Pewnego grudniowego wieczoru przeglądałem kayak.com w poszukiwaniu tanich biletów. Wiedzieliśmy że chcemy lecieć gdzieś na 3 tygodnie, wiedzieliśmy też że raczej będzie to Azja południowo- wschodnia. Nie wiedzieliśmy tylko gdzie. Byliśmy Indonezji, Tajlandii i Kambodży, więc chcieliśmy polecieć gdzieś gdzie nas jeszcze nie było. Jak to często bywa- plany planami, a życie życiem- pojawiły się tanie bilety do Denpasar, i to w interesującym nas terminie. Pozostało jeszcze poinformowanie o tym fakcie mojego brata i wujka- często mówili że jak będzie okazja to polecą z nami. Jak powiedzieli tak zrobili- kupiłem więc 4 bilety, pozostało układać plan podróży i czekać do 10 marca na wylot z Warszawy przez Katar do Denpasaru.
Te kilka miesięcy przeleciało bardzo szybko. Do Warszawy dostaliśmy się Pendolino z Katowic. Nie wiem tylko czemu nie rozdawali kawy, poprzednim razem była w cenie biletu
;) Czekamy na autobus na Okęcie, nie pamiętam numeru linii ale wsiada się zaraz po wyjściu z Centralnego.
Dzień prędzej byłem u wujka i instruowałem go jak ma się spakować w podręczny- co wolno brać, czego nie wolno, co musi być w torebce strunowej, a co może zostawić samopas w plecaku. Na nic moje rady- trzeba było przepakować się ponownie.
Gdzieś nad Rumunią:
Moja żona w samolocie nie je raczej nic- przypadły mi 2 porcje.
Doha przywitało nas dosyć chłodno, nie wiem ile było stopni ale 20 maksymalnie. Kilka (kilkanaście
;) ) godzin później lądowaliśmy już na Bali. Po wyjściu z samolotu od razu uderzyło nas gorące i wilgotne powietrze, tak bardzo charakterystyczne dla tego rejonu świata. Od razu się uśmiechnąłem, tęskniłem za 95% wilgotnością powietrza i 28 stopniami w cieniu. Trzeba było wypełnić druczki imigracyjne- w sumie to nie wiem po co, skoro i tak ich chyba nikt nie sprawdza. Po wyjściu z terminala poszliśmy prosto przed siebie jednocześnie odganiając się od taksówkarzy którzy chcieli nas podwieźć do Ubud za 1 milion rupii. Powiedziałem im, że nie jestem tutaj pierwszy raz i znam ceny. Zjechali do 500k. To i tak za dużo, więc poszliśmy kilka metrów dalej, stał tam chłopak i kiwał w naszą stronę. Dwa, trzy zdania i zgodził się na 200 tysięcy za kurs do Ubud- gdzie mieliśmy wynajęty dom. Nazywał się Ketut, umiał bardzo dobrze po angielsku (co w tym rejonie świata jest rzadkością), wziąłem od niego numer telefonu, dodaliśmy się na fejsie do znajomych i umówiliśmy się, że jak będziemy chcieli gdzieś jechać- mamy mu dać znać.
Zarezerwowaliśmy tam trzy noclegi, jak się okazało potem bardzo żałowaliśmy że tylko trzy. Było to nasze najlepsze lokum na Bali- lokalizacja może trochę na uboczu- bez skutera ani rusz, ale w cenie 120zł za dzień mieliśmy cały dom dla siebie, dwie łazienki, basen, ogród z bananowcami, altankę, full wypas. Zmęczeni lotem poszliśmy pod prysznic. Pozostało pójść i coś zjeść, pora trochę późna ale liczyliśmy na to że jakiś warung będzie w okolicy otwarty. Przeszliśmy kilkaset metrów i znaleźliśmy przyjaźnie wyglądający blaszak z panią w środku. Jak to w Indonezji bywa, zamówiliśmy nasi goreng. Czekając na kolację byłem świadkiem niecodziennej rzeczy. Całą szerokością drogi szedł korowód ludzi- nieśli kogoś na noszach. Okazało się że niosą nieboszczyka, a my jesteśmy świadkami konduktu pogrzebowego
;) Niestety nie wziąłem ze sobą aparatu, chociaż nie wiem jak by zareagowali na robienie zdjęć. Po skonsumowaniu ryżu pozostało nam otworzyć Bombay Sapphire i puścić słuchowisko Wołoszańskiego. Idealny klimat.
Rano okazało się że nie jesteśmy w domku sami- naszym współlokatorem były szerszenie azjatyckie.
Bardzo lubię Ubud. W kilku relacjach czytałem że to skomercjalizowane miasteczko, że nie czuć tam ducha Bali i że trzeba stamtąd uciekać. Mam całkiem odmienne zdanie. Jeśli dożyję emerytury to się tam przeprowadzę. Uwielbiam wystrój domów, świątynię co drugi krok, ofiary dla bożków na krawężnikach (w które zdarzy mi się kopnąć przez nieuwagę), mogę nawet zdzierżyć naganiaczy pytających co 10 kroków "taxi yes?"
;)
Skutery wypożyczyliśmy od naszego hosta z airbnb. Stargowaliśmy cenę z 50 do 40 tysięcy IDR za dzień. Lubię się targować, nawet dla sportu
;) Nasz gospodarz standardowo nie chciał widzieć żadnego międzynarodowego prawa jazdy, wystarczyło mu zapewnienie że będziemy ostrożni i tyle. Muszę powiedzieć, że ja mam pewne doświadczenie w jeździe na jednośladach, jestem motocyklistą, ale na myśl o jeździe na skuterze na Bali ciśnienie mi skacze. Ciekawe co myślał mój brat, który na skuterze jechał drugi raz w życiu. Niezła miejscówka na naukę jazdy, nie ma co. Był dzielny- przez całe 3 tygodnie wywalił się tylko raz (z wujkiem na plecach) i to w sumie przy 2km/h, nie zauważył kałuży po deszczu i zblokował koło na skrzyżowaniu. Obeszło się bez strat materialnych
;) Pojechaliśmy do Monkey Forest. Strasznie wredne stworzenia te małpy. Potrafią wejść na plecy, otworzyć plecak i ukraść z niego banana. Zamiast banana mogą wziąć paszport lub aparat, dla nich to bez różnicy.
Posileni mrożoną kawą i/lub piwem pojechaliśmy przed siebie. Chciałem sprawdzić czy po 3 latach coś jeszcze pamiętam z topografii Ubud. Jak się okazało nie jest ze mną tak źle. Chciałem dojechać nad stary most, który 3 lata temu sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się rozsypać. Wtedy jeszcze można było po nim przejść, w tym roku wisiał baner z ostrzeżeniem że wchodzić chyba już nie wolno.
Podejrzewam że postawili go jeszcze Holendrzy
:)
Pogoda w pierwszych dniach była kapryśna. Rano popadywało, potem wychodziło słońce, po kilku godzinach znowu ulewa jakby ktoś lał z wiadra.
Raz nawet podtopiło naszą drogę dojazdową do domku, miałem obawy czy nie utopię skutera w tej kałuży bo była naprawdę spora i głęboka.
Nasz plan obejmował z grubsza zwiedzenie Bali, kilku świątyń, jakiegoś wodospadu, następnie mieliśmy lecieć na Celebes albo płynąć na Lombok do Kuty. Celebes jednak odpadł ze względu na naszego wujka- nie wiedziałem czy da radę wytrzymać te kilku(nasto) godzinne podróże busem bez klimatyzacji (ze względu na stan zdrowia). Padło więc na Lombok i Kutę na południu. Zawsze chciałem zobaczyć tamte plaże, zweryfikować czy są naprawdę tak puste jak na zdjęciach w googlach. 3 dni minęły nam na jeździe skuterem po okolicznych wsiach, oglądaniu pól ryżowych, oraz szukaniu transportu speedboatem na Lombok, na prom się nie zdecydowaliśmy, trzeba poświęcić na to cały dzień. Zmieniliśmy miejsce kwaterunku. Teraz mieszkaliśmy na północy Ubud, w hotelu nad wąwozem. Bardzo urokliwe miejsce. Jesz śniadanie i patrzysz na zieleń i rzekę.
Skontaktowałem się z naszym nowym znajomym Ketutem. Chcieliśmy zobaczyć wodospad Sekumpul, dogadaliśmy cenę 40$ +150tys IDR za cały dzień jazdy po Bali. Te 150 tysięcy to niby na paliwo, droga na wodospad jest naprawdę bardzo kręta, co chwila w górę, w dół, także auto musi spalić trochę więcej. Nie wiem czy aż za 150 tysięcy, no ale mniejsza
;) Wyjechaliśmy rano. Te kilkadziesiąt kilometrów spędziliśmy na rozmowie "o życiu" z naszym indonezyjskim kierowcą, gadaliśmy o cenach nieruchomości na Bali i w Polsce, o drugiej wojnie światowej i "polskich obozach", o systemie szkolnictwa, pytał jakie owoce u nas rosną na drzewach, czemu nie dajemy łapówek policji gdy nas drogówka łapie (tego nie mógł pojąć, jak to dający łapówkę może iść siedzieć, dla niego to niepojęte i Polska to jednak musi być smutny kraj), czy wierzymy w czary, bo on wierzy i jak chce to może nam pokazać i wytłumaczyć o co chodzi. Ja z kolei pytałem o jakieś zasady ruchu drogowego, skąd wie kiedy może się włączyć do ruchu a kiedy nie, jak się dogadują jeżeli chodzi o stłuczki (fakt, widzieliśmy ich mało i większość nie jest groźna ze względu na małą prędkość jaką poruszają się kierowcy na Bali). Ketut powiedział mi o skorumpowaniu miejscowej policji, że jak nas niby zatrzymają za cokolwiek to znaczy tylko i wyłącznie że chcą "do łapy"
;) Padło pytanie czy chcemy zwiedzić plantację kawy. Podejrzewałem o co chodzi, no ale czemu nie. Zaparkowaliśmy samochód na parkingu przy tej plantacji, od razu wyszła pani i z uśmiechem na ustach zaprosiła nas do środka. Opowiadała jak produkuje się kopi luwak, ziarna żrą cywety, które potem wydalają, oni je zbierają, czyszczą i tak oto mamy najdroższą kawę na świecie. W kilku relacjach czytałem opisy jak to na takich pokazowych plantacjach jest fajnie, bo pokazali tradycyjny sposób parzenia, dali do skosztowania kilka rodzajów herbaty i kawy i pokazali zwierzątko które jest tutaj tak o, żeby turyści widzieli a oni chodzą po krzakach i zbierają ziarna. Niestety ale tak nie jest- to tylko turystyczna pułapka, zwierzęta są trzymane w kiepskich warunkach, bo jak na Indonezję przystało- nie traktuje się tutaj zwierząt jak chociażby w Europie (o czym później). Osobiście- nie polecam
;)
W połowie drogi do Sekumpul zaczęła się ulewa. Ale takie naprawdę oberwanie chmury. Niestety na czwórkę ludzi mieliśmy tylko 2 poncza przeciwdeszczowe, więc Ketut stawał co chwila autem w okolicznych górskich wioskach i pytał o "mantel", bo tak po indonezyjsku nazywa się płaszcz przeciwdeszczowy. Znaleźliśmy je w jednym ze sklepów, cena za sztukę- 60k IDR, niestety okoliczności przyrody nie były po naszej stronie i nie było sensu negocjować. Ubożsi o 120tys rupii ruszyliśmy dalej.
Na tej przeklętej plantacji wypiłem chyba ze 4 filiżanki kawy, co w połączeniu z narastającym głodem i serpentynami spowodowało że czułem się kiepsko. Naprawdę kiepsko. Uratowało mnie podjechanie pod parking przy wodospadzie. Niestety- nie poszliśmy. Cały czas lało, nie zanosiło się na wypogodzenie, więc nie chcieliśmy podejmować ryzyka poślizgnięcia się i złamania nogi. Obiecaliśmy sobie że "następnym razem" na pewno wejdziemy
;) Obraliśmy kurs na świątynię Ulun Danu Batur, której wizerunek jest chyba przy co drugim zapytaniu "BALI" na googlach. Tam też padało- ale tylko przez chwilę.
Jadąc na tarasy Jatiluwih uciąłem sobie drzemkę. Przy wjeździe do obszaru na którym sie zaczynają jest "blokada" drogi, trzeba płacić. Niedużo- jakieś 10 czy 20 tysięcy, ale niesmak pozostaje. Ktoś mi powie czy to kolejna indonezyjska lewizna?
;) Pola ryżowe są jednak cudowne, warte tych kilku złotych i uczuciu że jest się robionym w bambuko. Nie są robione pod turystów jak te w Tegalalang, co widzi się od razu. Zieleń po horyzont, jakaś krowa się pasie, ktoś przejedzie na skuterze, cisza i spokój. Oczywiście co chwila jakaś procesja- wszak za kilka dni Dzień Ciszy.
Ekipa:
Z Jatiluwih pojechaliśmy prosto do Ubud, dzień miał się ku końcowi. W wioskach przez które przejeżdżaliśmy strasznie raził mnie w oczy ogólnopojęty syf. Nie wiem czy ludzie nie przywiązują do tego uwagi, czy w Ubud sprząta się dlatego że są turyści i musi to jakoś wyglądać, czy może na wiosce jest inny sposób myślenia. Sam widziałem, stojąc w korku jak dziecko podbiega do ojca z plastikowym papierkiem, a ten pokazuje żeby wyrzucić go na ziemię. Nie wiem jak będzie wyglądało Bali za 20 lat, ale jeżeli nie zmieni się ich mentalność to będzie kiepsko
;)
Trzeba było się spakować, rano pozostało zjedzenie śniadania, zdanie skuterów i czekanie na podwózkę do Padangbai- wioski z której odpływają speedboaty na Gili i Lombok. Ewakuujemy się z Bali na dzień przed Świętem Ciszy, dniem w którym cały ruch uliczny na Bali zamiera, nie wolno wychodzić z domów, Balijczycy nawet się nie odzywają do siebie, wszystkie knajpki są pozamykane, więc trzeba zostać w hotelu. Razem z nami na Gili wyruszyły tabuny turystów z całego świata, do przystani jechaliśmy chyba ze 3 godziny.
Nie wiem czemu ale klimat na tych speedboatach jakoś mi nie pasuje. Niby wszechobecny luz, każdy pije piwo, leci reggae, ludzie śpiewają, ale dla mnie to wszystko jakieś takie sztuczne. Siedzę i patrzę przez okulary na Rosjankę która wypiła chyba trochę za dużo i próbuje tańczyć, a jej facet ją uspokaja. Dopływamy do Gili, chyba Trawangan. Wysiada 90% ludzi, na Gili Air pozostałe 9%. Na Lombok płynie nasza czwórka i jeszcze jeden Australijczyk z dziewczyną + deska surfingowa. Gadaliśmy między sobą o tym co by było jakby w Gili uderzyło tsunami, i ile szans mieli by ludzie na nich. Wyszło na to że pozostaje chwycić się palmy albo wejść na krowę, bo to najwyższe punkty (za wyjątkiem Trawangan, tam jest jakaś górka). Nawet nie podejrzewaliśmy że za niecałe pół roku w północny Lombok uderzy trzęsienie ziemi i zmiecie bungalowy na tych wyspach. Zaczęło się chmurzyć i to konkretnie:
Te kilka miesięcy przeleciało bardzo szybko. Do Warszawy dostaliśmy się Pendolino z Katowic. Nie wiem tylko czemu nie rozdawali kawy, poprzednim razem była w cenie biletu ;)
Czekamy na autobus na Okęcie, nie pamiętam numeru linii ale wsiada się zaraz po wyjściu z Centralnego.
Dzień prędzej byłem u wujka i instruowałem go jak ma się spakować w podręczny- co wolno brać, czego nie wolno, co musi być w torebce strunowej, a co może zostawić samopas w plecaku. Na nic moje rady- trzeba było przepakować się ponownie.
Gdzieś nad Rumunią:
Moja żona w samolocie nie je raczej nic- przypadły mi 2 porcje.
Doha przywitało nas dosyć chłodno, nie wiem ile było stopni ale 20 maksymalnie. Kilka (kilkanaście ;) ) godzin później lądowaliśmy już na Bali. Po wyjściu z samolotu od razu uderzyło nas gorące i wilgotne powietrze, tak bardzo charakterystyczne dla tego rejonu świata. Od razu się uśmiechnąłem, tęskniłem za 95% wilgotnością powietrza i 28 stopniami w cieniu. Trzeba było wypełnić druczki imigracyjne- w sumie to nie wiem po co, skoro i tak ich chyba nikt nie sprawdza. Po wyjściu z terminala poszliśmy prosto przed siebie jednocześnie odganiając się od taksówkarzy którzy chcieli nas podwieźć do Ubud za 1 milion rupii. Powiedziałem im, że nie jestem tutaj pierwszy raz i znam ceny. Zjechali do 500k. To i tak za dużo, więc poszliśmy kilka metrów dalej, stał tam chłopak i kiwał w naszą stronę. Dwa, trzy zdania i zgodził się na 200 tysięcy za kurs do Ubud- gdzie mieliśmy wynajęty dom. Nazywał się Ketut, umiał bardzo dobrze po angielsku (co w tym rejonie świata jest rzadkością), wziąłem od niego numer telefonu, dodaliśmy się na fejsie do znajomych i umówiliśmy się, że jak będziemy chcieli gdzieś jechać- mamy mu dać znać.
Nasze lokum znaleźliśmy na Airbnb, nazywa się VIlla 1914 Ubud
https://www.airbnb.pl/rooms/22444048
Zarezerwowaliśmy tam trzy noclegi, jak się okazało potem bardzo żałowaliśmy że tylko trzy. Było to nasze najlepsze lokum na Bali- lokalizacja może trochę na uboczu- bez skutera ani rusz, ale w cenie 120zł za dzień mieliśmy cały dom dla siebie, dwie łazienki, basen, ogród z bananowcami, altankę, full wypas. Zmęczeni lotem poszliśmy pod prysznic. Pozostało pójść i coś zjeść, pora trochę późna ale liczyliśmy na to że jakiś warung będzie w okolicy otwarty. Przeszliśmy kilkaset metrów i znaleźliśmy przyjaźnie wyglądający blaszak z panią w środku. Jak to w Indonezji bywa, zamówiliśmy nasi goreng. Czekając na kolację byłem świadkiem niecodziennej rzeczy. Całą szerokością drogi szedł korowód ludzi- nieśli kogoś na noszach. Okazało się że niosą nieboszczyka, a my jesteśmy świadkami konduktu pogrzebowego ;) Niestety nie wziąłem ze sobą aparatu, chociaż nie wiem jak by zareagowali na robienie zdjęć. Po skonsumowaniu ryżu pozostało nam otworzyć Bombay Sapphire i puścić słuchowisko Wołoszańskiego. Idealny klimat.
Rano okazało się że nie jesteśmy w domku sami- naszym współlokatorem były szerszenie azjatyckie.
Bardzo lubię Ubud. W kilku relacjach czytałem że to skomercjalizowane miasteczko, że nie czuć tam ducha Bali i że trzeba stamtąd uciekać. Mam całkiem odmienne zdanie. Jeśli dożyję emerytury to się tam przeprowadzę. Uwielbiam wystrój domów, świątynię co drugi krok, ofiary dla bożków na krawężnikach (w które zdarzy mi się kopnąć przez nieuwagę), mogę nawet zdzierżyć naganiaczy pytających co 10 kroków "taxi yes?" ;)
Skutery wypożyczyliśmy od naszego hosta z airbnb. Stargowaliśmy cenę z 50 do 40 tysięcy IDR za dzień. Lubię się targować, nawet dla sportu ;) Nasz gospodarz standardowo nie chciał widzieć żadnego międzynarodowego prawa jazdy, wystarczyło mu zapewnienie że będziemy ostrożni i tyle. Muszę powiedzieć, że ja mam pewne doświadczenie w jeździe na jednośladach, jestem motocyklistą, ale na myśl o jeździe na skuterze na Bali ciśnienie mi skacze. Ciekawe co myślał mój brat, który na skuterze jechał drugi raz w życiu. Niezła miejscówka na naukę jazdy, nie ma co. Był dzielny- przez całe 3 tygodnie wywalił się tylko raz (z wujkiem na plecach) i to w sumie przy 2km/h, nie zauważył kałuży po deszczu i zblokował koło na skrzyżowaniu. Obeszło się bez strat materialnych ;)
Pojechaliśmy do Monkey Forest. Strasznie wredne stworzenia te małpy. Potrafią wejść na plecy, otworzyć plecak i ukraść z niego banana. Zamiast banana mogą wziąć paszport lub aparat, dla nich to bez różnicy.
Posileni mrożoną kawą i/lub piwem pojechaliśmy przed siebie. Chciałem sprawdzić czy po 3 latach coś jeszcze pamiętam z topografii Ubud. Jak się okazało nie jest ze mną tak źle. Chciałem dojechać nad stary most, który 3 lata temu sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się rozsypać. Wtedy jeszcze można było po nim przejść, w tym roku wisiał baner z ostrzeżeniem że wchodzić chyba już nie wolno.
Podejrzewam że postawili go jeszcze Holendrzy :)
Pogoda w pierwszych dniach była kapryśna. Rano popadywało, potem wychodziło słońce, po kilku godzinach znowu ulewa jakby ktoś lał z wiadra.
Raz nawet podtopiło naszą drogę dojazdową do domku, miałem obawy czy nie utopię skutera w tej kałuży bo była naprawdę spora i głęboka.
Nasz plan obejmował z grubsza zwiedzenie Bali, kilku świątyń, jakiegoś wodospadu, następnie mieliśmy lecieć na Celebes albo płynąć na Lombok do Kuty. Celebes jednak odpadł ze względu na naszego wujka- nie wiedziałem czy da radę wytrzymać te kilku(nasto) godzinne podróże busem bez klimatyzacji (ze względu na stan zdrowia). Padło więc na Lombok i Kutę na południu. Zawsze chciałem zobaczyć tamte plaże, zweryfikować czy są naprawdę tak puste jak na zdjęciach w googlach. 3 dni minęły nam na jeździe skuterem po okolicznych wsiach, oglądaniu pól ryżowych, oraz szukaniu transportu speedboatem na Lombok, na prom się nie zdecydowaliśmy, trzeba poświęcić na to cały dzień.
Zmieniliśmy miejsce kwaterunku. Teraz mieszkaliśmy na północy Ubud, w hotelu nad wąwozem. Bardzo urokliwe miejsce. Jesz śniadanie i patrzysz na zieleń i rzekę.
Skontaktowałem się z naszym nowym znajomym Ketutem. Chcieliśmy zobaczyć wodospad Sekumpul, dogadaliśmy cenę 40$ +150tys IDR za cały dzień jazdy po Bali. Te 150 tysięcy to niby na paliwo, droga na wodospad jest naprawdę bardzo kręta, co chwila w górę, w dół, także auto musi spalić trochę więcej. Nie wiem czy aż za 150 tysięcy, no ale mniejsza ;)
Wyjechaliśmy rano. Te kilkadziesiąt kilometrów spędziliśmy na rozmowie "o życiu" z naszym indonezyjskim kierowcą, gadaliśmy o cenach nieruchomości na Bali i w Polsce, o drugiej wojnie światowej i "polskich obozach", o systemie szkolnictwa, pytał jakie owoce u nas rosną na drzewach, czemu nie dajemy łapówek policji gdy nas drogówka łapie (tego nie mógł pojąć, jak to dający łapówkę może iść siedzieć, dla niego to niepojęte i Polska to jednak musi być smutny kraj), czy wierzymy w czary, bo on wierzy i jak chce to może nam pokazać i wytłumaczyć o co chodzi. Ja z kolei pytałem o jakieś zasady ruchu drogowego, skąd wie kiedy może się włączyć do ruchu a kiedy nie, jak się dogadują jeżeli chodzi o stłuczki (fakt, widzieliśmy ich mało i większość nie jest groźna ze względu na małą prędkość jaką poruszają się kierowcy na Bali). Ketut powiedział mi o skorumpowaniu miejscowej policji, że jak nas niby zatrzymają za cokolwiek to znaczy tylko i wyłącznie że chcą "do łapy" ;)
Padło pytanie czy chcemy zwiedzić plantację kawy. Podejrzewałem o co chodzi, no ale czemu nie. Zaparkowaliśmy samochód na parkingu przy tej plantacji, od razu wyszła pani i z uśmiechem na ustach zaprosiła nas do środka. Opowiadała jak produkuje się kopi luwak, ziarna żrą cywety, które potem wydalają, oni je zbierają, czyszczą i tak oto mamy najdroższą kawę na świecie. W kilku relacjach czytałem opisy jak to na takich pokazowych plantacjach jest fajnie, bo pokazali tradycyjny sposób parzenia, dali do skosztowania kilka rodzajów herbaty i kawy i pokazali zwierzątko które jest tutaj tak o, żeby turyści widzieli a oni chodzą po krzakach i zbierają ziarna. Niestety ale tak nie jest- to tylko turystyczna pułapka, zwierzęta są trzymane w kiepskich warunkach, bo jak na Indonezję przystało- nie traktuje się tutaj zwierząt jak chociażby w Europie (o czym później). Osobiście- nie polecam ;)
W połowie drogi do Sekumpul zaczęła się ulewa. Ale takie naprawdę oberwanie chmury. Niestety na czwórkę ludzi mieliśmy tylko 2 poncza przeciwdeszczowe, więc Ketut stawał co chwila autem w okolicznych górskich wioskach i pytał o "mantel", bo tak po indonezyjsku nazywa się płaszcz przeciwdeszczowy. Znaleźliśmy je w jednym ze sklepów, cena za sztukę- 60k IDR, niestety okoliczności przyrody nie były po naszej stronie i nie było sensu negocjować. Ubożsi o 120tys rupii ruszyliśmy dalej.
Na tej przeklętej plantacji wypiłem chyba ze 4 filiżanki kawy, co w połączeniu z narastającym głodem i serpentynami spowodowało że czułem się kiepsko. Naprawdę kiepsko. Uratowało mnie podjechanie pod parking przy wodospadzie.
Niestety- nie poszliśmy. Cały czas lało, nie zanosiło się na wypogodzenie, więc nie chcieliśmy podejmować ryzyka poślizgnięcia się i złamania nogi. Obiecaliśmy sobie że "następnym razem" na pewno wejdziemy ;)
Obraliśmy kurs na świątynię Ulun Danu Batur, której wizerunek jest chyba przy co drugim zapytaniu "BALI" na googlach. Tam też padało- ale tylko przez chwilę.
Jadąc na tarasy Jatiluwih uciąłem sobie drzemkę. Przy wjeździe do obszaru na którym sie zaczynają jest "blokada" drogi, trzeba płacić. Niedużo- jakieś 10 czy 20 tysięcy, ale niesmak pozostaje. Ktoś mi powie czy to kolejna indonezyjska lewizna? ;) Pola ryżowe są jednak cudowne, warte tych kilku złotych i uczuciu że jest się robionym w bambuko. Nie są robione pod turystów jak te w Tegalalang, co widzi się od razu. Zieleń po horyzont, jakaś krowa się pasie, ktoś przejedzie na skuterze, cisza i spokój. Oczywiście co chwila jakaś procesja- wszak za kilka dni Dzień Ciszy.
Ekipa:
Z Jatiluwih pojechaliśmy prosto do Ubud, dzień miał się ku końcowi. W wioskach przez które przejeżdżaliśmy strasznie raził mnie w oczy ogólnopojęty syf. Nie wiem czy ludzie nie przywiązują do tego uwagi, czy w Ubud sprząta się dlatego że są turyści i musi to jakoś wyglądać, czy może na wiosce jest inny sposób myślenia. Sam widziałem, stojąc w korku jak dziecko podbiega do ojca z plastikowym papierkiem, a ten pokazuje żeby wyrzucić go na ziemię. Nie wiem jak będzie wyglądało Bali za 20 lat, ale jeżeli nie zmieni się ich mentalność to będzie kiepsko ;)
Trzeba było się spakować, rano pozostało zjedzenie śniadania, zdanie skuterów i czekanie na podwózkę do Padangbai- wioski z której odpływają speedboaty na Gili i Lombok. Ewakuujemy się z Bali na dzień przed Świętem Ciszy, dniem w którym cały ruch uliczny na Bali zamiera, nie wolno wychodzić z domów, Balijczycy nawet się nie odzywają do siebie, wszystkie knajpki są pozamykane, więc trzeba zostać w hotelu. Razem z nami na Gili wyruszyły tabuny turystów z całego świata, do przystani jechaliśmy chyba ze 3 godziny.
Nie wiem czemu ale klimat na tych speedboatach jakoś mi nie pasuje. Niby wszechobecny luz, każdy pije piwo, leci reggae, ludzie śpiewają, ale dla mnie to wszystko jakieś takie sztuczne. Siedzę i patrzę przez okulary na Rosjankę która wypiła chyba trochę za dużo i próbuje tańczyć, a jej facet ją uspokaja. Dopływamy do Gili, chyba Trawangan. Wysiada 90% ludzi, na Gili Air pozostałe 9%. Na Lombok płynie nasza czwórka i jeszcze jeden Australijczyk z dziewczyną + deska surfingowa. Gadaliśmy między sobą o tym co by było jakby w Gili uderzyło tsunami, i ile szans mieli by ludzie na nich. Wyszło na to że pozostaje chwycić się palmy albo wejść na krowę, bo to najwyższe punkty (za wyjątkiem Trawangan, tam jest jakaś górka). Nawet nie podejrzewaliśmy że za niecałe pół roku w północny Lombok uderzy trzęsienie ziemi i zmiecie bungalowy na tych wyspach. Zaczęło się chmurzyć i to konkretnie: