Zebrałem się w końcu i postanowiłem napisać słów kilka o wyjeździe, wycieczce, wyprawie nawet nie wiem jak to nazwać na południowe krańce świata. Do miejsc, o których nie śniło mi się nawet, że kiedykolwiek będę miał możliwość zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy … ale od zacznijmy początku.Pomysł by dotrzeć na Antarktydę powstał już kilka lat wcześniej, ale ówczesne oferty biur turystycznych skutecznie zniechęcały nas do skorzystania z tej formy podróży. Po prawie rocznym przeglądaniu dziesiątek ofert z całego świata natrafiliśmy na ofertę niemieckiego biura Passat Kreuzfahrten – właściciela statku MS Delphin. Po przeróżnych kombinacjach i zaciekłych negocjacjach
:) wspólnie z dwoma kompanami udało się wykupić udział w rejsie trwającym łącznie 16 dni.
Trasa rejsu prowadziła z Buenos Aires przez Południową Georgie, Sandwich Południowy do Wyspy Słoniowej, dalej przez Deception Island, Port Lockroy do Almirante Brown (Argentyńska Stacja Badawcza) i Vernadsky Research Base (Ukraińska Stacja Antarktyczna). Powrót przez cieśninę Drake do Ushuaia.
Statek, którym podróżowaliśmy miał bardzo ciekawą historię. Pierwotnie zaprojektowany jako prom został zbudowany w Turku (Finlandia), pod nazwą "Belorussiya". W 1987 r. po trzynastu latach od pierwszego zwodowania został przekształcony w statek wycieczkowy. W 1993 r. otrzymał nazwę "Kazachstan II", a trzy lata później ostateczną nazwę MS Delphin. Statek dysponował 10 pokładami, w tym 7 pokładami pasażerskimi z 235 kabinami. W zależności od trasy rejsu (MS Delphin pływał po całym świecie) liczba pasażerów wahała się od ok. 250 do ok. 470. Załoga liczyła do 230 pracowników.
Podróż rozpoczęła się 3 stycznia 2014 r. Po dotarciu do Berlina i pobieżnym zwiedzaniu miasta udaliśmy się przez Londyn i Madryt do Buenos Aires. Na miejscu byliśmy 5 stycznia 2014 r. wcześnie rano. Nasz statek Ms Delphin wypływał następnego dnia, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu na zwiedzanie miasta i „zmierzenie się” ze znakomitymi argentyńskimi stekami.
O wyznaczonej porze stawiliśmy się w porcie Terminales Rio de la Plata i po odebraniu kart – kluczy do kajuty poczuliśmy wreszcie, że zaczyna się prawdziwa przygoda
:D Jak pisałem wcześniej ostro negocjowaliśmy cenę za rejs – wymyśliliśmy sobie, że pomieścimy się w kajucie 2 osobowej w trójkę. Zrobimy jakąś dostawkę czy coś takiego, i tak rzeczywiście było tyle tylko, że ku naszej uciesze otrzymaliśmy kabinę 4 osobową
:lol:
Po obowiązkowych ćwiczeniach ewakuacyjnych i zapoznaniu się z zasadami życia na statku (a te były bardzo ciekawe ale o tym później), ruszyliśmy przez Rio La Plata w stronę Południowej Georgii.
Codziennie otrzymywaliśmy folder zawierający informację o trasie na najbliższe dni, zajęciach i prezentacjach tematycznych, interesujących miejscach po drodze oraz tych, które odwiedzimy nazajutrz.
Już pierwsza informacja o dystansie jaki mamy do pierwszego postoju (lądowania na stałym lądzie) oszołomiła nas kompletnie. 2 tys. km dzieliło nas od Fortuna Bay na Południowej Georgii. Płynęliśmy tam prawie 4 dni. Zapytacie co robić na statku przez tak długi czas? Może się zdziwicie ale dzień był zagospodarowany od świtu do późnych godzin wieczornych. Znawcy smaku i zapaleni smakosze, cały czas mogli spędzić na rozkoszowaniu się tym co lubią najbardziej.
Dla nich dzień zaczynał się od tzw. śniadania dla „rannych ptaszków” serwowanego już od 6.30 rano w bufecie na rufie statku. Dalej trzeba było przebrnąć przez dwa rodzaje śniadań, następnie obiad serwowany również w dwóch formach (samoobsługa lub podawany do stolików), dalej podwieczorek zwykły lub tematyczny. Jeśli ktoś miał jeszcze siłę czekała na niego uroczysta kolacja w restauracji i tzw. wisienka na torcie czyli kolacja dla „nocnych sów” o 22.30 podawana dla najwytrwalszych gości.
Niech Was nie zwiedzie powyższy opis, prócz pysznego jedzenia w trakcie rejsu była cała gama rzeczy do robienia. Aktywność fizyczną można było szlifować podczas codziennych zajęć z nordic walkingu prowadzonych przez trenerów, gry w piłkę, koszykówkę czy tenisa stołowego.
Nadmiar energii można było spożytkować na siłowni lub jak kto woli w basenie. Do dyspozycji była także sauna, salon fryzjerski oraz kosmetyczny. Eksperci tematyczni codziennie prowadzili prezentacje i wykłady nt. ogólne związane np. z Antarktyką, z życiem podwodnym w tym rejonie świata, zwierzętami, wyprawami na biegun itp. W sali kinowej organizowane były pokazy filmów, wieczorki kabaretowe czy koncerty i bale kapitańskie. Nie wspomnę już o otaczających nas widokach. Pasażerowie naprawdę byli dopieszczeni na całego, a to dopiero był początek rejsu …
Pierwsze lądowanie – czyli dopłynięcie ze statku pontonem tzw. zodiakiem na stały ląd mieliśmy w rejonie Fortuna Bay na Południowej Georgii. Sama procedura zejść na ląd była równie ciekawa a zarazem rygorystyczna. Ponieważ na statku było ok. 250 pasażerów a jednorazowo na ląd nie mogło schodzić więcej niż 100 osób wszyscy zostali podzielenie na grupy (żółta, zielona i czerwona). Zgodnie z ustalonym harmonogramem we właściwym momencie przez radiowęzeł poszczególne grupy były wzywane do stawienia się do tzw. dezynfekcji.
Wyposażeni w specjalne wodoodporne stroje (głownie chodziło o buty i spodnie bo wysiadając z zodiaków często wyskakiwało się wprost do wody) oraz kamizelki ratunkowe udawaliśmy się do „stanowiska odkażania” czyli do osoby, która po prostu odkurzała nas specjalnym odkurzaczem. Następnie przechodziło się po nasączonych jakimś specyfikiem matach (dezynfekcja obuwia) i „odbijało” karty w czytniku wyjść (tak by w razie jakiegoś wypadku było wiadomo kogo brakuje). Po przejściu całej procedury „odprawy” można było wchodzić na zodiaki. Przepisy związane z ochroną środowiska w tej części globu są bardzo rygorystyczne m.in. w niektórych lokalizacjach zabrania się nawet kładzenia plecaków na ziemi, tak by zminimalizować jakiekolwiek ryzyko ewentualnego zainfekowania chorobami żyjących tam zwierząt. Jako ciekawostkę podam, iż gęstość zaludnienia w tym rejonie wynosi poniżej 1 os/km² (są to w zasadzie tylko pracownicy stacji badawczo – naukowych). Pełni emocji dopłynęliśmy do brzegu.
Po blisko 4 dniach rejsu było to przedziwne a zarazem cudowne uczucie.
Po wytyczonych przez ekspertów ścieżkach (oni płynęli zawsze jako pierwsi na ląd i wyznaczali obszar po którym mogliśmy się bezpiecznie poruszać) dotarliśmy do miejsca gdzie naszym oczom ukazał się niesamowity widok. W jednym miejscu, dosłownie na wyciągnięcie ręki przed nami ujrzeliśmy się ok. 20 tys. pingwinów królewskich
Człowiek stoi wtedy jak wmurowany w ziemię i zupełnie nie wie co robić, czy podziwiać je w milczeniu, czy robić setki zdjęć.
Wrażenia niesamowite …W kolonii pingwinów były również osobniki odznaczające się innym wyglądem i kolorem futra to młode pingwiny.
Nie wspomnę o uchatkach antarktycznych, słoniach morskich oraz albatrosach.
Kolejnym miejsce lądowania tego dnia było Stromness.
To pozostałości po brytyjskiej stacji wielorybniczej.
Z uwagi na zagrożenie azbestem do rozpadających się i rdzewiejących zabudowań stacji nie można było zbliżać się na odległość mniejszą niż 200 m.
Natrafiliśmy tu na pingwiny biało brewe i olbrzymie wylegujące się na słońcu słonie morskie.
Wieczorem obejrzeliśmy film fabularny o wyprawach Ernesta Shackeltona a już kolejnego dnia wylądowaliśmy w Grytviken, w miejscu gdzie ten niesamowity podróżnik spoczywa na lokalnym cmentarzu. Cała historia związana z jego życiem, przygodami, odkryciami to temat na osobny, bardzo obszerny artykuł. Dodam tylko, że jeden z polarników na zakończenie wspólnej wyprawy w dzienniku pokładowym zapisał: „Na kierownika - naukowca weź Scotta. Jeśli chodzi o szybką i sprawną podróż - Amundsena. Ale kiedy znajdziesz się w beznadziejnej sytuacji, z której zdaje się nie ma wyjścia, klęknij i módl się o Shackletona” Miałem o tym nie pisać ale nie mogę się powstrzymać więc wybaczcie …
Sir Ernest Shackleton kompletując załogę na rejs w kierunku kontynentu Antarktycznego dał ogłoszenie następującej treści „Poszukiwana załoga na niebezpieczną wyprawę. Płace niskie. Straszliwe zimno. Długie miesiące w zupełnej ciemności. Bezpieczny powrót mało prawdopodobny. W przypadku sukcesu - honor i sława". To już pokazywało jakim był człowiekiem i jakich szukał kompanów.Przedsięwzięcie nazwano Imperialną Wyprawą Transantarktyczną, a Shackleton zawczasu sprzedał wszystkie prawa do przyszłych książek i odczytów oraz ewentualnych korzyści handlowych. Marynarzom płacono wówczas 240 funtów rocznie, naukowcom - 750. Największą nagrodą miał być zaszczyt podróżowania z odkrywcą. Był rok 1914, w Europie szalała wojna, a Winston Churchill wydał uczestnikom wyprawy rozkaz: "Wyruszajcie".
W grudniu 1914 r. na pokładzie okrętu "Endurance" podróżnicy wyruszyli na południe. W części dziobowej jednostki zbudowano kojce dla 69 psów pociągowych. W śródokręciu złożono węgiel, a wysoko w olinowaniu wisiała tona wielorybiego mięsa, jedzenie dla zwierząt. Z mięsa kapała krew, więc rozjuszone i podniecone psy, wyły bez przerwy. Menu uzupełniało mięso fok i pingwinów (co miało ratować ludzi przed szkorbutem). W wyprawie uczestniczył fotograf wyprawy Frank Hurley, który dokumentował wyprawę. Między innymi dzięki jego uporowi po zatonięciu okrętu pomimo konieczności drastycznego ograniczenia masy zabieranych rzeczy (Shackleton zarządził, że można zabrać tylko po 1 kg swoich rzeczy) Hurley uparł się by zabrać klisze zdjęć (robione wówczas stara techniką na szkle, co przekładało się na wagę). Po dokonaniu przeglądu ostatecznie zabrano 120 zdjęć, a resztę (około 400) porzucono. Dzięki temu do dziś zachowały się oryginalne zdjęcia z tej niezwykłej wyprawy. 27 października 1915r. „Endurance” został zmiażdżony przez dryfujący lód i 21 listopada 1915 r. zatonął. Jak wspominałem załoganci mogli zabrać ze sobą tylko po 1 kg bagażu. Shackelton z ulubionej książki tj. biblii wyrwał tylko najcenniejsze kartki m.in. zawierającą 23 psalm oraz kartkę z księgi Hioba z tekstem „Zima nadciąga z północy mróz dany z tchnienia Bożego i ścięta lodem powierzchnia wody …” a resztę zakopał w śniegu. W tym momencie rozpoczęła się półroczna wędrówka w kierunku Elephant Island. Dla 28 osób zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie. Wyobraźcie sobie co w owym czasie musieli przejść podróżnicy, z dala od domu, pozbawieni jakiejkolwiek łączności z bliskimi. Znajdowali się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy biegunem południowym a najbliższymi zamieszkałymi osadami ludzkimi, od których dzielił ich dystans ok. 2000 km. Wyczerpujące się zapasy jedzenie zmusiły ich do tego, by w pewnym momencie … zabić swoje psy, które przecież były ich prawdziwymi towarzyszami niedoli, a dla których niestety nie było już szans na ratunek (wyczerpanie i brak pożywienia). Targana wiatrem, osłabiona mrozami załoga dotarła na koniec kry lodowej ciągnąc za sobą trzy łodzie ratunkowe. Z nich na Elephant Island zbudowano prowizoryczną chatę. Shackleton dbał bardzo o morale załogi, wierzył, że najważniejszą rzeczą jest ludzka psychika, która pozwoli przezwyciężyć nawet najbardziej beznadziejne chwile. 24 kwietnia 1916 r. Shackelton wraz z 5 towarzyszami wyruszył w szalupie „James Caird” w stronę Południowej Georgii. Do pokonania miał 1200 km po jednym z najgroźniejszych oceanów świata…Po dotarciu na Południową Georgię podróżnicy musieli jeszcze pokonać ośnieżone góry, aby dostać się do stacji wielorybniczej Stromness, skąd rozpoczęła się akcja ratunkowa. Jak głosi anegdota, wszyscy byli tak wykończeni, że Shackleton zarządził wypoczynek - powiedział, że w miejscu gdzie zatrzymali się zostają na parogodzinną drzemkę i po wypoczynku ruszą w dalszą drogę. Zmęczeni kompanii z radością przystali na tą propozycję i zasnęli o oka mgnieniu. Nie przewidzieli jednego Shackleton wiedząc w jakim są stanie i jakie panują tam warunki pogodowe nie mógł sobie pozwolić na to by zamarzli będąc już prawie u celu. Obudził wszystkich po dosłownie 15 minutach snu i oznajmił, że przespali prawie cały dzień więc pora ruszać dalej …
:lol: Ostatecznie po wielu perypetiach 29 sierpnia 1916 r. do pozostałych na Wyspie Słoniowej członków wyprawy Shackeltona dotarł na chilijskim statku holowniku "Yelcho" sam Shackleton. Wszyscy członkowie wyprawy przeżyli i zostali uratowani, co można określić mianem cudu. W 1922 r. sir Ernest Shackleton wrócił do Grytviken, chcąc wyruszyć w kolejną wyprawę. Niepodziewanie 4 stycznia 1922 r. zmarł na atak serca. Jego grób znajduje na niewielkim cmentarzu, obok grobu Franka Wilda (określanego „prawą ręką Shackletona”) oraz innych wielorybników, którzy zginęli na wyspie. Odwiedzamy to miejsce przepełnieni niesamowitością wyczynów tamtych podróżników.
Wznosząc toast na chwałę Shackeltona wypijamy szklaneczkę lodowatej … oczywiście nie wody. Uwaga: Wszelkie prawa zastrzeżone, jestem właścicielem niniejszego tekstu i nie zgadzam się na jego rozpowszechnianie (również fotografii) bez wcześniejszego uzgodnienia. CDN... Część 2 - lodowe-pieklo-nasza-podroz-na-antarktyde-cz-ii,1567,132091&p=1115715#p1115715
Hej,czemu "piekło"? Bo tak po troszę było to kiedyś "piekło" dla zwierząt, w szczególności dla wielorybów, po części dla ludzi ... wlaśnie takie lodowe piekło.
Zebrałem się w końcu i postanowiłem napisać słów kilka o wyjeździe, wycieczce, wyprawie nawet nie wiem jak to nazwać na południowe krańce świata. Do miejsc, o których nie śniło mi się nawet, że kiedykolwiek będę miał możliwość zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy … ale od zacznijmy początku.Pomysł by dotrzeć na Antarktydę powstał już kilka lat wcześniej, ale ówczesne oferty biur turystycznych skutecznie zniechęcały nas do skorzystania z tej formy podróży. Po prawie rocznym przeglądaniu dziesiątek ofert z całego świata natrafiliśmy na ofertę niemieckiego biura Passat Kreuzfahrten – właściciela statku MS Delphin. Po przeróżnych kombinacjach i zaciekłych negocjacjach :) wspólnie z dwoma kompanami udało się wykupić udział w rejsie trwającym łącznie 16 dni.
Trasa rejsu prowadziła z Buenos Aires przez Południową Georgie, Sandwich Południowy do Wyspy Słoniowej, dalej przez Deception Island, Port Lockroy do Almirante Brown (Argentyńska Stacja Badawcza) i Vernadsky Research Base (Ukraińska Stacja Antarktyczna). Powrót przez cieśninę Drake do Ushuaia.
Statek, którym podróżowaliśmy miał bardzo ciekawą historię. Pierwotnie zaprojektowany jako prom został zbudowany w Turku (Finlandia), pod nazwą "Belorussiya". W 1987 r. po trzynastu latach od pierwszego zwodowania został przekształcony w statek wycieczkowy. W 1993 r. otrzymał nazwę "Kazachstan II", a trzy lata później ostateczną nazwę MS Delphin. Statek dysponował 10 pokładami, w tym 7 pokładami pasażerskimi z 235 kabinami. W zależności od trasy rejsu (MS Delphin pływał po całym świecie) liczba pasażerów wahała się od ok. 250 do ok. 470. Załoga liczyła do 230 pracowników.
Podróż rozpoczęła się 3 stycznia 2014 r. Po dotarciu do Berlina i pobieżnym zwiedzaniu miasta udaliśmy się przez Londyn i Madryt do Buenos Aires. Na miejscu byliśmy 5 stycznia 2014 r. wcześnie rano. Nasz statek Ms Delphin wypływał następnego dnia, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu na zwiedzanie miasta i „zmierzenie się” ze znakomitymi argentyńskimi stekami.
O wyznaczonej porze stawiliśmy się w porcie Terminales Rio de la Plata i po odebraniu kart – kluczy do kajuty poczuliśmy wreszcie, że zaczyna się prawdziwa przygoda :D Jak pisałem wcześniej ostro negocjowaliśmy cenę za rejs – wymyśliliśmy sobie, że pomieścimy się w kajucie 2 osobowej w trójkę. Zrobimy jakąś dostawkę czy coś takiego, i tak rzeczywiście było tyle tylko, że ku naszej uciesze otrzymaliśmy kabinę 4 osobową :lol:
Po obowiązkowych ćwiczeniach ewakuacyjnych i zapoznaniu się z zasadami życia na statku (a te były bardzo ciekawe ale o tym później), ruszyliśmy przez Rio La Plata w stronę Południowej Georgii.
Codziennie otrzymywaliśmy folder zawierający informację o trasie na najbliższe dni, zajęciach i prezentacjach tematycznych, interesujących miejscach po drodze oraz tych, które odwiedzimy nazajutrz.
Już pierwsza informacja o dystansie jaki mamy do pierwszego postoju (lądowania na stałym lądzie) oszołomiła nas kompletnie. 2 tys. km dzieliło nas od Fortuna Bay na Południowej Georgii. Płynęliśmy tam prawie 4 dni. Zapytacie co robić na statku przez tak długi czas? Może się zdziwicie ale dzień był zagospodarowany od świtu do późnych godzin wieczornych. Znawcy smaku i zapaleni smakosze, cały czas mogli spędzić na rozkoszowaniu się tym co lubią najbardziej.
Dla nich dzień zaczynał się od tzw. śniadania dla „rannych ptaszków” serwowanego już od 6.30 rano w bufecie na rufie statku. Dalej trzeba było przebrnąć przez dwa rodzaje śniadań, następnie obiad serwowany również w dwóch formach (samoobsługa lub podawany do stolików), dalej podwieczorek zwykły lub tematyczny. Jeśli ktoś miał jeszcze siłę czekała na niego uroczysta kolacja w restauracji i tzw. wisienka na torcie czyli kolacja dla „nocnych sów” o 22.30 podawana dla najwytrwalszych gości.
Niech Was nie zwiedzie powyższy opis, prócz pysznego jedzenia w trakcie rejsu była cała gama rzeczy do robienia. Aktywność fizyczną można było szlifować podczas codziennych zajęć z nordic walkingu prowadzonych przez trenerów, gry w piłkę, koszykówkę czy tenisa stołowego.
Nadmiar energii można było spożytkować na siłowni lub jak kto woli w basenie. Do dyspozycji była także sauna, salon fryzjerski oraz kosmetyczny. Eksperci tematyczni codziennie prowadzili prezentacje i wykłady nt. ogólne związane np. z Antarktyką, z życiem podwodnym w tym rejonie świata, zwierzętami, wyprawami na biegun itp. W sali kinowej organizowane były pokazy filmów, wieczorki kabaretowe czy koncerty i bale kapitańskie. Nie wspomnę już o otaczających nas widokach. Pasażerowie naprawdę byli dopieszczeni na całego, a to dopiero był początek rejsu …
Pierwsze lądowanie – czyli dopłynięcie ze statku pontonem tzw. zodiakiem na stały ląd mieliśmy w rejonie Fortuna Bay na Południowej Georgii. Sama procedura zejść na ląd była równie ciekawa a zarazem rygorystyczna. Ponieważ na statku było ok. 250 pasażerów a jednorazowo na ląd nie mogło schodzić więcej niż 100 osób wszyscy zostali podzielenie na grupy (żółta, zielona i czerwona). Zgodnie z ustalonym harmonogramem we właściwym momencie przez radiowęzeł poszczególne grupy były wzywane do stawienia się do tzw. dezynfekcji.
Wyposażeni w specjalne wodoodporne stroje (głownie chodziło o buty i spodnie bo wysiadając z zodiaków często wyskakiwało się wprost do wody) oraz kamizelki ratunkowe udawaliśmy się do „stanowiska odkażania” czyli do osoby, która po prostu odkurzała nas specjalnym odkurzaczem. Następnie przechodziło się po nasączonych jakimś specyfikiem matach (dezynfekcja obuwia) i „odbijało” karty w czytniku wyjść (tak by w razie jakiegoś wypadku było wiadomo kogo brakuje). Po przejściu całej procedury „odprawy” można było wchodzić na zodiaki. Przepisy związane z ochroną środowiska w tej części globu są bardzo rygorystyczne m.in. w niektórych lokalizacjach zabrania się nawet kładzenia plecaków na ziemi, tak by zminimalizować jakiekolwiek ryzyko ewentualnego zainfekowania chorobami żyjących tam zwierząt. Jako ciekawostkę podam, iż gęstość zaludnienia w tym rejonie wynosi poniżej 1 os/km² (są to w zasadzie tylko pracownicy stacji badawczo – naukowych). Pełni emocji dopłynęliśmy do brzegu.
Po blisko 4 dniach rejsu było to przedziwne a zarazem cudowne uczucie.
Po wytyczonych przez ekspertów ścieżkach (oni płynęli zawsze jako pierwsi na ląd i wyznaczali obszar po którym mogliśmy się bezpiecznie poruszać) dotarliśmy do miejsca gdzie naszym oczom ukazał się niesamowity widok. W jednym miejscu, dosłownie na wyciągnięcie ręki przed nami ujrzeliśmy się ok. 20 tys. pingwinów królewskich
Człowiek stoi wtedy jak wmurowany w ziemię i zupełnie nie wie co robić, czy podziwiać je w milczeniu, czy robić setki zdjęć.
Wrażenia niesamowite …W kolonii pingwinów były również osobniki odznaczające się innym wyglądem i kolorem futra to młode pingwiny.
Nie wspomnę o uchatkach antarktycznych, słoniach morskich oraz albatrosach.
Kolejnym miejsce lądowania tego dnia było Stromness.
To pozostałości po brytyjskiej stacji wielorybniczej.
Z uwagi na zagrożenie azbestem do rozpadających się i rdzewiejących zabudowań stacji nie można było zbliżać się na odległość mniejszą niż 200 m.
Natrafiliśmy tu na pingwiny biało brewe i olbrzymie wylegujące się na słońcu słonie morskie.
Wieczorem obejrzeliśmy film fabularny o wyprawach Ernesta Shackeltona a już kolejnego dnia wylądowaliśmy w Grytviken, w miejscu gdzie ten niesamowity podróżnik spoczywa na lokalnym cmentarzu. Cała historia związana z jego życiem, przygodami, odkryciami to temat na osobny, bardzo obszerny artykuł. Dodam tylko, że jeden z polarników na zakończenie wspólnej wyprawy w dzienniku pokładowym zapisał: „Na kierownika - naukowca weź Scotta. Jeśli chodzi o szybką i sprawną podróż - Amundsena. Ale kiedy znajdziesz się w beznadziejnej sytuacji, z której zdaje się nie ma wyjścia, klęknij i módl się o Shackletona” Miałem o tym nie pisać ale nie mogę się powstrzymać więc wybaczcie …
Sir Ernest Shackleton kompletując załogę na rejs w kierunku kontynentu Antarktycznego dał ogłoszenie następującej treści „Poszukiwana załoga na niebezpieczną wyprawę. Płace niskie. Straszliwe zimno. Długie miesiące w zupełnej ciemności. Bezpieczny powrót mało prawdopodobny. W przypadku sukcesu - honor i sława". To już pokazywało jakim był człowiekiem i jakich szukał kompanów.Przedsięwzięcie nazwano Imperialną Wyprawą Transantarktyczną, a Shackleton zawczasu sprzedał wszystkie prawa do przyszłych książek i odczytów oraz ewentualnych korzyści handlowych. Marynarzom płacono wówczas 240 funtów rocznie, naukowcom - 750. Największą nagrodą miał być zaszczyt podróżowania z odkrywcą. Był rok 1914, w Europie szalała wojna, a Winston Churchill wydał uczestnikom wyprawy rozkaz: "Wyruszajcie".
W grudniu 1914 r. na pokładzie okrętu "Endurance" podróżnicy wyruszyli na południe. W części dziobowej jednostki zbudowano kojce dla 69 psów pociągowych. W śródokręciu złożono węgiel, a wysoko w olinowaniu wisiała tona wielorybiego mięsa, jedzenie dla zwierząt. Z mięsa kapała krew, więc rozjuszone i podniecone psy, wyły bez przerwy. Menu uzupełniało mięso fok i pingwinów (co miało ratować ludzi przed szkorbutem). W wyprawie uczestniczył fotograf wyprawy Frank Hurley, który dokumentował wyprawę. Między innymi dzięki jego uporowi po zatonięciu okrętu pomimo konieczności drastycznego ograniczenia masy zabieranych rzeczy (Shackleton zarządził, że można zabrać tylko po 1 kg swoich rzeczy) Hurley uparł się by zabrać klisze zdjęć (robione wówczas stara techniką na szkle, co przekładało się na wagę). Po dokonaniu przeglądu ostatecznie zabrano 120 zdjęć, a resztę (około 400) porzucono. Dzięki temu do dziś zachowały się oryginalne zdjęcia z tej niezwykłej wyprawy. 27 października 1915r. „Endurance” został zmiażdżony przez dryfujący lód i 21 listopada 1915 r. zatonął. Jak wspominałem załoganci mogli zabrać ze sobą tylko po 1 kg bagażu. Shackelton z ulubionej książki tj. biblii wyrwał tylko najcenniejsze kartki m.in. zawierającą 23 psalm oraz kartkę z księgi Hioba z tekstem „Zima nadciąga z północy mróz dany z tchnienia Bożego i ścięta lodem powierzchnia wody …” a resztę zakopał w śniegu. W tym momencie rozpoczęła się półroczna wędrówka w kierunku Elephant Island. Dla 28 osób zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie. Wyobraźcie sobie co w owym czasie musieli przejść podróżnicy, z dala od domu, pozbawieni jakiejkolwiek łączności z bliskimi. Znajdowali się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy biegunem południowym a najbliższymi zamieszkałymi osadami ludzkimi, od których dzielił ich dystans ok. 2000 km. Wyczerpujące się zapasy jedzenie zmusiły ich do tego, by w pewnym momencie … zabić swoje psy, które przecież były ich prawdziwymi towarzyszami niedoli, a dla których niestety nie było już szans na ratunek (wyczerpanie i brak pożywienia). Targana wiatrem, osłabiona mrozami załoga dotarła na koniec kry lodowej ciągnąc za sobą trzy łodzie ratunkowe. Z nich na Elephant Island zbudowano prowizoryczną chatę. Shackleton dbał bardzo o morale załogi, wierzył, że najważniejszą rzeczą jest ludzka psychika, która pozwoli przezwyciężyć nawet najbardziej beznadziejne chwile. 24 kwietnia 1916 r. Shackelton wraz z 5 towarzyszami wyruszył w szalupie „James Caird” w stronę Południowej Georgii. Do pokonania miał 1200 km po jednym z najgroźniejszych oceanów świata…Po dotarciu na Południową Georgię podróżnicy musieli jeszcze pokonać ośnieżone góry, aby dostać się do stacji wielorybniczej Stromness, skąd rozpoczęła się akcja ratunkowa. Jak głosi anegdota, wszyscy byli tak wykończeni, że Shackleton zarządził wypoczynek - powiedział, że w miejscu gdzie zatrzymali się zostają na parogodzinną drzemkę i po wypoczynku ruszą w dalszą drogę. Zmęczeni kompanii z radością przystali na tą propozycję i zasnęli o oka mgnieniu. Nie przewidzieli jednego Shackleton wiedząc w jakim są stanie i jakie panują tam warunki pogodowe nie mógł sobie pozwolić na to by zamarzli będąc już prawie u celu. Obudził wszystkich po dosłownie 15 minutach snu i oznajmił, że przespali prawie cały dzień więc pora ruszać dalej … :lol: Ostatecznie po wielu perypetiach 29 sierpnia 1916 r. do pozostałych na Wyspie Słoniowej członków wyprawy Shackeltona dotarł na chilijskim statku holowniku "Yelcho" sam Shackleton. Wszyscy członkowie wyprawy przeżyli i zostali uratowani, co można określić mianem cudu. W 1922 r. sir Ernest Shackleton wrócił do Grytviken, chcąc wyruszyć w kolejną wyprawę. Niepodziewanie 4 stycznia 1922 r. zmarł na atak serca. Jego grób znajduje na niewielkim cmentarzu, obok grobu Franka Wilda (określanego „prawą ręką Shackletona”) oraz innych wielorybników, którzy zginęli na wyspie. Odwiedzamy to miejsce przepełnieni niesamowitością wyczynów tamtych podróżników.
Wznosząc toast na chwałę Shackeltona wypijamy szklaneczkę lodowatej … oczywiście nie wody.
Uwaga: Wszelkie prawa zastrzeżone, jestem właścicielem niniejszego tekstu i nie zgadzam się na jego rozpowszechnianie (również fotografii) bez wcześniejszego uzgodnienia.
CDN...
Część 2 - lodowe-pieklo-nasza-podroz-na-antarktyde-cz-ii,1567,132091&p=1115715#p1115715
Galeria z Islandii (2015) cz. I - http://podroze.onet.pl/islandia-cz-i/4swe8
Galeria z Islandii (20015) cz. II - http://podroze.onet.pl/islandia-cz-ii/r43gh