0
TikTak 7 grudnia 2018 14:38

DSC08277.JPG


To oryginalny Księżyc birmański.
Zdjęcie zrobiłem w Nyaungshwe, choć na oko, równie dobrze mogłoby ono pochodzić np. z Hajnówki.
Ten drugi, poniżej, też jest z Birmy ale powstał z drewna i kupiłem go na straganie.
Rzeczywiście - Księżyc wygląda dokładnie tak samo, jak u nas.

Ksiezyc.jpg


Zatem - wygląda tak samo ale jego sposób działania - tutaj jest inny.

Birma to kraj bardzo religijny, zdecydowana wiekszość ludzi - to Buddyści.
Nic dziwnego zatem, że życie jest w dużej mierze podporządkowane przyjętym wierzeniom.
Związane z nimi praktyki i celebracje są z kolei powiązane z fazami i rytmem Księżyca.
Dni wolne urzędowo od pracy wypadają, jak u nas, w niedzielę.
Tak na prawdę świętuje się jednak w rytm kalendarza księżycowego.

DSC00120.JPG



DSC00121.JPG


Wygląda na to, sądząc po ilości zakładów usługowych ze zdjęcia, że ludzie dość licznie
wierzą tu w astrologię, przepowiednie i wróżki a skąpane w świetle Księżyca pagody wypełniają się
wiernymi, gdy jest pełnia.

DSC08141.JPG


Ponoć nawet rząd kraju traktuje wróżki na serio, przynajmniej od czasu do czasu.
Chodzi fama, że zmiana ruchu ulicznego z lewo- na prawostronny, przeprowadzona w 1970r.,
z dnia na dzień, bez jakiegokolwiek przygotowania, była skutkiem jakiejś przepowiedni, którą
usłyszał rządzący wówczas generał.

Bilety lotnicze do Birmy sprawiliśmy sobie w Qatar Airways na połowę listopada, mniej więcej,
całkiem nieświadomi, że data podróży zbiega się nam z pełnią Księżyca w ósmym miesiącu
Tazaungmon.
Dzień ten w Birmie jest szczególny - wszyscy mnisi, a jest ich co niemiara, dostają nowe ubranka.
Urzędowo - jest prawie tydzień wolny od pracy a wszyscy tłumnie ruszają do pagód znosząc kwiatki,
płatki złota, ptaszki i co tylko da się wymyślić albo organizują różne odlotowe, dosłownie, imprezy.

My, to znaczy: Ela, Mila i ja w żadne takie gusła nie wierzymy, nie jesteśmy też Buddystami,
więc działanie Księżyca nas się nie ima. :D
Co by jednak nie było - podróż zaczęła się cokolwiek nietypowo.

Z Warszawy do Dohy wszystko odbywało się wg ogólnie przyjętych standardów.
To znaczy: najbardziej dokazujący dzieciak siedział zaraz za mną, z przodu - hałaśliwe małżeństwo,
ciągle z czegoś niezadowolone a półkę na bagaż przyszło mi dzielić z kimś kto próbował tam zmieścić
co najmniej połowę zasobów sklepów wolnocłowych z lotniska.

Natomiast, gdy przyszło do przesiadki - przy naszej bramce ani w okolicy naszej bramki nie było NIKOGO.
- No tak, pewnie zmienili wejście.
Ale nie, na rozkładzie ciągle widniał ten sam numerek, co na bilecie.
Gdy przyszła pora - zjawiły się jeszcze dwie osoby: pan i pani do wpuszczania na pokład.
- Tak, tak, do Rangunu, prosimy na pokład. Pan w uniformie skłonił się nisko, w cokolwiek nietypowy dla
obsługi lotniska sposób i zachęcającym ruchem rąk wskazał kierunek.
Poczekalnia i widoczny za nią korytarz były całkiem puste.
Brak żywego ducha wokół, tylko nasza trójka i tych dwoje.
- Prosimy, prosimy na pokład, pan i pani z przyklejonymi uśmiechami jeszcze raz wskazali nam drogę, widząc, że trochę
się ociągamy.
Wielki Airbus też był zupełnie pusty...- A gdzie są inni? Stewardesa pytania albo nie zrozumiała albo nie miała ochoty odpowiadać.
Uśmiechnęła się tajemniczo i poszła w swoją stronę.

Tak, spotkała mnie kara.
Nie podobał mi się dzieciak kopiący w oparcie fotela?
No to mam teraz całego Airbusa do wyłącznej dyspozycji.
Brakuje jeszcze dziwnego ludzika ze świecącymi na czerwono oczkami siedzącego
na skrzydle - i można kręcić horror.

Na szczęście, tuż przed odlotem, na pokład weszło jeszcze kilkanaście osób.
Poczuliśmy się trochę pewniej i prawie pustym samolotem polecieliśmy.
Bez żadnych przygód.
W Rangunie nie było ani epidemii dengi ani nie wybuchła rewolucja.
Pusty samolot to prawdopodobnie skutek Tazaungmon Full Moon Festival - kto miał do Birmy lecieć,
już poleciał i albo odpoczywał w objęciach rodziny albo, jako turysta, gapił się na niezliczone
związane ze świętem atrakcje.

Okazuje się, że jeżeli nie jest się nadmiernie ambitnym albo specjalnie oszczędnym turystą, to zwiedzanie
Birmy albo, jak częściej teraz się ten kraj nazywa: Myanmaru, jest wyjątkowo łatwe.
Żadne z naszej trójki jakoś specjalnego zamiłowania do szkoły przetrwania nigdy nie miała, więc przez
Booking porezerwowaliśmy w miarę przyzwoite hotele a potem dwa przeloty wewnętrzne Rangun-Heho oraz
Bagan-Rangun w KBZ Airlines.
Pomiędzy Heho a Bagan mieliśmy podróżować samochodem wraz z umówionym kierowcą.

Na mapie wygląda to mniej więcej tak:


Mapa.jpg

Trochę dziwnie nam było ten samochód z kierowcą wynajmować, ale w Birmie tak trzeba.

Po pierwsze - bo cudzoziemcy nie mogą wynająć auta bez kierowcy.
Po drugie - nawet gdyby mogli, to niechybnie natychmiast wyrządziliby tym szkodę sobie i otoczeniu
powodując jakiś straszny wypadek zaraz po opuszczeniu wypożyczalni.

Rzecz w tym, że tutaj jeździ się jeszcze inaczej niż w Chinach, Indiach czy Nepalu.
Tam wszystko jest jasne - trąbi się non stop, jedzie jak się da, lewą, prawą stroną albo środkiem, więc
wiadomo, że wszystko jest nieprzewidywalne i każdy uważa na siebie i innych.
A w Birmie?
Niby jedziemy grzecznie, aż tu nagle, na ukos przez skrzyżowanie, potem trochę lewą.
Chwilę potem - znowu jak należy.
Manewry kierowców są nie do przewidzenia poza jednym przypadkiem:
gdy jesteśmy pieszym - wszyscy bez wyjątku będą próbowali nas rozjechać.

To wcale nie żart.
Jeżeli będziecie w Rangunie i zajdzie potrzeba znalezienia się po drugiej stronie
ulicy - nie dajcie się zwieść tym, że na jezdni są namalowane pasy!
Wynajmijcie taksówkę!
Niech Was tam zawiezie!
Ocalicie życie!

Fatty okazał się bardzo miłym, kulturalnym i pracowitym człowiekiem.
Kontakt znaleźliśmy na FB i z całego serca możemy go polecić, gdyby ktoś też chciał sobie trochę
po Myanmie autem pojeździć.
Obawiałem się trochę, czy rzeczywiście będzie na nas w Heho czekał - nie chciał bowiem żadnej zaliczki
a na wszystkie pytania zadawane przez Messengera odpowiadał cokolwiek lakonicznie: "Ok", "See U"
i trudno było coś więcej z niego wydusić.
Zjawił się jednak niezawodnie i pracował wytrwale przez 8 dni.
Wszystko kosztowało 500 USD.

Miałem trochę problem z tym "Fatty".
Nie lubię ksywek typu "Gruby", "Łysy", "Kulawy".
Wydaje mi się, że robię krzywdę ich posiadaczowi, zwracając się do niego w ten sposób.
Zapytałem Fattyego jak ma na prawdę na imię.
- Nie będziesz w stanie wymówić, stwierdził i wypowiedział faktycznie coś dziwnego.
- Nikt tak się do mnie nie zwraca, podsumował.
- No to jak mówi do ciebie np. żona?, spytałem.
- A, żona to mówi "kalayy"
- No to świetnie, to może tak będę się do ciebie zwracał?
- Eee, nie, nie. Ty tak nie możesz, byłoby głupio. Kalayy to znaczy "dzidziusiu".
No i został "Fatty".Zanim jednak w nasze życie wkroczył kierowca z Birmy - była wiza, bilety na samolot i inne
sprawy socjalno - bytowe.
Opowiem wszystko po kolei, bo Myanma okazała się idealnym krajem do samodzielnego zwiedzania
i może ktoś zechce powtórzyć wycieczkę.

Samolot z Warszawy do Rangunu kosztował nas 2100 PLN / os. a bilety kupiliśmy z półrocznym
wyprzedzeniem.
W kwietniu ubiegłego roku Qatar również miał promocję na ten kierunek, więc jest szansa, że powtórzy to
w kolejnych latach.
Z wizą nie trzeba się spieszyć, jest ważna przez 100 dni od daty wydania, więc nie możemy jej kupić
wcześniej, niż trzy miesiące przed wylotem.
Kosztuje 50 USD, wszystko załatwia się przez Internet w ciągu paru godzin, wystarczy w Google wpisać
"Myanmar Visa" i znajdziemy potrzebny serwis rządowy, pośrednicy nie są potrzebni.

Przeloty na liniach wewnętrznych do szczególnie tanich nie należą.
Są obsługiwane przez nieduże samoloty ATR.
Każdy z potrzebnych nam rejsów trwa godzinę, mniej więcej i kosztuje od 90 do 110 USD.
Serwis jest bardzo przyzwoity, nawet przy tak krótkiej podróży dają jeść i pić a lokalne porty lotnicze
są schludne i dobrze zorganizowane.
Jest kilka linii obsługujących połączenia krajowe, my korzystaliśmy KBZ Airlines.

W Birmie płaci się Kyatami.
W hotelach, w miejscach turystycznych możemy też rozliczyć się w USD.
Praktycznie jest jednak mieć przy sobie lokalne pieniądze.
Wymianę robi się w kantorach, tych nie brakuje, ale są nieco specyficzne.
Wszędzie na świecie kurs wymiany najmniej korzystny jest na lotnisku i w okolicy
dużych atrakcji turystycznych.
Tutaj jest dokładnie na odwrót - najkorzystniej było na lotnisku w Rangunie i przy pagodzie Shwedagon.
Dla prostego rachunku można w tym roku przyjąć, że 1 USD = 1500 KYT albo, że 1000 KYT = 2.5 PLN

Poważny problem stanowi stan wymienianych banknotów dolarowych o wyższych nominałach.
Mają na tym punkcie zupełnego hopla.
Jakikolwiek znaczek lub dopisek na pieniążku - dyskwalifikuje go.
To samo w sytuacji gdy widać na nim linię zgięcia.
Nie wspominam nawet o naddarciu czy zagiętym rogu.
Jeżeli zatem wybierzecie się do Birmy zabierzcie dolary prosto z drukarni i wsadźcie je między kartki
przewodnika, żeby się nie pogięły.
W przeciwnym razie przywieziecie je z powrotem.

Z płatnością kartą nie ma żadnych problemów, choć nie zrobimy tego w taksówce czy mniejszym sklepiku.

Hotele są dość tanie, można przespać się nawet za parę dolarów, jednak z tymi najtańszymi nie robiliśmy eksperymentów.
30 - 40 USD za trzyosobowy pokój rodzinny ze śniadaniem daje szansę na całkiem przyzwoity nocleg.
Za 50 - 100 USD jest szansa na wysoki standard.Poranna taksówka z lotniska kosztowała 10tys. KYT, czyli 25 PLN i po pół godziny jazdy wylądowaliśmy w hotelu Crystal Palace.
Z pałacem to on raczej wiele wspólnego nie ma ale i tak warto w nim mieszkać.
Jest w centrum - do głównych atrakcji chodziliśmy na piechotę, pokoje są duże i czyste, obsługa miła a śniadanie super.
Co więcej trzeba za 40 USD / 3 os. ?

DSC07915.JPG


Główną atrakcją Rangunu jest Shwedagon Pagoda, z perspektywy całego wyjazdu dla mnie chyba nr 1 w Myanmie.
Żeby tam dotrzeć trzeba wyjść z hotelu, odsalutować warującej na ławeczce przy wejściu kilkuosobowej ochronie, zrywającej
się na baczność na wasz widok, a następnie skręcić w prawo.
Jeżeli przypadkiem nie zginiemy rozjechani na pasach, po dwudziestu minutach dotrzemy do celu.
Można też pójść w lewo.
Wtedy dotrzemy do mniej spektakularnych ale całkiem ciekawych Chaukhtatgyi Paya i zaraz blisko, po drugiej stronie
ulicy - Ngahtatgyi Paya.
No właśnie, po drugiej stronie ulicy ...

Nie ma jednak tego złego, poszliśmy w lewo i nauczyliśmy się przechodzić przez ulicę w Rangunie.
Metoda okazała się bardzo prosta.
Żeby przejść przez jezdnię, trzeba najpierw poszukać buddyjskiego mnicha a następnie się z nim zaprzyjaźnić.

DSC07988.JPG


Kolejny krok, to przekonać mnicha, żeby miał ochotę pójść w tą samą stronę co i my.
Teraz wystarczy tylko trzymać się dostatecznie blisko niego - i sukces gotowy!
Cali i zdrowi jesteśmy na chodniku po drugiej stronie.

Podstęp polega na tym, że za zrobienie krzywdy mnichowi - tutaj idzie się bezwarunkowo do piekła.
Nikt więc nie chce w niego wjechać a my, gdy jesteśmy dostatecznie blisko możemy być też prawie bezpieczni,
bo trudno w nas wcelować i jednocześnie nie naruszyć świętej osoby.Ngahtatgyi okazała się ciekawsza od Chaukhtatgyi.
Była położona na wzgórzu na które prowadził szereg zadaszonych schodów.
A całe jego zbocze zostało zagospodarowane przez kilkadziesiąt klasztorów.

DSC07962.JPG



DSC07944.JPG



DSC07947.JPG



Zdezelowane, dziewiętnastowieczne budynki w połączeniu z egzotyczną zielenią całkiem ładnie się prezentują.
Jednak nic nadzwyczajnego tu nie było - dopóki nie przykolegował się do nas rozmowny,
jak się zaprezentował - student jakiejś szkoły przyklasztornej.
W pierwszym odruchu mieliśmy ochotę pozbyć się go czym prędzej, wietrząc naciągacza.
Całkiem jednak ciekawie opowiadał o tutejszej religii, o tym, co wkoło nas, więc dalej podreptaliśmy razem.
Mila zajęła stanowisko dialektyczno - racjonalistyczne, twierdząc: "na pewno będzie się potem domagał pieniędzy",
Ela natomiast, idealistyczno - romantyczne, uważając, że " eeee..., nie, chyba nie powinien".

Samozwańczy przewodnik pokazał nam klasztor, w którym swoje ostatnie dni spędzała birmańska rodzina królewska,
dotarliśmy też do miejsca, gdzie jej członkowie spoczęli na wieki, chyba dosłownie trafiając na śmietnik historii.

DSC07948.JPG



DSC07959.JPG


Odwiedziliśmy podwórka paru klasztorów, albo ładniejszych albo brzydszych, zależnie od operatywności żyjącej w nich
wspólnoty.
Dowiedzieliśmy się trochę na temat zasad życia klasztornego, ośmiodniowego tygodnia w Birmie, funkcjonującego tu sposobu
nadawania ludziom imion, buddyzmu terawadi i innych ciekawych spraw.

DSC07928.JPG



DSC07939.JPG



DSC07963.JPG


W końcu trafiliśmy do samej pagody Ngahtatgyi.
Wielki, kilkunastometrowy Budda pokryty prawdziwym złotem prezentował się bardzo, bardzo okazale i robił wrażenie.
A że był to pierwszy kilkunastometrowy Budda pokryty prawdziwym złotem, jakiego zdarzyło się nam w Birmie widzieć, było
to wrażenie przeogromne.

DSC07975.JPG



DSC07981.JPG



DSC07982.JPG


Zakończenie wędrówki po wzgórzu klasztorno-świątynnym wykazało, że bliższy związek z rzeczywistością
ma wizja dialektyczno - racjonalistyczna niż idealistyczno - romantyczna.
Stanęliśmy wobec możliwości wsparcia edukacji przy którymś z klasztorów.Shwedagon za dnia a Shwedagon wieczorem to dwie, zupełnie inne pagody.
Koniecznie trzeba zobaczyć i jedną i drugą.

Zaś droga do Shwedagon jest jak podróż przez wszystkie buddyjskie stany ludzkiej egzystencji.

Od piekiełka zakurzonego, tłocznego, przepełnionego hałasem rozgardiaszu ulicy
po wzgórze z nirwaną wybudowaną z sześćdziesięciu ton złota, diamentów i innych drogocenności.


DSC05047.JPG



DSC08007.JPG


Ulice biegnące w stronę pagody są brzydkie i wypełnione tak, że trzeba się przeciskać zanim jeszcze na horyzoncie
pojawi się sławny przybytek.
Nie chcielibyśmy tu żyć.
Ale patrzeć?
O, to to tak, jest ciekawie, nawet bardzo ciekawie.
Tłum ludzi może być dwojakiego rodzaju - albo złożony z takich jak my, walczących o wepchnięcie obiektywu
swojego aparatu przed innych, albo z tych, z innego świata, których przyszliśmy zobaczyć i spotkać.

Tutaj był ten drugi rodzaj tłumu.

DSC05057.JPG



DSC08010.JPG



DSC08015.JPG



A że była pełnia księżyca i to jeszcze w miesiącu Tazaungmon tylko mniejsza część ludzi wkoło ciężko pracowała.
Pozostali, wystrojeni, wyposażeni w płatki złota, naręcza kwiatów lub inne ofiary zmierzali gromadnie na szczyt,
żeby też trochę dotknąć tej zapowiadanej na przyszłość nirwany.

Ciasna ulica w pewnym momencie otwiera się na widok górującej na okolicą gigantycznej stupy.
Zawartość kramów też stopniowo ewoluuje od przyziemnych spraw, takich jak owoce, ryby i mięso w
stronę najrozmaitszych dewocjonaliów.
Droga powoli zaczyna wznosić się ku górze.
Najpierw brudnym chodnikiem.

DSC08011.JPG


Potem setkami schodów, gdzie należy już stąpać boso.

DSC08024.JPG



DSC08026.JPG


Powoli robi się coraz czyściej, coraz ładniej.
Złoto wypiera szarość a kunsztowne zdobienia powszechny rozgardiasz.

DSC08027.JPG


Potem jeszcze trochę schodów, jeszcze trochę ...
I jeszcze ...
I dalej schody ...
I w końcu jest. Jest Shwedagon.

DSC08040.JPG



DSC08044.JPG



DSC08046.JPG



Odległość od brudnego asfaltu na dole do równiutkiej marmurowej posadzki wkoło jest taka
jak od Ziemi do Nieba.

A żeby nie było zbyt górnolotnie, to za wstęp do pagody trzeba zapłacić 10tys. KYT, czyli 25 PLN.
Kasa tuż przed nirwaną, czyli - na górze. ;)Najwyższa budowla, niestety w tej chwili zasłonięta koronkowymi rusztowaniami z bambusa,
znika z pola widzenia, gdy znajdziemy się na górze, o ile nie chodzimy z ciągle zadartą głową.

DSC08083.JPG


O atrakcyjności miejsca decyduje jednak nie rozmiar a ilość i różnorodność sakralnych budowli.
Niestety, nie ma szans, żeby w kilka godzin zobaczyć wszystko.

DSC08045.JPG



DSC08047.JPG



DSC08058.JPG


Jeżeli przyjrzeć się wiernym, bo prawie wszyscy są tu ze względów religijnych, na pierwszy rzut oka widać,
że buddyzm terawadi ma raczej pogodną naturę.
Nie ma młynków modlitewnych, smętnie mruczanych mantr, odmierzania kory długością własnego ciała.
Święto Tazaungmon ma charakter rodzinnego aczkolwiek uroczystego pikniku.

Indywidualne praktyki religijne wypełniane są przede wszystkim w "zakątkach tygodniowych".
Nie wiem, czy dobrze takie miejsce nazwałem, może jest jakieś trafniejsze tłumaczenie.

DSC08086.JPG


Tutaj dni w tygodniu jest osiem - środa popołudniu to "Rahu", tak jak na tabliczce.
Strasznie źle jest urodzić się w Rahu.
Wszyscy, którzy dźwigają przez życie takie brzemię spotykają się z powszechnym współczuciem i troską.

Dzień tygodnia, w którym zdarzyło się nam przyjść na świat nie tylko determinuje całe nasze życie ale
także decyduje, jakie imię otrzymamy i jakie zwierzę opiekuńcze będzie stało u naszego boku.
Nie mam pojęcia o co chodzi z tym zwierzakiem.
Sam posiadam pieska imieniem Juniorek systemu "kundel ze schroniska".
Gdyby zamiast niego miał być tygrys, bo tak mi wychodzi z buddyjskiego kalendarza i ten tygrys tak
często, jak Juniorek sikał na wycieraczkę i pakował się nieproszony na kanapę to wolałbym już chyba raczej to Rahu.

DSC07997.JPG


Ludzie tutaj jednak sprawę dnia urodzin traktują bardzo serio i modlą się gorliwie w przypisanych
im "kącikach tygodnia".

DSC08129.JPG


Widoczni na zdjęciu, urodzeni w niedzielę polewają figurę buddy wodą, taki sposób oddawania czci.
Pozostali, poza kadrem trwają na klęczkach w nabożnym skupieniu.

Praktyki wspólne to uroczysta kora przy dźwiękach muzyki w rodzaju "psychodelic killer".
Ludzie są bardzo ładnie ubrani i zorganizowani w grupy.
Wielu z nich niesie pod posąg Buddy specjalnie uszykowane bukiety kwiatów.
Wszystko wygląda bardzo elegancko i sympatycznie.
A muzyka musi być taka...
Chodzi o to, żeby wypowiadane modlitwy nie rozchodziły się na boki.
Dzięki muzyce wypłoszą się jak ptaki i pofruną prosto do nieba.

DSC08077.JPG



DSC08061.JPG



DSC08073.JPG



DSC08081.JPG


Kulminacja uroczystości następuje po zakończeniu kory.
Wszyscy gromadzą na największym placu, kakofoniczna muzyka wzmaga się
a w niebo szybują uwolnione baloniki.

DSC05106.JPG

Po zakończeniu uroczystości ludzie pozostali, porozkładali kocyki, usadzili się na schodach
stup i pagód - rozpoczął się piknik.

DSC08117.JPG


Wieczorem, kiedy zbieraliśmy się już z powrotem - zabawa trwała w najlepsze a wokół
Shwedagon zrobiło się jeszcze ciaśniej.

DSC08136.JPG



DSC08140.JPG



DSC08142.JPG



DSC08154.JPG



DSC08155.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

tiktak 7 grudnia 2018 21:44 Odpowiedz
Trochę dziwnie nam było ten samochód z kierowcą wynajmować, ale w Birmie tak trzeba.Po pierwsze - bo cudzoziemcy nie mogą wynająć auta bez kierowcy.Po drugie - nawet gdyby mogli, to niechybnie natychmiast wyrządziliby tym szkodę sobie i otoczeniupowodując jakiś straszny wypadek zaraz po opuszczeniu wypożyczalni.Rzecz w tym, że tutaj jeździ się jeszcze inaczej niż w Chinach, Indiach czy Nepalu.Tam wszystko jest jasne - trąbi się non stop, jedzie jak się da, lewą, prawą stroną albo środkiem, więcwiadomo, że wszystko jest nieprzewidywalne i każdy uważa na siebie i innych.A w Birmie?Niby jedziemy grzecznie, aż tu nagle, na ukos przez skrzyżowanie, potem trochę lewą.Chwilę potem - znowu jak należy.Manewry kierowców są nie do przewidzenia poza jednym przypadkiem:gdy jesteśmy pieszym - wszyscy bez wyjątku będą próbowali nas rozjechać.To wcale nie żart. Jeżeli będziecie w Rangunie i zajdzie potrzeba znalezienia się po drugiej stronieulicy - nie dajcie się zwieść tym, że na jezdni są namalowane pasy!Wynajmijcie taksówkę! Niech Was tam zawiezie!Ocalicie życie!Fatty okazał się bardzo miłym, kulturalnym i pracowitym człowiekiem.Kontakt znaleźliśmy na FB i z całego serca możemy go polecić, gdyby ktoś też chciał sobie trochępo Myanmie autem pojeździć.Obawiałem się trochę, czy rzeczywiście będzie na nas w Heho czekał - nie chciał bowiem żadnej zaliczkia na wszystkie pytania zadawane przez Messengera odpowiadał cokolwiek lakonicznie: "Ok", "See U"i trudno było coś więcej z niego wydusić.Zjawił się jednak niezawodnie i pracował wytrwale przez 8 dni.Wszystko kosztowało 500 USD.Miałem trochę problem z tym "Fatty".Nie lubię ksywek typu "Gruby", "Łysy", "Kulawy".Wydaje mi się, że robię krzywdę ich posiadaczowi, zwracając się do niego w ten sposób.Zapytałem Fattyego jak ma na prawdę na imię.- Nie będziesz w stanie wymówić, stwierdził i wypowiedział faktycznie coś dziwnego.- Nikt tak się do mnie nie zwraca, podsumował.- No to jak mówi do ciebie np. żona?, spytałem.- A, żona to mówi "kalayy"- No to świetnie, to może tak będę się do ciebie zwracał?- Eee, nie, nie. Ty tak nie możesz, byłoby głupio. Kalayy to znaczy "dzidziusiu".No i został "Fatty".
tiktak 8 grudnia 2018 09:04 Odpowiedz
Zanim jednak w nasze życie wkroczył kierowca z Birmy - była wiza, bilety na samolot i innesprawy socjalno - bytowe.Opowiem wszystko po kolei, bo Myanma okazała się idealnym krajem do samodzielnego zwiedzaniai może ktoś zechce powtórzyć wycieczkę.Samolot z Warszawy do Rangunu kosztował nas 2100 PLN / os. a bilety kupiliśmy z półrocznymwyprzedzeniem.W kwietniu ubiegłego roku Qatar również miał promocję na ten kierunek, więc jest szansa, że powtórzy tow kolejnych latach.Z wizą nie trzeba się spieszyć, jest ważna przez 100 dni od daty wydania, więc nie możemy jej kupićwcześniej, niż trzy miesiące przed wylotem.Kosztuje 50 USD, wszystko załatwia się przez Internet w ciągu paru godzin, wystarczy w Google wpisać"Myanmar Visa" i znajdziemy potrzebny serwis rządowy, pośrednicy nie są potrzebni.Przeloty na liniach wewnętrznych do szczególnie tanich nie należą.Są obsługiwane przez nieduże samoloty ATR.Każdy z potrzebnych nam przelotów trwa godzinę, mniej więcej i kosztuje od 90 do 110 USD.Serwis jest bardzo przyzwoity, nawet przy tak krótkiej podróży dają jeść i pić a lokalne porty lotniczesą schludne i dobrze zorganizowane.Jest kilka linii obsługujących połączenia krajowe, my korzystaliśmy KBZ Airlines.W Birmie płaci się Kyatami. W hotelach, w miejscach turystycznych możemy też rozliczyć się w USD.Praktycznie jest jednak mieć przy sobie lokalne pieniądze.Wymianę robi się w kantorach, tych nie brakuje, ale są nieco specyficzne.Wszędzie na świecie kurs wymiany najbardziej niekorzystny jest na lotnisku i w okolicydużych atrakcji turystycznych.Tutaj jest dokładnie na odwrót - najkorzystniej było na lotnisku w Rangunie i przy pagodzie Shwedagon.Dla prostego rachunku można w tym roku przyjąć, że 1 USD = 1500 KYT albo, że 1000 KYT = 2.5 PLNPoważny problem stanowi stan wymienianych banknotów dolarowych o wyższych nominałach.Mają na tym punkcie zupełnego hopla.Jakikolwiek znaczek lub dopisek na pieniążku - dyskwalifikuje go.To samo w sytuacji gdy widać na nim linię zgięcia.Nie wspominam nawet o naddarciu czy zagiętym rogu.Jeżeli zatem wybierzecie się do Birmy zabierzcie dolary prosto z drukarni i wsadźcie je między kartkiprzewodnika, żeby się nie pogięły.W przeciwnym razie przywieziecie je z powrotem.Z płatnością kartą nie ma żadnych problemów, choć nie zrobimy tego w taksówce czy mniejszym sklepiku.Hotele są dość tanie, można przespać się nawet za parę dolarów, jednak z tymi najtańszymi nie robiliśmy eksperymentów.30 - 40 USD za trzyosobowy pokój rodzinny ze śniadaniem daje szansę na całkiem przyzwoity nocleg.Za 50 - 100 USD mamy już bardzo wysoki standard.
nico-muc 13 grudnia 2018 23:39 Odpowiedz
TikTak napisał:W kolejnym dniu mieliśmy pływać łodzią po Inle.Przejrzeliśmy zawczasu programy proponowanych tu wodnych wycieczek i szczerze mówiąc,miałem wątpliwości, czy to pływanie mi się spodoba.Uznaliśmy, że nic nam nie odpowiada i w związku z tym - wynajmiemy łódkę i sami powiemy sternikowi, gdzie ma płynąć, żeby się nam podobało.Niestety, po chwili namysłu, wyszło na jaw, że nie wiemy, gdzie mogłoby być takie miejsce.Ostatecznie więc zdecydowaliśmy się na "De Lux".Jak to nie wiadomo gdzie płynąć na pocztę :)Fajna relacja wspomnienia wróciły, a z jeziora naprawdę fajnie było wysłać pocztówki do znajomych - poczta na palach ot dla tych co szukają takich "atrakcji"
tiktak 14 grudnia 2018 11:13 Odpowiedz
Dzięki:)A ta poczta to daleko od brzegu? :lol:
eskie 26 grudnia 2018 11:10 Odpowiedz
Może ukradnij* jedną kostkę i pokazuj ją w sklepach.*nie zapomnij zostawić napiwku :)
tiktak 28 grudnia 2018 05:08 Odpowiedz
Że też nam to nie przyszło do głowy :roll: Żeby było całkiem śmiesznie, w ostatni dzień pobytu, w Rangunie wyszedłem wieczorem z hotelu,żeby pozbyć się resztek kyatów.Trafiłem przecznicę dalej na sklep biedronkopodobny i tam natknąłem się na ten nieszczęsny cukier. :lol:
lipiniorz25 1 stycznia 2019 23:40 Odpowiedz
Re: Księżyc nad Birmą02 Sty 2019 00:05TikTak Zobacz ostatni postPiszesz z przyszłości? :D
pestycyda 5 stycznia 2019 16:03 Odpowiedz
@TikTak, dziękuję za kolejną, cudowną relację! I ponownie muszę napisać - uwielbiam Cię! :D Twoje poczucie humoru rozkłada mnie na łopatki :D Może pokusiłbyś się o ogólne podsumowanie kosztów?
tiktak 6 stycznia 2019 09:50 Odpowiedz
Właśnie zabrałem się za niedzielną poranną kawę.To najmilsza niedzielna poranna kawa ever.Dziękuję! :oops: Wybraliśmy się w ten rejon również za Twoją sprawą, po lekturze relacji z wyprawy do Kambodży.W podstawówce też miałem taką koleżankę - Magdę i ona również ZAWSZE pisała lepsze wypracowania :)=================================W Birmie byliśmy rozrzutni i wydaliśmy więcej pieniędzy niż to było konieczne.Wydatki na osobę były następujące:* Samolot Warszawa-Rangun-Warszawa 2100.- PLN* Dwa przeloty wewnętrzne Rangun-Heho, Bagan-Rangun 700.- PLN * Pozostałe wydatki, w tym: * hotele, * samochód, * wstępy, * jedzenie, * 18 jadeitowych słoni, a nie, przepraszam, na osobę to będzie 6 słoni, * 3 szopki bożonarodzeniowe, * 3 komplety podkładek z laki pod piwo, * 3 szaliczki typu: "ooo..., Mila popatrz jaki śliczny szaliczek" - ja szaliczka nie dostałem, ale i tak wychodzi po trzy na głowę, * 0.66666 srebrnych koralików ( kupiliśmy dwa komplety, też oczywiście ślicznych, koralików, więc średnio wychodzi taka nieokrągła ilość na osobę, bo ja koralików nie noszę) * 0.33333 DREWNIANA ŻABA Ha! nareszcie coś dla mnie! Żaba jest super! Ma w komplecie patyczek i jak tym patyczkiem jeździć jej po grzbiecie - to rechoce. * 0.66666 longyi, nie będę chodził w spódnicy, nawet jak pisze, że to męska, * 0.33333 karty SD, bo ilość zdjęć, jakie trzeba było zrobić, przerosła moje najśmielsze oczekiwania, * gong buddyjski, * 0.33333 książki o historii Buddy, * 0.33333 bardzo pięknej rzeźby z nenufarami, 1000 USD, czyli 3800.- PLN=================================================================WSZYSTKO RAZEM 6600.- PLN / osobęDo tego jeszcze balon. Ale nie napiszę ile kosztował.PozdrawiamTomek
kat-lee 6 stycznia 2019 12:45 Odpowiedz
Rewelacja! Jak zawsze zresztą :D Nicka z początku nie skojarzyłam, ale styl od razu wydał sie znajom :DCo do tych balonów, to ze zdjęć mi wychodzi, że fajnie też zostać na ziemi i sobie te balony na tle wshodzącego słońca oglądac :DI pytanie konkretne: jakby tak se chciał Waszą trasę zrobić bez kierowcy, a tylko komunikacją, z przeproszeniem, publiczną, to dałoby radę? Pewnie trzeba by dorzucić z tydzień na samo przemieszczanie sie :D
tiktak 6 stycznia 2019 19:41 Odpowiedz
Dziękuję i bardzo się cieszę, że nie wyszło nudno - tym razem wyjazd był nad wyraz spokojny.Nie pomagaliśmy szukać zgubionej narzeczonej, nie było trzęsienia ziemi, jak zdarzyło się kiedyś - słowem nie bardzo jest o czym pisać. :D Jeżeli oprzeć się na komunikacji "publicznej" też nie powinno być źle i dużo więcej czasu nie stracimy.Podaż różnego rodzaju usług lokomocyjnych jest duża i w miarę szybko można coś trafić - tuk-tuka, taxi,orurowanego pickupa, który tutaj występuje zamiast mikrobusów.Uznaliśmy jednak, że przy trzech osobach - taksówka na stałe nie wyjdzie dużo drożej,a nie trzeba ciągle szukać i targować się o cenę.Poza dłuższymi trasami, takimi jak np. Rangun - Bagan, Rangun - Mandalay, tak czy inaczej jesteśmyskazani na taksówki - coś takiego jak autobus miejski nie rzuciło mi się w oczy.Kierowca znający choć kilka słów po angielsku - wcale tak często się nie zdarza.A jeszcze taki, który nie będzie żuł betelu to już zjawisko tak niespotykane jak biały słoń.Warto więc pewnie zaprzyjaźnić się na dłużej, jeżeli już ktoś sensowny za kółkiem nam się trafi.
kaya 11 stycznia 2019 17:00 Odpowiedz
Dzieki wielkie za napisanie tej relacji, swietnie sie czytalo. Informacje napewno sie przydadza na ten lub przyszly rok :)