+3
katewisienka 23 grudnia 2018 15:43
Wylądowaliśmy opóźnieni i zalała nas ciemność. Słychać było tylko taksiarzy kłębiących się przed terminalem. Wiem, że zaraz przypuszczą szturm, ale ciul, jestem gotowa. Właściwie od trzech lat.



Wtedy właśnie pojawiły się bezpośrednie loty do Gambii, ale nie doczekałam promocji. Teraz łypałam okiem na wschód, gdy Rainbow wrzucił czartery do Bandżulu za 1249 zł. W dodatku w okolicach Tomka 40-ki, więc pretekst był nie do ruszenia. Jeszcze tradycyjny telefon do Robsona: - lecisz? - proste!
Czyli Gambia i nasze pierwsze spotkanie z prawdziwą Afryką.



Opuściliśmy lotnisko uzbrojeni w wiedzę, że mamy łapać żółte taxi (dla miejscowych). Parking był pusty, autobusy odjechały. Na placu stały tylko zielone taxi w cenie 700 dalasi. Nie-ne-go-cjo-wal-nej. Co robić, wsiedliśmy. Tydzień później trasę ogarniemy żółtą za 300, póki co 1:0 dla gospodarzy.



Po 40 min. jazdy dotarliśmy do Kotu, wioski ze świetną plażą i mniej git niż Kololi. Dla mnie to dwa fundamentalne czynniki. Na bookingu już wcześniej wyhaczyliśmy pokój w Palm Beach (550 zł/os/ tydzień), teraz rzuciliśmy tylko plecakami i wyszliśmy się rozejrzeć. Pierwsze wrażenie: jest dobrze.



Biznesy dobija się na ulicy, rozrywka czeka na zapiaszczonym placu z kilkoma knajpami i barem z reggae. Tu przychodzi się po przyjaźń, jedzenie, muzykę i jaranie. Wedle życzenia.



Z każdym trzeba przystanąć, pogadać. Wkrótce okaże się, że zestaw pytań jest dość mantryczny: pierwszy raz w Gambii? na pewno nie ostatni! mąż? dzieci? czemu tylko jedno? podoba ci się u nas? super, to sprzedam ci przejażdżkę konną/ trawkę/ sok na sraczkę z baobaba. Jeśli weźmiesz to ostatnie, nazajutrz cała ulica będzie pytać czy wciąż biegasz do kibelka. Dziś bierzemy to za dobrą monetę.



W kolejnych dniach zawieraliśmy znajomości, trzaskaliśmy kilometry plażą i penetrowaliśmy knajpy. Niespodzianką okazała się kuchnia: pyszna i różnorodna. Zajadaliśmy się domodą- gulaszem rybnym lub mięsnym z masłem orzechowym, yassą (kurczak lub ryba) z cebulą i benachinem ze smażonym ryżem.



Ja zakochałam się w soku z baobaba, bo wapń, wit.c, bla bla bla. Tomek dobrodusznie wspierał lokalny browar Julbrew, a Robson jeszcze 3 tygodnie pozostaje abstynentem, więc zostało mu wonjo z hibiskusa.



Wkrótce postanowiliśmy urwać się z wybrzeża. Za 100 dalasi złapaliśmy żółtą taxę do Serrekundy, największego miasta w Gambii, na oko z 10 km od naszej wioski. Droga wiedzie przez zupełnie inne okolice niż te, które mieliśmy okazję zobaczyć. Mijaliśmy drogi bez asfaltu, rozpadające się zabudowania i mikroskopijne sklepiki. Taksówka zatrzymała się w epicentrum bazarkowego kotła zwanego Serekunda Market. I porwał nas chaos: ludzie, spaliny, krzyki, szmaty.



Chwilę trwało zanim niepewność przykrył kurz. Ulice pokrywała warstwa rudego piachu. Na każdym m2 leżały używane buty, second-handowe ubrania, chemia gospodarcza, materiały, patyki do dłubania w zębach, wory z maniokiem, plastikowa chińszczyzna. Wokół tłum ludzi. Mieli nas gdzieś, więc chodziło się swobodniej niż po Kotu, tylko nie bardzo było po co. Chciałam kupić owoce, ale poza fasolą i maniokiem niewiele było. Pokrążyliśmy między stoiskami a meczetem w poszukiwaniu jakiegoś żarełka, ale to nie Azja z żarciem co kilka metrów. Złapaliśmy taxi i wróciliśmy na benachin na wybrzeże.



Następnego dnia pojechaliśmy do Tanji na targ rybny. Z naszej wioski też wypływają kutry, ale chłopaki wracają zwykle z kilkoma rybami na krzyż. Nie spodziewaliśmy tego, co zobaczyliśmy w Tanji. Najpierw poczuliśmy smrodek, a zaraz potem wylądowaliśmy w oku cyklonu. Handel zaczyna się na przystanku.





Przebiliśmy się nad morze zobaczyć "szoł" z bliska. Przypływają łodzie, ludzie rozdrapują towar, część trafia do wędzarni, resztę kobiety obrabiają i sprzedają z wiader na plaży. Wśród tego dzieci, mewy, rybie wnętrzności. Odeszliśmy kawałek chcąc złapać oddech, gdy facet siedzący nad rybami rzucił robotę i wciągnął nas między postawione na plaży wędzarnie. Zrobił wykład z procesu przygotowania ryb na eksport. Wysyłają je do afrykańskich krajów bez dostępu do morza. Zasolenie, wędzenie, pakowanie, wysyłka. Brzmi dumnie, wygląda... tak:





Wybiło południe, upał przybierał na sile, a nam zaczynały ciążyć plecaki. Wieźliśmy przybory szkolne: bloki rysunkowe, kredki, piłki do nogi, pompki. Trochę to ważyło. Dowiedzieliśmy się, że w Tanji szkoły są dwie: jedna przy meczecie, więc założyliśmy, że ta na pewno ma się lepiej, i druga, w głębi wsi. Padło na nią, choć kiedy po 2 km marszu dobrnęliśmy do celu, to my potrzebowaliśmy reanimacji.



Ale weszliśmy na szkolne podwórko i zmęczenie ustąpiło jak ręką odjął. Obstąpiła nas dzieciarnia, przywierając do rąk, nóg i nogawek spodni. Nauczyciel zaintonował jakąś piosenkę, dzieciaki zaśpiewały. W nosie zrobiło mi się jakoś mokrzej, chłopaków też przytkało. Kurcze, bo tyle radości dzięki piłce i kredkom...



W końcu nauczyciele musieli rozgonić tłumek, byśmy mogli przebić się i opróżnić plecaki. Podobno od 3 miesięcy nie dostają pensji, pracują gdzie indziej, tu przychodzą bo ktoś musi uczyć. Wierzą, że od nowego roku pensje wrócą. Czesne to równowartość 30 zł miesięcznie. Przy tutejszej wielodzietności za dużo, by posłać do szkoły wszystkie dzieci. Maluchy w zbliżonym wieku spotykaliśmy po drodze. Szanse, że nauczą się angielskiego mają marne. Szkolna dzieciarnia, choć bez kredek, to fuksiarze.



W kolejnych dniach poodwiedzaliśmy sąsiednie miejscowości, a potem ruszyliśmy do Bandżulu. Bandżul leży na wyspie poodcinanej dopływami u ujścia rzeki Gambia. Jak przystało na stolicę najmniejszego państwa Afryki, jest niewielka.



Do tego stopnia, że ambasady wielu krajów znajdują poza nią. Bandżul zwiedza się szybko, atrakcji tu niewiele. Łuk triumfalny, King Fahah Meczet i Albert Market, całkiem nieźle zaopatrzony bazar. W końcu też udało się dopaść coś, co można było kupić: hibiskus, masło shea, suszony baobab, rękodzieło.





Przeszliśmy się do portu, skąd startowały promy do Barry (25 dalasi). Za równo na promie, jak i w Barra folklor: kozy na sznurku, kobiety w tradycyjnych zestawach, handelek. Obeszliśmy wieś, pogapiliśmy jak buduje się i maluje łodzie, zjedliśmy po bułce z jagnięciną z gara, a potem zwinęliśmy się na wybrzeże.





I tam chłopcy wypatrzyli łodzie. I zajawili się, że zamiast promem do Bandżulu wrócimy nimi. Tragarze wrzucili nas do łodzi i wysłali na zatracenie. No dobra, przesadzam, ale z 3 kamizelkami na 15 osób i falami na metr... no nie zgrywałam chojraka. Facet obok szeptał modlitwę przesuwając koraliki tasbiha. Gdybym miała, też wyciągnęłabym różaniec. Nie zatonęliśmy, ale pomysłu nie zaliczę do najszczęśliwszych.



Na koniec zaliczyliśmy jeszcze jeden rejs. Nasz hotel leżał u ujścia rzeki. Zgadaliśmy się z chłopakiem, że za płotem jest rezerwat z namorzynami i ptactwem, które ściąga ornitologów z Europy. Nie żeby temat był nam szczególnie bliski, ale Tomek napalił się na pelikany. Że na żywo, w naturze i z bliska. No i znów dałam się upchać na łódkę, a chłopak pomalusieńku, bez wioseł i w całkowitej ciszy opłynął moczary. Nic się nie działo. Były czaple i inne ptaszydła, różne, dużo ich, ale... no nudnawo. Widoczki ładne, ale pelikan się schował.





I ogólnie -pomijając pelikana- Gambia nas ujęła. Jest autentyczna, atrakcyjna i normalna. Nie ma wprawdzie wybitnych parków narodowych czy zabytków, ale jest idealna na pierwszy raz na Czarnym Lądzie. Jeśli tu twój próg odporności zostanie przekroczony, nie myśl o Afryce.



Kraj jest muzułmański, ale mają browar, kobiety ubierają się jak chcą, a w szkole uczy się tyle dziewczynek, co chłopców. Kuchnia jest smaczna. Wybrzeże piękne. Jednak najbardziej ujmują ludzie. Serdeczni, pomocni, ciekawscy. Czasem pomyślisz, że nawet za bardzo. Fukniesz sobie coś pod nosem. Ale wtedy zjawi się ktoś, by ci przypomnieć: It's Gambia! It's nice to be nice! I uśmiechasz się. Jak wszyscy.

Dodaj Komentarz