wszystkich mnichów w kraju.





Odwiedzamy pagodę Mahamuni Paya ze słynnym posągiem Buddy Mahamuni, który został ponoć odlany z brązu jeszcze za jego życia, a po tchnięciu na niego przez Buddę, stał się jego dokładną podobizną. Obecnie posąg pokryty jest grubą warstwą złota powstałą wskutek naklejania listków złota, które można zakupić w świątyni. Listki mogą naklejać wyłącznie mężczyźni a produkowane są w Złotej Dzielnicy w licznych rodzinnych manufakturach.





Następnie odwiedzimy świątynię Kuthodaw Paya, gdzie na 729 kamiennych płytach wyryto tekst Tripitaki (nauk buddyjskich), dzięki czemu świątynia nazywana jest największą książką świata. Jeżeli jeden człowiek, poświęcając 8 godzin dziennie, chciałby przeczytać całą Tripitakę to zajęłoby mu to 450 dni.
Bardzo ciekawa jest pagoda Mingun - największa na świecie, choć nigdy niedokończona, która po ukończeniu miała być wyższa niż egipskie piramidy w Gizie. Wskutek trzęsień ziemi budowy jednak nie ukończono.





Dzień wieńczymy spacerem po 200- letnim, najdłuższym tekowym moście na świecie, wspartym na ponad tysiącu drewnianych pali. Pośród setek turystów obserwujemy zachód słońca nad Mandalay.
Kolejnego dnia rozpoczynamy jedną z ostatnich tras tego wyjazdu.



O 4 rano wyruszamy w 12 godzinną podróż pociągiem do Hsipaw. Punktem głównym na trasie jest przejazd przez wiadukt Gokteik. Ponad 100 metrowej wysokości budowla w chwili oddania do użytku czyli w 1901 r., była drugim najwyższym wiaduktem kolejowym na świecie. Wszyscy wychylają się przez okna chcąc uchwycić jak najlepsze ujęcia wiaduktu. Podróż pociągiem jest przygodą samą w sobie. Wagony pamiętające czasy świetności kolei brytyjskich suną niemiłosiernie wolno po zdeformowanych torach. Średnia prędkość wynosi w porywach może 30 km/h.





W Hsipaw odwiedzamy jeszcze targ nocny, nie wiedzieć czemu czynny wyłącznie w godzinach 2-5 na ranem i wracamy autobusem do Mandalay. Tu kończy się nasz etap birmański. Wracamy do Bangkoku skąd mamy jeszcze wycieczkę na 3 dni na pobliską wyspę Koh Samet.



Myanmar to niesamowite pod wieloma względami miejsce. Trzeba pamiętać, że krajem tym od ponad 50 lat rządziła junta wojskowa. Ok. 2010 r. mało kto dysponował tam telefonem komórkowym. Władze blokowały dostęp do świata zewnętrznego, kontrolowały większość przemysłu turystycznego. Do 2011 r. było to jedno z najbardziej zamkniętych krajów na świecie. Dopiero kilka lat temu Birma wkroczyła niepewnie na drogę demokratyzacji. W 2010 r. odbyły się pierwsze demokratyczne wybory. W ich wyniku zwolniono część więźniów politycznych m.in. Aung San Suu Kyi – przewodniczącą Narodowej Ligi na rzecz Demokracji, laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla z 1991 r. i bojowniczkę o prawa człowieka, która wcześniej spędziła w areszcie domowym poza granicami kraju łącznie 15 lat.







Rozpoczął się wówczas czas przeobrażeń, otwarcia na świat zewnętrzny. Podczas naszej podróży naocznie przekonaliśmy się nie raz jak zwykli mieszkańcy próbują rozkręcić swoje małe biznesy. Są przy tym niezwykle gościnni i przyjaźni. Idzie to w parze z przywiązaniem do tradycji i kultywowanych od setek lat zwyczajów jak np. nakładanie na twarze thanaki.



Czy Birma jest godna polecenia? I tak … i tak, choć nie każdemu będzie się tu podobało. Raczej nie jest to miejsce dla turystów gustujących w wygodnych resortach z opcją all – inclusive. Dla nich brak udogodnień, na które zwykle nie zwracamy uwagi może stanowić jakiś problem. Natomiast podróżnicy gotowi znieść niewygody panujące w tym kraju, brak w niektórych miejscach należytych warunków sanitarnych, panujący chaos transportowy będą tak czy inaczej usatysfakcjonowani przekonując się naocznie jak wygląda życie w tym pełnym magii kraju. Zapewne wciąż do wielu interesujących miejsc nie można lub bardzo trudno jest dotrzeć, lecz to co oferuje już w tej chwili ten kraj jest godne polecenia.









Obojętnie czy będziemy w przepełnionych bogactwem i przepychem dużych miastach czy w skromnych małych górskich wioskach w dżungli wszędzie natrafimy na uśmiechniętych, pełnych wiary mieszkańców Myanmar, którzy to właśnie pozostają na długo w pamięci.




Dodaj Komentarz