0
ayahaga 11 listopada 2018 15:35
Siedzę w barze. Piję shake'a z mango i jaram. Zupełnie oficjalnie. DJ puścił chiloutowego seta i przeprosił że musi wyjść ale Mike będzie później żeby set some tunes. Ok - uśmiecham się. Wczoraj po 12 godzinach podróży z Kuala Lumpur dotarłem do Vang Vieng, miasteczka o którego istnieniu jeszcze dwa dni temu nie wiedziałem. I nawet nie podejrzewałem co to za miejscówka. Znudzony Bali (24h), wstrząśnięty Gili i Lombok po niedawnej tragedii i przyjemnie rozczarowany Kuala Lumpur gdzie panuje zdecydowanie lepszy klimat niż BKK i mają fajne żarcie do wyboru od hot dogów do indyjskiej kuchni halal, dwadzieścia po ósmej, trzęsąc się z zimna z powodu klimy (thank you, Air Asia), wysiadlem na lotnisku bóg wie kogo w Vientiane. Laos wygrał z Birmą bo visa on arrival a że miałem fotki przy sobie to nie myślałem długo. Przezorny zawsze zabezpieczony - kondomy i zdjęcia paszportowe trzeba mieć, bo nie wiadomo gdzie i z kim się wyląduje. Te zostały mi po wyrobieniu karty sim w Indiach. Bo w Indiach żeby kupić kartę sim trzeba dać zdjęcia. Nie, nie może być w pliku bo pan musi przykleić do wniosku. I zeskanować. Kurwa. Komuna.
Na szczęście tu jest ludowo demokratyczna republika Laosu.
Z lotniska na dworzec centralny zobaczyłem pół Vientiane. Autobusy odjeżdżają z północnego. Ale z centrum jadą vany. Turystyczne, klimatyzowane - zachwala naganiacz. Tylko 80k. Trafił w punkt. Ale ja uwielbiam ciepło - rozkładam ręce i wystawiam mordę do słońca, pokazując jak bardzo to była zbędna informacja. Za 4k biorę miejski (taksiarz chciał 50k za kurs) i zwiedzam drugą połowę Vientiane. Dworzec północny jest obok lotniska. W sumie gdybym wiedział, to mógłbym dojść piechotą. Ale wtedy nie zwiedzilbym Vientiane.
Busik ma z 15 miejsc. Większość to lokalni. Jedna hipisiara boso i para mieszana bardzo zakochana. On duży przyjezdny, ona filigranowa tutejsza. Część zajęta przez torby, plecaki i pudła ze szklaną zawartością. Oczywiście miejsca na nogi mniej niż w Ryanairze więc jedyna opcja to rozstawić je. Niekoniecznie z powodu szowinizmu. Niestety busik zatrzymuje się kilometr od dworca, podjeżdża do niego pickup i zaczyna przeładować deski które lądują w przejściu. Tam gdzie wcześniej były moje nogi teraz jest półmetrowa warstwa drewna. Na mapie wygląda na trochę ponad 100 kilometrów. Może nie będzie aż tak źle. Przypomina mi się przygoda znajomego który w Wietnamie jechał autobusem 200 kilometrów w 7 godzin. W złą godzinę. Jedziemy trzydziestką. Po drodze dziury, wyrwy i roboty drogowe. Nie żartuję. U nas za komuny drogi 3 kategorii były lepsze. O niebo lepsze. A to główna artéria kraju. Ale pewnie mniej wypadków śmiertelnych przy okazji.
Najpierw zatrzymujemy się na siusiu. Kierowca zbiera po 40k. Przynajmniej tyle żąda od turystów. Czyli lodówka na 3 godziny z hakiem kosztuje drugie 40k. Raptem 5$. Potem na targu nad jeziorem gdzie handlują głównie suszoną rybą. W różnych rozmiarach i gatunkach. Za to z jednego miejscowego kolektywu. Nad straganami hasła o jedności. Po laotańsku i angielsku. Pasażerowie wysypują się i na zawody kupują większe i mniejsze pakiety i torebki. Po chwili busik zapachem i wyglądem (na wszystkich półkach torby, pakiety i ozdobne koszyki z suszoną rybą) wmalował się w nadjeziorny krajobraz. Pomimo zmyślnie zainstalowanych w suficie wentylatorów które obracaly się w 3D szczelnie zamknięte okna powodowały tylko bardziej równomierne rozprowadzanie lokalnego aromatu. Na szczęście po kilkunastu kilometrach bus zatrzymał się po raz ostatni. Jakby skrzynia biegów. Może nie wytrzymała suszonych rybek? Nasz kierowca zatrzymuje przejeżdżający bus do Luang-Prabang. I wszyscy się przepakowują. Na szczęście drewno i większość towaru zostają. Znaczy bus był towarowo-osobowy. Jeszcze zanim się zepsuł to jedną kopertę oddał pani która podjechała na motorze. Czyli in post również.
Ostatnie dwadzieścia kilometrów i jestem. Mój hostel ze śniadaniem, kolacją po chińsku i basenem czynnym również w nocy już czeka. Ale ja jeszcze nic o tym nie wiem. Tak, tylko jedną noc zostaje - mówię w recepcji kompletnie na nieświadomce. A przecież nic nie jarałem. Jeszcze.
Zglodnialem. Tu menu ma ze 30 stron. Właśnie znalazłem dokładnie to na co mam ochotę. Ryż curry z warzywami i jajkiem. Choć mógłbym wziąć pizzę z grzybkami (w menu napisali że wszystkie pizze są dostępne w wersji "happy") czy herbatkę z opium. Félix wczoraj zamówił. Ale że wcześniej było parę piw i jointów to w końcu wylądował w kiblu rzygając. Kto to widział opium popijać alkoholem? Ech ta dzisiejsza niemiecka młodzież. Ja tylko łyczka spróbowałem i tak mnie wykręciło że o 2 w nocy poszedłem na bagietkę z tuńczykiem a potem wlazlem do basenu i pół godziny lewitowałem w wodzie. Fajny hostel. Za 3€ łóżko, basen i śniadanie. Ryż z sadzonym i sałatką. Na dodatek wszystko smaczne. W Wietnamie widziałem reklamę hostelu za 3$. Ale bez śniadania i basenu. A tu w realu. Czyste szaleństwo. I kto mówi że luksusy muszą być drogie?
Mike przyszedł i już gra vintage. Pianinka, trąbki, wszystko się buja. No może głównie ja. Dwa psy i kot wyglądają raczej na znudzone. Może nie znają się na dobrej muzie. A Miss Jungle tuli się do kelnerki i nie za bardzo chce być fotografowana. Sorry, muszę, bo kto mi uwierzy że żeby małpę zobaczyć zamiast na safari wystarczy przyjść do knajpy.
Mike właśnie puścił Bułgarki. Mówię mu że z jedną grałem kiedyś. I zamawiam ryż curry z jajkiem i warzywami. Jest dokładnie taki jak chciałem. Dlaczego w Warszawie u Chińczyków nigdy nie ma takiego smaku. Choć glutamianu sodu nie żałują. A teraz leci Groove is in the heart. Jakaś aluzja? W sumie dzięki.
Przyszli Niemcy. Felix i ten drugi. Wzięli jointa zapłacili. Zjarali pogadali wyszli. Zapytali co piję. Mango shake. Dobry. Nie wzięli nic do picia. Dziwne, bo wczoraj przyszli ze swoim piwem. Więc jeśli chodzi o cebulę to zdarza się też na zachód od Odry.
Mike podkręcil muzę. Gra tak, że powinien radio internetowe otworzyć. Przyznał się że ma sety z 3 ostatnich nocy. Więc jeszcze sobie posłucham tego co wczoraj grał. Allahu Akbar. Na taki prezent nie liczyłem. A tu tak od razu ????
W piątek robią imprezę. Każdy piątek. Jungle project. Jasne, że zostanę. Przynajmniej do piątku. A co potem - zobaczymy. W sumie mój czarter leci z Bali w poniedziałek ale chyba go oleje, bo musiałbym włączyć tryb ekspresowy. Tylko po co? Z Bangkoku na Bali nawet tanimi liniami kosztuje 160$. A za 200 mam Norwegian z Singapuru do Londku prawie codziennie. Przy okazji zobaczę jak wygląda teraz miasto na wyspie które ostatnio widziałem ćwierć wieku temu. Wtedy było supernowoczesne. Ciekawe czy się zestarzalo?
W Vang Vieng oprócz słuchania dobrej muzy i używania można na prawdę sporo. Oczywiście najbardziej znany jest tubing (60k) czyli spływ rzeką na dętkach wzbogacany o postoje w nadrzecznych barach. Ponieważ rzeczka wygląda dość blotniście na razie nie zdecydowałem się jeszcze na ten wariant. Ale spływać można też w innych miejscach. Choćby dużo czystszym strumieniem wypływającym z jednej z jaskiń Tham Chang. Większość turystów wchodzi na górę gdzie można pochodzić po jaskini oraz zobaczyć Vang Vieng z góry za 15k. Do tej dolnej z opcją pływania wystarczy dojść 2 km z miasteczka i zapłacić 2k.
Są też inne groty oraz laguny dokąd turystów dowożą w klimatyzowanych vanach w dowolnie skrojonych programach na tyle czy tyle godzin. Codziennie. Są kajaki, rowery, skutery i szkoła nauki wspinaczki. Są balony (jeden przeleciał mi nad głową gdy pławiłem się w basenie) i motolotnie, które startują z placu za basenem. Na prawdę nie trzeba siedzieć w barze i ćpać.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

grzes830324 21 grudnia 2018 14:55 Odpowiedz
Cięzka reeelacja :D w oparach