0
zawiert 21 października 2018 21:19
Image

Drugi dzień to rezerwowana już w Polsce wycieczka katamaranem na Cayo Blanco. Atrakcja normalnie dostępna jako fakultatywna impreza w hotelach (i szyta na miarę gości all incusive), ale da się kupić bilety dla ludzi z ulicy. Cena atrakcji - cóż mówić - droga - za dwie osoby dorosłe i jedno dziecko (pozostałe dziewczynki mają wycieczkę gratis) płacimy 230E. Pewnie na miejscu byłoby taniej, ale z wielu względów wolimy mieć tę rezerwację zrobioną z wyprzedzeniem. W każdym razie stawiamy się przed umówionym hotelem o 9 rano skąd wesoły autobusik zabiera nas na przystań. Po drodze wszystko wygląda hmmm... dziwnie - hotele, pola golfowe, jachty, katamarany - normalnie Karaiby. Szkoda tylko, że pewnie 99% tej infrastruktury należy do kubańskiej armii.

Wracając do samej wycieczki: w programie mamy wizytę w delfinarium (na czym bardzo zależało dzieciom), Cayo Blanco i postój na plaży z lunchem oraz kilka godzin spokojnego pływania katamaranem. Dużo można by o tej podróży pisać, niestety od zachwytu do zniechęcenia. Sam katamaran jest super, ogromny, ale niestety 100% podróży na silniku (rozwijamy lekko żagle dla picu na 1h rejsu). Trasa rejsu fajna. Obsługa katamaranu fajna. Towarzystwo niekoniecznie, niestety połączenie Rosjanie i alkohol w cenie rejsu bez ograniczeń objawia się różnymi mniej lub bardziej ciekawymi momentami, z których miss mokrego podkoszulka 40+ obtańcująca swoich synów oraz półnagich "marynarzy" obsługujących rejs to najlżejszy z kalibrów. Dość powiedzieć, że pół dnia na tym katamaranie przekonało mnie ostatecznie, że słusznie unikamy wczasów all-inclusive. W czasie rejsu jest też snorkling, ale miejsce wybierają tragiczne, ani rafy ani ryb i ogólnie wrażenie słabe.
Image
Image

Delfiny. Osobna sprawa to wizyta w delfinarium. Jeszcze w Polsce stwierdziliśmy, że fajnie by było pokazać dzieciakom delfiny, a jedyna możliwość jaką udało nam się skorelować z naszą trasą podróży miała być w Varadero.
Pierwsza opcja czyli 'delfinarium' w samym Varadero po przeczytaniu opinii w internecie odpadła od razu - brudny basen i generalnie więzione zwierzęta. Opcja rejsu katamaranem na otwartym morzu do delfinów wydawała nam się dużo lepsza.
Niestety, realia okazały się takie, że delfinarium na otwartym morzu to po prostu betonowa zagroda gdzieś na płyciźnie z dala od wysp i kilka delfinów umieszczonych w środku tejże - niewielka różnica do stacjonarnego delfinarium w mieście, chyba tylko taka, że jest ciągła cyrkulacja wody. Delfinów kilka, trzeba wejść do wody po pas i stać na specjalnym pomoście, delfiny bawią się z grupką ok 10 minut po czym następuje zmiana - do wody wchodzi następna wycieczka. Cały postój katamaranów trwa ponad 1h, tak aby bardziej majętni/zdesperowani mogli wykupić indywidualną zabawę z delfinem za ekstra sporą opłatą. Czy warto było? Chyba nie.

Po rejsie pozostaje nam jeszcze wrócić do Boca de Camarioca, do domu Pedro. Na transport od gospodarza nie liczyliśmy, bo był drogi i nie wiedzieliśmy na którą godzinę byłby potrzebny. Zostaje łapanie transportu z ulicy :) - i tutaj zgodnie z opisami z internetu idziemy na ostatnie skrzyżowanie przed końcem (początkiem) Varadero. Szybko pojawia się pierwszy gość, pyta gdzie chcemy jechać i za ile. Biegnie do swoich kumpli, rozpoczynają się negocjacje. Trudna z nami sprawa, bo jest nas 9 osób i nie chcemy płacić za 2 auta, ale od czego jest kubańskie podejście do interesów - po 3 minutach podjeżdża grat jakiś i zaczynamy się pakować do środka. Nasza pierwsza hardcore-przejażdżka na Kubie. Dobrze, że to tylko kilka kilometrów, bo auto ledwo zipie i ledwo się trzyma (np. Asia próbując otworzyć okno w czasie jazdy otwiera drzwi).

Następnego dnia rano jemy jeszcze śniadanie i żegnamy się z Pedro. Na pamiątkę dostajemy piłkę baseballową z napisem Boca de Camarioca. Trafi do naszej skrzyni skarbów z podróży. Nigdy tutaj więcej nie wrócimy. Było fajnie, ale bez szału, raz wystarczy. Varadero to nie jest miejsce, do którego nam chce się wracać.Tomek i Gosia (*)
(*imiona zmienione na potrzeby tej opowieści)
Im dłużej podróżujemy tym mocniej pozwalamy sobie na spontaniczne akcje podczas naszych wyjazdów. Jednak w każdej podróży poza Europę staramy się trzymać jednej zasady - na koniec podróży zostawiamy miejsce, z którego mamy wracać do domu, tak aby w razie nieoczekiwanych kłopotów (opóźnienia, pogoda itp) jednak mieć bufor czasowy i dotrzeć na samolot o czasie. Tym samym na koniec naszej kubańskiej przygody wypadła Hawana.

W tym miejscu wypada nam się cofnąć w czasie do jesieni 2017 i targów podróżniczych w Warszawie. Zabraliśmy tam siebie i nasze dzieci aby zobaczyć fly4free i stoisko naszej strony/portalu oraz spotkać się z Nelą (dzieci były jeszcze wówczas na etapie zainteresowania tym typem rozrywki). O spotkaniu z Nelą szkoda nawet mówić, ale sam wyjazd dla dzieciaków był bardzo pożyteczny, bo zupełnie przypadkiem trafiliśmy na prezentację Simona (Szymona), który wtedy miał wydaną jedną książkę i opowiadał o swojej podróży do Etiopii. Samo spotkanie i długa rozmowa z jego mądrymi rodzicami to temat na osobną opowieść - dość, że rodzice Szymona dali nam kilka wskazówek dot. Kuby i nocowania oraz skierowali do kubańskiej restauracji we Wrocławiu. Tam z kolei, blisko naszego domu, właścicielka - Kubanka - dała nam namiar na Tomka, który "mieszka w Hawanie i pomoże nam zorganizować kilka spraw na miejscu". I w ten oto sposób trafiliśmy w to miejsce.

Tomek mieszka w zasadzie na stałe na Kubie, latem przylatuje do Polski do rodziny (jest pół Polakiem, pół Kubańczykiem). Tomek świetnie odnajduje się w kubańskich realiach, ma tam różne interesy, wynajmuje apartamenty, oprowadza wycieczki w j.polskim i ogólnie ogarnia temat. Jest też opiekunem i aniołem stróżem kilkunastu Polek, które w czasach zimnej wojny wyjechały za miłością swojego życia na Kubę i tam już zostały, żyjąc na emeryturach rzędu 4$/mc. Zajmuje się też wieloma innymi sprawami, których nie wypada uwzględniać w tej relacji :)

Jeszcze przed wyjazdem Tomek zaproponował ciekawą formę rozliczenia wycieczki i noclegu - albo gotówka w Euro, albo części do malucha (126p) przywiezione z Polski - po 2kg na osobę. Na Kubie 126p to skarb i stosunkowo drogie auto, a części jak wiadomo nie ma (bo i skąd), więc mieliśmy tylko dostarczyć części kupione przez kogoś z rodziny Tomka w Polsce. Niestety, nasza marszruta i brak bagażu rejestrowanego praktycznie wykluczyły możliwość wymiany barterowej. Poza propozycją kontrabandy Tomkiem kontakt był specyficzny (czyt. trudny) i ku naszemu zdziwieniu najlepszą metodą kontaktu były rozmowy i SMSy na jego Polski (!) numer telefonu.

Późnym wieczorem, po ciężkim locie z Gerony, dotarliśmy do centrum Hawany, do apartamentu Tomka. To chyba najwyższy budynek w okolicy, a i mieszkanie ma bardzo wysoki standard. Cena niemała, ale po trzech kiepskich miejscówkach pozwalamy sobie na odrobinę luksusu. Ustalamy z Tomkiem plan na najbliższe dni, z uwagi na nasze preferencje (prosimy o mniejszą intensywność zwiedzania ale też i niższą cenę) nie będzie naszym osobistym przewodnikiem, zamiast tego oprowadzi nas Gosia. Jeszcze tylko rzucamy okiem na Hawanę z okien naszego apartamentu i idziemy spać.
Image

Następnego dnia rano, po śniadaniu, pojawia się Gosia - miła pani w średnim wieku, mówi dobrze po polsku, ale akcent zdradza, że wiele lat mieszka poza Polską. Gosia zabierze nas na wycieczkę po starej Hawanie (i przy okazji opowie coś więcej o tym, jak naprawdę się tutaj żyje). Dziewczyny od razu biorą Gosię w obroty.
Image

Nasza przewodniczka dopiero od pewnego czasu oprowadza wycieczki, wcześniej pracowała jako księgowa w jakimś państwowym (rzecz jasna) przedsiębiorstwie, ale ledwo z tego dało się wyżyć. Ma nastoletnią córkę, której ojciec się zwinął i zostały po nim zasądzone alimenty na dziecko - połowa jego pensji, czyli w przeliczeniu na dolary jakieś $4. Gosia ma też na utrzymaniu mamę - mama poznała kubańskiego męża w Polsce (za czasów PRLu bratni naród kubański przyjeżdżał do nas na studia) i przyjechała do tego raju na Ziemi za nim. Niestety mąż się szybko zwinął zostawiając Polkę z małym dzieckiem w nowej, rewolucyjnej rzeczywistości. Mama Gosi nigdy do kraju nie wróciła, zrobiła studia prawnicze na Kubie i pracowała całe życie w zawodzie, aby teraz na emeryturze mieć równowartość $2 na miesiąc na przeżycie. Gosia mówi, że oczywiście nie ma problemu z dostępem do "zachodnich" towarów na Kubie, są sklepy które mają dobre wyposażenie, ale co z tego - skoro ceny są tak zaporowe, że nic w tym sklepie się nie kupi. Tomek pomaga Gosi jak się da, córka dostała z Polski komputer do nauki (który Gosia odpracowuje jako przewodniczka - znowu barterowa wymiana). Ale Gosia z córką i mamą nie mieszka w Hawanie, tylko 100 km od stolicy, dlatego Gosia wstaje o 5 rano aby dojechać do miasta, oprowadza wycieczki do wieczora i około północy jest w domu.

W pewnym momencie Marta pyta Gosi jakie jest jej największe marzenie. "Wybudować dom" - odpowiada. W tej chwili mieszkają domku z desek, gdzie jedyne miejsce w miarę wytrzymałe to łazienka - ilekroć przychodzi huragan albo chociaż zła pogoda to chronią się wszystkie w łazience i barykadują materacami. A ten wymarzony dom to taki mały, 30-40m2, byleby z cegły - tak, to jest jej cel na który teraz pracuje. Czym przy tym są nasze problemy pierwszego świata...

Image
Image
Image
Image
Image

Wycieczka z Gosią jest ciekawa, ale szybko widzimy, że Hawana nam się za bardzo nie podoba. Powodów jest wiele, część z nich pokrywa się z obserwacjami z tzw. Starej Panamy - te wszystkie kolonialne budynki, kościoły misjonarzy itp., wszędzie wyglądają podobnie i nie robią specjalnego wrażenia. Wszystko natomiast jest skomercjalizowane - Marta mija panią sprzątającą ulice z piękną fryzurą - prosi o zdjęcie, Pani się zgadza i od razu wyciąga rękę po napiwek. Na jakimś placyku siedzi babcia z cygarem (taki znany motyw ze zdjęć z Kuby), oczywiście można się z nią fotografować do woli, ale za dobrowolną opłatą. Z jednej strony nam się to nie podoba, to takie naciąganie na czym się da, ale po rozmowie z Gosią trochę staramy się wczuć w sytuację - babcia nie pójdzie do pracy, babcia nie będzie żebrać, próbuje dorobić jak się da, swoją osobą i uśmiechem.
Image
Image

Z tej całej wycieczki, którą kończymy na Maleconie, wiele nie zostaje w pamięci, może poza knajpą w której "bywał Hemingway". Do knajpy nie da się nawet wejść, dzikie tłumy, ceny z kosmosu, na ulicy pełno grajków i wszechobecna "guantanamera". Ulicę dalej - pusto, wszystko zabite dechami, ludzi brak. Gdzie się da przyciągnąć turystów - tam zarabiamy. W pozostałych miejscach nie robimy nic, bo i po co. Na pożegnanie ustalamy z Gosią, że zostawimy jej w apartamencie rzeczy z naszej wycieczki, które będzie mogła rozdysponować wedle uznania. Gosia mówi, że wkrótce ten cały system padnie. Kiedyś żyli w izolacji i mogli mieć poczucie, że wszystko jest ok. Teraz jest telewizja, Internet, smartfony - Kubańczycy widzą, że wszędzie poza nimi jest inny świat.
Image
Image
Image

Kolejny dzień w Hawanie chcemy przeznaczyć na jakieś atrakcje dla dzieci (żeby nie miały wrażenia, że zwiedzamy tylko plantacje tytoniu i więzienia). A co może być lepsze od Parku Lenina? :)
Wizyta w tym miejscu jest lekko odrealniona. W pierwszej chwili można pomyśleć, że to taki odpowiednik naszego wesołego miasteczka w parku w Chorzowie. A przynajmniej 40 lat temu. Wprawdzie w tym miejscu spędzamy kilka godzin, to nie da się ukryć, że sama miejscówka jest dość osobliwa i dla lubiących tego typu przygody - zdecydowanie nie jest to must-see atrakcja dla rodzin z dziećmi zwiedzających Kubę.
Ludzi w całym lunaparku jak na lekarstwo, część atrakcji zamknięta (zapewne od wielu lat). Ceny na otwarte atrakcje - tanie jak barszcz (bo w CUP-ach). Gdzie się da - próbują naciągnąć - apogeum następuje na elektrycznych quadach i skuterach gdzie cena jest ustalona "na gębę "i po przejażdżce rośnie 20-krotnie (przecież trzeba kroić gringo, no nie?). Przez większość czasu w tym parku można odnieść wrażenie jakiegoś postapokaliptycznego miejsca - brak ludzi, odrapane sprzęty w kiepskim stanie i sącząca się w kółko z megafonów jakaś psychodeliczna piosenka.
Image

Z parku wracamy, z niemałym trudem, do centrum. Szukamy czegoś do jedzenia i kończymy dzień obowiązkową (dla dzieci) przejażdżką Coco-Taxi po Maleconie.
Image

Na ostatni dzień zostawiamy sobie coś na deser - wizytę w Coppelii. Zabieramy ze sobą Helen (dla przypomnienia - nasza znajoma z Panamy aktualnie na stypendium na Kubie) i udajemy się, jak przystało na budżetowych turystów, do części przeznaczonej dla Kubańczyków. Jest jeszcze sporo czasu do otwarcia lokalu (czyt. zdjęcia łańcucha blokującego wejście), ale ochrona już ładnie ustawia klientelę w sznureczek wzdłuż żywopłotu. Wszyscy czekają z niecierpliwością na otwarcie lodziarni, a atmosfera przypomina naszego Lidla i walkę o crocksy. Wybija godzina W i wszyscy biegiem ruszają w stronę wejścia, gdzie kolejny pracownik usadza ludzi przy stolikach. O co ta walka? O dostęp do lodów w skandalicznie niskich cenach. Siadamy wszyscy razem i zamawiamy po jednej porcji (gałce) na osobę. Kelnerka zdziwiona, ale przyjmuje zamówienie. Cały proces trwa nieznośnie długo, ale za to mamy możliwość poobserwować co się dzieje dookoła, a dzieją się rzeczy dziwne. Otóż: większość ludzi przy stolikach nie przyszła tutaj konsumować, lecz w celach czysto aprowizacyjnych. I tak oto piękne desery lodowe, składające się z wielu gałek, podane na eleganckich plastikowych talerzach wielorazowego użytku, jednym wprawnym ruchem lądują w foliowej reklamówce szybko wyjętej z innej torby. To, co zostało na talerzu, jest szybko wylizywane, tak aby ani odrobina tej ambrozji się nie zmarnowała. Cena - cudowna, 1 CUP za gałkę lodów o dość sztucznym smaku. Chwilo trwaj!
Image
Image
Image
Image

Ostatnim akcentem jest dla nas wizyta na Placu Rewolucji, miejscu gdzie można raz jeszcze spojrzeć na bohaterów narodowych Kuby - dzielnego Che oraz tajemniczego Cienfuegos. Miejscu, gdzie w towarzystwie haseł i pomników rewolucji na wiecach gromadziły się tłumy Kubańczyków i gdzie Jan Paweł II i Franciszek odprawiali msze święte. To tutaj robimy ostatnie hawańskie zdjęcia i na tym kończy się nasze zwiedzanie Hawany i całej Kuby, pora rozstać się z Helen - ciekawe gdzie i kiedy znów się z Nią zobaczymy?
Image

I tyle opowieści. Na lotnisku idzie nam już sprawnie, na szczęście terminal międzynarodowy to zupełnie inna bajka niż loty krajowe - są komputery i nawet można spróbować zapłacić kartą (bezskutecznie). Po kilku godzinach wspaniałe linie Aeromexico zabierają nas w drogę do domu.

A Dios!

Dodaj Komentarz

Komentarze (14)

olus 21 października 2018 21:39 Odpowiedz
Lubię Twoje relacje! Będę śedzić.
cccc 21 października 2018 22:16 Odpowiedz
Wow, ciekawie sie zapowiada. :D
d4fc4 22 października 2018 08:26 Odpowiedz
Czekam z niecierpliwością :)
zawiert 2 listopada 2018 14:31 Odpowiedz
Odcinek 1. BasiaGdy rok wcześniej lecieliśmy do Panamy z Amsterdamu, zdecydowaliśmy się na radosną twórczość dojazdowo-dolotową (autokar Sindbad z Wrocławia do Amsterdamu, a na powrocie auto przyjaciela z AMS do BRU, Ryanair z BRU do SXF i potem PolskiBus (R.I.P.) do Wrocławia). Tym razem stwierdziliśmy, że deal AeroMexico był na tyle tani, że jak ludzie chcemy dolecieć do Amsterdamu samolotem. Wątek o dolotach na tego 'deala' był bardzo rozbudowany i różne opcje wchodziły w grę, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się dokupić doloty z Wrocławia w wykonaniu PLL LOT (z przesiadką w WAW). Co prawda z powrotem związane było pewne ryzyko (ledwie 2h na przesiadkę powrotną w AMS), ale na dolocie 'tam' wybraliśmy sobie maksymalny możliwy zapas czasowy i połączyliśmy wylot z Wrocławia o 5:45 rano z koczowaniem na amsterdamskim lotnisku w zimowy niedzielny dzień.Im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej byłem przekonany, że nie będzie problemów - przecież ten poranny lot wykonywany jest przez maszynę, która nocuje we Wrocławiu. No i w ciągu ostatnich 365 dni tylko raz odwołali ten lot.W sobotni wieczór, tuż przed wylotem, Dash z Okęcia przyleciał do Wrocławia o czasie, dzięki czemu mogłem spokojnie położyć się spać, bez stresu o nasz początek podróży. W niedzielę rano przyjaciel zabrał nas na lotnisko, reszta rodziny też skorzystała z 'podwózki' i tak oto gdzieś po 4:00 byliśmy na wrocławskim terminalu. Na Kubę postanowiliśmy nadać jeden duży bagaż (płatny) dla całej dużej grupy, ponieważ trzeba było zabrać trochę rzeczy dla najmłodszego uczestnika podróży i nasze ponadwymiarowe kosmetyki. W zasadzie my z żoną i dziećmi spakowaliśmy się 2 plecaki do podręcznego, ale gdzieś te kremy do opalania trzeba było wrzucić. I w momencie, w którym na check-in nadawaliśmy ten jeden bagaż, zadzwonił telefon na biurku obsługującej nas pani. "Aha, tak, aha, no dobrze, a co się stało, aha". "Przykro mi, Państwa lot właśnie został odwołany". Znam to uczucie. Kilka razy miałem je w pracy, gdy komenda wpisana na bardzo-ważnym-serwerze zachowała się inaczej niż miała. Albo gdy sięgałem do kieszeni po portfel i tam go nie było. Szybka analiza możliwości w drodze do stanowiska, przy którym mieli nam coś zaproponować. Sprawdzam ile godzin zajmie dojazd do Amsterdamu autem (powiedzmy, że nie było ataku zimy tego dnia). Albo do Warszawy i dalej samolotem (o ile nie skasują całego biletu). Czekamy, stoimy w rządku przed biurkiem, w końcu przychodzi na nas kolej. Kupując bilet o 5:45 z Wrocławia wiedziałem, że w razie problemów zostanie przecież opcja jakiegoś alternatywnego połączenia LH przez MUC/FRA. I rzeczywiście, jakiś samolot Lufthansy miał lecieć godzinę później, ale nie był on przewidziany dla nas. Młody człowiek zza biurka bardzo chciał nam pomóc, ale chyba nie było to jego najlepszy dzień. Jak już znalazł nam połączenie, wyszło, że w AMS będziemy około 20-tej. Nie do końca mi się to podobało, ale nic, kazałem klikać. No to klikał, klikał, pisał, minęło 25 minut i... i okazało się, że nie ma miejsca dla jednej osoby z naszej 9-osobowej rezerwacji, bo w międzyczasie się sprzedało. Masakra. Zaczynamy od nowa.Tym razem mamy lecieć do WAW ok 10:00 i tam czekać na ostatni możliwy samolot do AMS. Na kartce papieru wszystko ładnie wyglądało, ale świadomość, że jak ten drugi lot złapie opóźnienie to z Kuby będą nici jednak nie dawała mi spokoju. Wprawdzie pamiętałem, że ok 13 z Warszawy był jeszcze KLM, ale pan od razu stwierdził, że nie ma opcji przepięcia na inny sojusz. Potem znowu klikał kolejne 25 minut (wg mnie nie potrafił przepisać poprawnie pasażera INF, bo ostatecznie drugi jego kolega wezwany awaryjnie z domu dokończył naszą rezerwację), aby ostatecznie po godzinnej zabawie w bilety zostawić nas z poczuciem, że już pierwszy dzień podróży zaczyna się kłopotami.Do Warszawy lecieliśmy prawie pustym B737 - pewnie nie mieli nic innego w zamian za zepsutego Q400. Po przylocie na Okęcie odesłałem rodzinę na plac zabaw, a sam udałem się do transfer desku porozmawiać raz jeszcze o naszej sytuacji. Pomyślałem sobie - kto nie próbuje, ten nic nie załatwi.I stał się cud. Całość operacji trwała uwaga - 5 minut! Powiedziałem, że jesteśmy z tego lotu z WRO. Że na KLM są wolne miejsca. Pani (zdecydowanie starsza ode mnie) chwyciła za telefon, gdzieś zadzwoniła. "Basiu, czy mogę tych pasażerów z odwołanego lotu z Wrocławia przerzucić na KLM? Super, dzięki". 5 minut później mieliśmy karty pokładowe na lot KLM. W końcu ciśnienie zaczęło mi spadać. Do Amsterdamu dotarliśmy o czasie. Niestety na lotnisku był remont, i to co miało zabawiać nasze dzieci planowo przez 12h (gdyby nie odwołany lot), było niedostępne. Na szczęście, przez odwołany lot, gnieździliśmy się tam tylko kilka godzin. Ten "ostatni" lot PLL LOT z Warszawy też dotarł o czasie, ale nie było już to przedmiotem naszej troski. Wieczorem, zgodnie z planem, siedzieliśmy już w B787 i ruszaliśmy w stronę Meksyku. Sprawy wróciły na właściwy tor. Dzięki Basi i jej koleżance.
miloszp 3 grudnia 2018 20:23 Odpowiedz
Hej, to ja dopisz od siebie.W galeonie porcje sa rzeczywiscie duze i smaczne. Ale generalnie Wszytko co lokalne jest na wsypie mega tanie na deptaku w geronie Obiad to 15-20 CUPZ lotniska do centrum jeździ autobus moim zdaniem zgrany z lotami cena 1 CUP na tabliczce pisze Flete.Przejazd bryczka to według miejscowych 10CUP osoba, przejazd taksówka taka z napisem "pereira" czy podobnym to 5cup osobaCo prawda gdy próbowałem tyle zapłacić na trasie Gerona - więzienie to woźnica chciał negocjować cenę maczetą skończyło sie na 40 Pesos.Więc w przypadku nastepnych podrozy dorozka napierw dawałem 10 pesos potem jechalismy a nie na odwrot.Na wyspie jest kilka hoteli poz airbnb wszytkie wygladaj jak wymarle ten na playa bibijagua kosztuje okolo 5 cuc noc.Mimo ze wygladal na opustoszaly zostalem poinformowany ze pokoj moge meic dopiero na kolejny dzien.
zawiert 22 października 2019 14:23 Odpowiedz
(bardzo wszystkich przepraszam, postaram się skończyć relację bo jeszcze 3 inne stoją w kolejce)
bozenak 22 października 2019 20:25 Odpowiedz
;) ;) to spiesz się spiesz
south 28 listopada 2019 14:57 Odpowiedz
Po lekturze relacji odnoszę wrażenie, że - delikatnie mówiąc - Kuba Cię nie zachwyciła. Kiedyś ten kraj znajdował się dość wysoko na mojej liście, teraz widzę, że raczej nie ma tam nic nadzwyczajnego, a za to brud, ubóstwo i naciągacze. Dzięki za relację
zawiert 28 listopada 2019 15:45 Odpowiedz
@south - na to nie ma chyba jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że ta część świata nie jest moją ulubioną, więc zachwyty bądź ich brak są subiektywne. Zarówno Brazylia, Panama i Kuba (wiem, że te miejsca mocno się różnią od siebie, ale powiedzmy że bliżej im do siebie niż Kubie i USA, jeśli wiecie o co mi chodzi) były ciekawe i nie żałuję wyjazdu w te miejsca, ale nie zależy mi, żeby tam wracać.Na Kubie było czysto, syf to jest w Panamie. Naciągacze - tak. W sumie z tych 4 miejscówek, w których byliśmy, najlepiej wypada Isla de la Juventud i tę miejscówkę mógłbym polecić. Nie sprawdziliśmy też wschodniej części wyspy - z uwagi na małe dzieci mojej siostry długie tłuczenie się samochodem na sam koniec do Santiago nie było brane pod uwagę (to jak w Polsce przejechać ze Szczecina do Zamościa). Można bardzo łatwo w przyzwoitej cenie dorwać loty do CCC (Cayo Coco), nie wiem, może to jakieś rozwiązanie. Poza tym od naszego wyjazdu minęło półtora roku, więc możliwe, że sytuacja od tego czasu też uległa zmianie (ale nie spodziewam się jakiejś istotnej poprawy sytuacji).
elwirka 28 listopada 2019 18:27 Odpowiedz
south napisał:Po lekturze relacji odnoszę wrażenie, że - delikatnie mówiąc - Kuba Cię nie zachwyciła. Kiedyś ten kraj znajdował się dość wysoko na mojej liście,Na mojej też wysoko. Nie wiem dlaczego. Może z powodu zachwytów innych osób. Pojechałam. Wynajęłam auto. Było intensywnie, zrobiłam sporo kilometrów. Wróciłam rozczarowana. Nie było efektu „wow”. A spałam i w 5 gwiazdkowym resorcie na Cayo Guillermo i w najbardziej zapyziałej casie w Zatoce Świń. Relacja @zawiert jest bardzo realna. Bo niełatwo się podróżuje po Kubie. Ale jedź i sam sprawdź;-)
travelwithpassion 28 lutego 2020 09:50 Odpowiedz
Hejka wszystkim ja bardzo marzę o Kubie od dłuższego czasu, w sumie nie wiem na co się zdecydować czy pojechać na własną rękę czy z biura podróży?Oglądałam też kilka filmików ludzi którzy tam byli. Podsyłam może się komuś też przydadzą. I proszę odpowiedzcie czy ktoś był na własną rękę na Kubie?https://www.youtube.com/watch?v=-BZlbEYJkrUhttps://www.youtube.com/watch?v=TxmsR7Q3AjIPozdrawiam wszystkich :D
jar188 28 lutego 2020 10:00 Odpowiedz
Było wiele osób na własną rękę w tym i ja :) Polecam bardzo. Zorganizują ci wszytko, nocleg, transport, podwózkę pod same drzwi taxi colectivo, tylko powiesz gdzie chcesz jechać dalej i na którą godzinę.
travelwithpassion 28 lutego 2020 10:17 Odpowiedz
@jar188 dziękuję za odpowiedź, a myślisz, że nie byłoby problemu lecieć samemu? Nie wiem jak wygląda ta kultura słyszałam , że są super mili wszyscy , ale dziewczyna sama tam jakoś mam obawy, myślałam też o zapytaniu nawet przez facebook na grupach czy nie chciałby ktoś polecieć w tym samym terminie, ale to też ryzyko jak ta osoba będzie chciała zobaczyć co innego czy spędzać inaczej czas. Mi zależy na takiej prawdziwej Kubie , nieturystycznej stąd pomysł wyjazdu na własną rękę :)
jar188 28 lutego 2020 10:39 Odpowiedz
Na 100% jak to jest dla samotnie podróżujących kobiet to ci nie odpowiem. Wg mnie jest bezpiecznie a ludzie są mili (poza sytuacjami wyciągania z turysty kasy ile się da).Prawdziwa Kuba niekoniecznie cię oczaruje bo poza miejscami turystycznymi jest bieda, mnie raczej fascynowało to co zostało z tej dawnej Kuby odnowione i zachowane jako tako, no i ich muzyczna/taneczna kultura. Na pewno musisz przywyknąć do podrywania w knajpach wieczorem przez Kubańczyków :D W zasadzie mam wrażenie,że zrobili z tego mini biznes ;)