0
kefirm 29 sierpnia 2018 09:24
Image

Ścieżka prowadzi dalej do Kumary i Greymouth choć teren jest już płaski i spokojny. Zaraz na początku jazdy łamie mi się płytka plastikowa w bucie SPD i od tego momentu przestaję się wpinać w pedały. Na postoju po drodze spotykam parę Nowozelandczyków, którzy dopiero przed chwilą zjechali z Arthur's Pass i mówili, że w nocy był lekki przymrozek. Chyba mam szczęście, że mnie to ominęło, a i parę dni wcześniej, gdy tam nocowałem było bardzo zimno nad ranem. Przez cały dzień jadę wzdłuż lub główną drogą nr 6. Prowadzi ona zachodnim wybrzeżem wyspy więc z lewej strony mam bezkresny, niebieski ocean, a z prawej oświetlone południowym słońcem i obficie porośnięte paprociami strome zbocza gór. W Parku Narodowym Paparoa, którego skraj delikatnie styka się z oceanem, zatrzymuję się przy Pancake Rocks - miejscu, w którym skały warstwowe zbudowane z wapieni erodowały tworząc baseny przypływowe i przeręble (blowholes). W miarę jak popołudnie przemija i wieczór zbliża się coraz większymi krokami rozpoczynam poszukiwania miejsca na nocleg. Najpierw próbuję zjechać z głównej drogi między góry - wgłąb parku. Znaki od początku informują, że droga może być podatna na zalewanie ale jest tak sucho, że powódź mi nie grozi. Nie znajduję tam jednak dogodnego miejsca na rozbicie się i wracam na "szóstkę".

Image

Image

Image

Widoki są obłędne. Jadę krętą drogą z jednej strony mając ocean, a z drugiej oświetlone ciepłym światłem stoki. Między tym wszystkim jak wąska wstążka wije się droga, którą jadę. Oczom mym ukazują się złociste plaże i plan na noc zaczyna nabierać kształtów. Pozostaje tylko znaleźć odpowiednie zejście. Udaje się to parę kilometrów dalej. Jak zwykle nie przepadam za noclegiem na plaży bo piasek, bo hałas (tak, ocean w nocy jest nieznośnie głośny) i zwykle nie łączy się to z wodą pitną, tak tym razem jest bardzo klimatycznie i do samego zachodu delektuję się widokami. Odprowadzam słońce wzorkiem za horyzont i dopiero wówczas przystępuję do wieczornych prac i przyrządzenia kolacji.

Image

Image

Poranek jest niemniej czarujący jak zmierzch, jako że wilgotna woda morska wraz z solą paruje z nad oceanu i unosi się w stronę gór.

Image

Image


Nieopodal Westport, na przylądku Foulwind robię sobie przerwę i idę na spacer z platformy widokowej obserwować pluskające się na brzegu foki. Jest ich kilka, między innymi samica z młodymi. Pomimo znaków drogowych przestrzegających przed obecnością pingwinów nie udaje mi się żadnego zobaczyć.
Samo Westport to tylko czas na uzupełnienie zapasów jedzenia i ruszenie dalej w górę wyspy. Jest to praktycznie ostatni punkt, w którym mogę odbić od zachodniego wybrzeża, ponieważ wyżej nie ma już żadnej drogi prowadzącej na wschód.

Image

Image

Jadę doliną wzdłuż rzeki Buller i drugi raz podczas tej wycieczki mam od razu mocne zderzenie z meszkami. Od tej pory wszystko staje się trudniejsze bo minutę od zatrzymania atakują dziką chordą. Spray na komary nie pomaga. Ubieram długie rękawiczki, czapkę, zasłaniam również usta, nos i zakładam okulary. Meszki wgryzają się w miejsca, gdzie choćby niewielki kawałek skóry pozostaje niezakryty. Rozbijanie namiotu i gotowanie to koszmar!

Image

Image

Image

Rano rezygnuję ze śniadania i zatrzymuję się dopiero godzinę później, w całkiem ładnym miejscu nad rzeką i co najważniejsze - nasłonecznionym. O tej porze meszki choć jeszcze się pojawiają to już sporadycznie. W Inangahua dojeżdżam do skrzyżowania z drogą 69, która w tej chwili jest jedyną drogą łączącą północ z południowym-wschodem wyspy. Z powodu osunięcia się ziemi w Kaikourze 14 listopada 2016 r. droga numer 1 została zamknięta (ponownie otwarta 15 grudnia 2017 r.) i cały ruch odbywa się właśnie tędy. Inangahua była również świadkiem trzęsienia ziemi z 1968 roku, w którym dość poważnie ucierpiała i do dziś nie powróciła do stanu sprzed wydarzenia.

W miejscowości Lyell rozpoczyna się jedna z ciekawszych tras rowerowych - Old Ghost Trail mająca 85km długości i status dość trudnej. Niestety nie nadaje się na mój ciężki i załadowany rower, a poza tym po dwóch dniach jazdy po górach znów wylądowałbym na zachodnim wybrzeżu. Może innym razem.

Przy początku szlaku znajduje się jednak kemping, parking i co najważniejsze - półotwarty budynek służący za miejsce piknikowe, który zamiast okien ma siatkę. Nie wiem jak inaczej w tej okolicy mógłbym się zatrzymać, odpocząć, zjeść i nie zostać jednocześnie zjedzonym. Przez meszki.

Nieopodal znajduje się najdłuższy wiszący most w Nowej Zelandii - 110m na rzece Buller w wąwozie o tej samej nazwie. Nie jest zawieszony jakoś wysoko nad lustrem wody i nie robi w moim odczuciu spektakularnego wrażenia ale pani mówi, że skoro przyjechałem na rowerze to mogę wejść za darmo. Po drugiej stronie znajduje się kilka krótkich ścieżek edukacyjnych na temat roślin, zwierząt i wydobywania złota.

Image

Image

Image

Image

Za Murchison odbijam w kierunku parku narodowego Nelson Lakes. Gdybym tylko zjechał parę kilometrów wcześniej w bardziej boczną drogę to może i nie dostałbym mandatu. A było to tak, że jadąc spokojnie usłyszałem nagle za plecami dźwięk koguta i migające światła radiowozu. Z początku nie spodziewałem się, że może chodzić o mnie, co też wyszło bardzo szybko. Okazało się, że w Nowej Zelandii jazda z kaskiem jest obowiązkowa. Przyznaję szczerze, że nie wiedziałem i nie spodziewałem się. Przejechałem już około 2400km niejednokrotnie mijając patrol policji i nie zwrócili mi wcześniej uwagi. Raz czy dwa słyszałem luźno rzucone od ludzi po drodze gdzie mam kask ale nie brałem tego jako wymóg. Na szybko policzyłem, że w takim razie kupię jakiś w Wellington...za plus minus tydzień i kolejne.. 500km. Policjant nie dał się jednak przekonać i powiedział, że bez kasku to on mnie dalej nie puści. Trochę patowa sytuacja bo odludzie jedno z tych większych, choć jak na Nową Zelandię to co jakiś czas jakieś miasteczka się zdarzają. Po chwilowej konsternacji policjant wpada na pomysł, że w Murchison jest jakiś sklep czy komis i może tam będą mieli kask. Przed radio wywołuje kolegę z posterunku żeby podjechał i się rozejrzał. Po chwili nadciąga odpowiedź, że kasku nie mają. Kolejna chwila do namysłu i kolejny pomysł. Ponownie prosi kolegę żeby podjechał, tym razem do jego jego domu i wziął stary, nieużywany już kask od syna. Pojawia się z nim kilkanaście minut później. Nie za bardzo mam ochotę jeździć w kasku, bo gdybym chciał to bym sobie z domu zabrał. Co jednak zrobić skoro trzeba. Parę minut później i 50$ mandatu mniej wyruszam dalej. Wszystko dlatego, że akurat padało i jechałem z gołą głową. W słoneczne dni najczęściej ubierałem czapeczkę, która pewnie z odległości nie rzucała się tak w oczy. Po upływie paru godzin i poprawie pogody kask trafia na bagażnik i trochę się obija. Jednym słowem przeszkadza. Suma summarum zostawię go na lotnisku przed wylotem.

Jeziora w parku Nelson witają mnie niestety deszczem. Malowniczo położone Rotoiti w takiej scenerii nie zachwyca więc po podładowaniu baterii w punkcie informacji ruszam dalej.

Image

Image

W Wakefield docieram do kolejnej z wielu nowozelandzkich ścieżek rowerowych - Great Taste trail prowadzącej, jak może trochę nazwa sugeruje, przez winnice, sady, plantacje awokado oraz kiwi. W końcu to dom tych małych owłosionych, brązowych owoców. W Motueca, gdy próbuję skorzystać z bankomatu okazuje się, że ze względu na poprzednią wypłatę gotówki, która została zakwalifikowana jako podejrzana transakcja, mam zablokowaną kartę. Dobrze, że infolinia jest całodobowa i o 5 rano polskiego czasu po serii trudnych pytań udaje mi się ją zdalnie odblokować.

Nieopodal znajduje się park narodowy Abel Tasman. By tam jednak dotrzeć muszę przejechać przez przełęcz Takaka Hill na wysokości 790m. Prawie z poziomu morza na długości 15km wspinam się na tę wysokość po czym szybko zjeżdżam do doliny Takaka zakończoną miejscowością o tej samej nazwie. Nie wiem czy mogę to nazwać pechem czy szczęściem, że na 50km odcinku poprzez góry i lasy, przebijam oponę akurat 3km przed miasteczkiem. Nie pozostaje mi nic innego jak prowadzić rower i trzymać kciuki żeby tam był jakiś sklep rowerowy. Jest! Jakiś jest. Uff, nie powiem, ulga jest, choć nie od razu. Chwila niepewności utrzymuje się, gdy sprzedawca szuka opony i przez dłuższą chwilę nie może znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Proponuje mi więc używaną 26x1,5" czyli znacznie węższą od obecnych Marathon Schwalbe 2". Ma jednak wkładkę antyprzebiciową, nie jest zniszczona i kosztuje tylko 10$. Korzystam z uprzejmości i narzędzi właściciela i od razu na miejscu dokonuję wymiany. Ubrudziłem się konkretnie więc i bieżąca woda jest sporym udogodnieniem.

Image

Image

Przyznam, że jedzie się super i gdy tak się zastanawiam co jeszcze mi się przydarzy, żądli mnie jakiś owad pokroju osy. Uderza we mnie w trakcie jazdy i wbija żądło w usta. Górna warga szybko rośnie do rozmiarów małej parówki i w efekcie wyglądam jak nieudany efekt powiększania ust u wiejskiego lekarza. Opuchlizna utrzymuje się do nocy, a jeszcze dnia następnego czuję zdrętwienie.

Image

Od parku Abel Tasman i zatoki Totaranui, do której zmierzam na nocleg dzieli mnie jeszcze jedna przełęcz, tym razem 300m, którą pokonuję w miarę lekko choć dopada mnie głód i chcąc nie chcąc muszę się jeszcze posilić i uzupełnić zapasy energii. Na kempingu w parku rozbijam namiot tuż za drzewami oddzielającymi mnie od plaży i zatoki. Fale w nocy ponownie hałasują. Zresztą nie tylko one. Po trawniku kręcą się ptaki weka, która są trochę upierdliwe. Może nie tak jak papugi kea ale podobnie. Zaglądają mi pod tropik namiotu i wyciągają garnki, które jak przystało na aluminium strasznie brzęczą, gdy się nimi obija jeden o drugi. Parę razy go odganiam ale co wrócę do środka i się położę to ptaszysko powraca. W końcu cierpliwość zostaje wyczerpana i ruszam odparować jego upierdliwość. Nalewam wody do garnka i biegając za upierdliwym weka odganiam go polewając wodą. Pomogło. Do rana mam spokój.

Image

Image

Image

Poranek już nie taki piękny ani słoneczny. Zwijam namiot i pakuję się zanim zaczyna padać. A właściwie to deszcz łapie mnie w drodze na przełęcz jako, że wracam tą samą drogą. W zasadzie to sam wjeżdżam w tę chmurę, z której coraz mocniej pada. Podczas zjazdu klocki hamulcowe zaczynają sukcesywnie odmawiać posłuszeństwa. Klamki ściągnięte do końca, że rąk nie czuję, a mimo tego jadę w dół ponad 20km/h. Zwykle nie jest to oszałamiająca prędkość tyle, że teraz dochodzi do tego szutrowa droga z dużymi kamieniami, ostre zakręty i deszcz. Cieszę się w duchu, że przynajmniej na tej drodze przez dżunglę nie ma żadnych aut. W tej samej chwili jednak wyrzuca mnie z zakrętu na środek drogi prosto pod jadący z dołu samochód. Udaje mi się wybalansować między uderzeniem w auto, a przewróceniem się i ostatnie metry w dół pokonuję hamując butami. Powinienem chyba zacząć grać w gry losowe bo jakie jest prawdopodobieństwo, że w jednym momencie wysiądą mi oba hamulce? Parę kilometrów jestem w stanie jeszcze jechać bez hamulców ale pierwsze lekkie obniżenie terenu i pojawia się problem z wytracaniem prędkości. Na tę ewentualność jestem już jednak przygotowany i posiadam przy sobie zapasowe klocki. Wymieniam te z przodu i dalsza jazda odbywa się już bez zakłóceń.

Image

Image

Image

Image

Trochę przerażeniem napawa mnie ponowny podjazd na Takaka Hill ale w tę stronę ma tylko 10km (czy. jest stromszy) i jakoś idzie to sprawniej.

Tylne hamulce zmieniam dopiero dwa dni później w Nelson. Sprzedawca ostrzega, że wybrane przeze mnie klocki bardzo piszczą ale to nic. Spoiler alert: piszczą jak zarzynane prosię. Wyhamowanie tego ciężkiego potwora podczas jazdy w dół zajmuje wiele metrów, a hałas jaki wydają zdaje się roznosić po całej dolinie, którą akurat się zapuszczam.

Pomimo, że jestem już bardzo blisko Picton, tj. miasta portowego, z którego popłynę na północną wyspę, robię jeszcze mały objazd przez Blenheim i winny region Marlborough, które odpowiada za 77% produkcji wina w Nowej Zelandii. Głównie są to Sauvignon blanc, Pinot noir i Chardonnay. Przejeżdżam przez i pomiędzy winnicami, które ciągną się może i nie po horyzont ale na pewno do podnóża najbliższych gór.

Image

Do Picton docieram popołudniu ale... ponownie je omijam. Rzucam tylko okiem na port, zatokę i zacumowane w niej łodzie z punktu widokowego nad miastem i jadę na podbój jednego z chyba bardziej znanych szlaków Nowej Zelandii - Queen Charlotte Track. Ten 70km prowadzi od Ship Cove do Anakiwa (i odwrotnie), a od paru lat jest również udostępniony dla rowerzystów. Bez problemu można go podzielić na mniej lub więcej odcinków i pokonać w sobie dogodnym tempie. Rowerem decyduję się tylko na pierwszy odcinek od Anakiwa do Te Mahia. Trasa nie jest trudna ale trzeba bardzo uważać. Wiedzie w końcu przez las, po górach i nawierzchnia czasem bywa mokra, śliska i przede wszystkim obfituje w kamienie i korzenie. Jazda z tak ciężkim rowerem jest tym bardziej wyzwaniem. Widoki jakie mi za to towarzyszą rekompensują wszelkie trudy. U stóp mam całe Marlborough Sound z wszelkimi zatoczkami wcinającymi się w zielone zbocza wzgórz, po którym pływają żaglówki i inne łodzie. Udaje mi się nawet dostrzec skaczące delfiny. Widoki zapierają dech. Zapewne gdybym miał mniej obciążony rower lub więcej czasu by wybrać się na cały szlak piechotą to bezapelacyjnie bym skorzystał. Następnym razem!

Image

Image

Image


Mimo, że Queen Charlotte Track przejechałem może zaledwie 20km to pozostała część drogi na ten dzień również jest malownicza. Wije się i wznosi wzdłuż zatoki, tak że u swojego boku z jednej strony nieprzerwanie mam piękne widoki.

Image

Image

Tym razem będąc w Pikton nie jadę już nigdzie dalej. To jest koniec mojej podróży po południowej wyspie ale dopiero połowa przygody w Nowej Zelandii.

Image

Po 28 dniach jazdy, w których pokonałem 2562km spędzając 166h na siodełku i za kierownicą pora ruszyć na północ.

O 17 ładuję się na wieczorny prom do Wellington - stolicy kraju, gdzie czeka na mnie Matt z żoną Yilang - przyjaciele z poprzednich podróży, z którymi zawsze udało mi się gdzieś w dalekim świecie przy jakieś okazji spotkać i nigdy dwa razy na tym samym kontynencie.

Zapisy śladu z GPS z poszczególnych dni znajdują się tutaj.

Krótkie wideo:

https://www.youtube.com/watch?v=wFOe_21RV7Q

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

handsome 29 sierpnia 2018 10:46 Odpowiedz
Wielki szacun za taką podróż. Foto świetne :P :P :P
wintermute 10 września 2018 14:11 Odpowiedz
Rewelacja! To teraz czekamy na wyspę północną :-)
ibartek 19 stycznia 2019 16:39 Odpowiedz
@kefirm piszesz polnoc?
kefirm 19 stycznia 2019 16:49 Odpowiedz
aa, pisałem ale w którymś momencie coś mnie oderwało. Sprawdzę na czym stanąłem
lovenz 19 stycznia 2019 17:39 Odpowiedz
Fajna relacja i super fotki, przywołują wspomnienia z tamtego roku.