+2
góroholiczka 20 stycznia 2019 19:38
Gdy wróciłam do Polski ciągle nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam. W sumie do dzisiaj nie mogę. Zdobyłam mój pierwszy 4-tysięcznik. Pół roku przygotowań, wyrzeczeń, potu na siłowni, chodzenia po górach, a nawet po schodach na 10-te piętro w bloku. Dnia 10.sierpnia 2018 roku stanęłam na szczycie Pik Uchitela – spełniłam swoje małe marzenie o wielkich Górach :).

Spontan


Jak to się w ogóle stało, że w tym roku znalazłam się w Kirgistanie? Otóż jak zwykle… spontan. Przeglądając stronę fly4free natknęłam się na „tańsze” bilety do Kazachstanu… (1150 zł z Warszawy w dwie strony). Pomyślałam sobie – kurczę, Azja Środkowa?? Brzmi całkiem tajemniczo, dziko… W Azji do tej pory byłam tylko w Tajlandii, która okazała się dość mocno turystyczna. Plan na wyjazd zrodził się dość szybko i ułożył się tak: przylot do Ałmaty w Kazachstanie, transport marszrutką do Kirgistanu, a następnie przedostanie się do parku Ala Archa. Tam trekking 3-4 dniowy na wspomniany Pik Uchitel, a potem trekking na jezioro Ala Archa w górach Tien Szan. Reszta czasu na spontanie ???? Kompan podróży znalazł się szybko. No więc, 14 dni urlopu przede mną! Urlop wpisany. WCHODZĘ W TO!

Podróż tam

Loty wykupiliśmy w liniach lotniczych Air Baltic. Startowaliśmy z Warszawy, a przesiadkę mieliśmy w Rydze. W stolicy Łotwy mieliśmy 11 godzin postoju, więc przy okazji zwiedziliśmy też część miasta. Spróbowaliśmy także lokalnych trunków, a część dnia spędziliśmy nad „Wisłą”.

Azja

Ryga zwiedzona, czas wracać na lotnisko. Odebraliśmy bagaże podręczne, wsiadamy do samolotu. W końcu, okrutnie zmęczeni, po kilkudziesięciu godzinach podróży wylądowaliśmy w Kazachstanie – z lotu ptaka podziwiałam góry, których w tym roku niestety nie odwiedzimy… ale tak kuszą, że pewnie tam kiedyś wrócę – prędzej czy później ????

Jak dojechać do Kirgistanu?

Aby przekroczyć granicę z Kirgistanem, po przylocie należy udać się na Sayran Bus Station. Ze względu na zmęczenie my udaliśmy się taxówką, która miała nas kosztować nie tak duże pieniądze. Niestety Pan Taxówkarz nas oszukał i kazał płacić dużoooo dużo więcej. Ostatecznie ustaliliśmy wspólnie kwotę i rozeszło się po kościach. Dla osób, które mają trochę więcej chęci i czasu są jeszcze dwa sposoby na dotarcie na stację. Jedna to oczywiście „na stopa” – i tutaj oczywiście wspomnę, że zazwyczaj lokalsi podwożą turystów za gotówkę, więc warto na samym początku ustalać co, jak, gdzie i za ile (język rosyjski must have). Innym sposobem (przeze mnie rekomendowanym) jest dojazd miejskimi autobusami. Od razu polecam wykupienie kazachskiej karty sim Beeline z 2 gb internetu (koszt około 500 KZT = 5 zł) i korzystanie z aplikacji 2GIS (odpowiednik JakDojadę). Do sprawnego użycia jej konieczna okaże się podstawowa znajomość języka rosyjskiego, ale wpisując np. airport aplikacja szybko znajdzie nam dokładny wynik. Przez 2GIS możemy również zamówić taxówkę.

Po przyjeździe na Sayran Bus Station szukamy kasy, w której sprzedają bilety do Biszkeku. Wcześniej dobrze jest zaopatrzyć się w wodę i jedzenie na drogę, ponieważ w busie spędzi się kilka godzin (5-6). Po wejściu na dworzec kierujemy się na prawo i znajdujemy kasę, w której kupujemy bilety do Kirgistanu (ok 20 zł/os). Dowiadujemy się, że odjedziemy, gdy wszystkie miejsca w marszrutce będą zajęte. Zapomnijcie o klimatyzacji i jakimkolwiek nawiewie! :)) W upalny dzień w środku jak w saunie – uratować Was może jedynie otwarty szyberdach (o ile go ktoś nie zamknie…….) i mapa, z której można zrobić sobie np. wachlarz. Nasz „ciekawy” dzień, jak się okazało, jeszcze się nie zakończył. Marszrutka okazała się zepsuta i ledwo jechała pod górę – 10 km/h….. 5km/h…. i tak dobrą godzinę. Zdziwieniem dla mnie okazała się mentalność tamtejszych ludzi, którzy ani razu nie pokazali po sobie złości, kiedy to jak sardynki w puszce, przy 40 stopniowym upale dosłownie czołgaliśmy się marszrutką przez góry. My również staraliśmy się zachować stoicki spokój ???? … i nawet nam się to udawało (nie chcecie słyszeć moich myśli!) Mapa robiła oczywiście za wachlarz.

Przejście przez granicę poszło gładko i bezproblemowo. Po przekroczeniu granicy byliśmy na każdym kroku nagabywani – a to o taxi, a to o kartę sim z internetem (nie kupujcie, bo to jak kupić „kota w worku” ???? ) .

Znaleźliśmy swoją marszrutkę (najlepiej zapamiętać numery tablic) i ruszyliśmy w dalszą podróż. Usypiałam na siedząco… kilkanaście godzin nieprzespanych i do tego jet lag dają w kość.

STEP BY STEP…

Po około godzinie kierowca wysadził nas na Western Bus Station – tam złapaliśmy taxówkarza, który zawiózł nas do zarezerwowanego wcześniej hostelu International Guest House – z całą przyjemnością polecam to miejsce ???? Hostel prowadzi wspaniała rodzina, w której domu można poczuć się po prostu – jak w swoim. Ponad to kilka kroków od hostelu znajduje się sklep sportowy – Gergert Service – w którym można zaopatrzyć się w gaz do kuchenki.

Wieczorem dokupiliśmy niezbędny prowiant, spakowaliśmy się, spróbowali lokalnych trunków ???? i wczesnym rankiem wyruszyliśmy w góry. Do bram parku narodowego Ala Archa położonego około 20 km od miasta zawiozła nas marszrutka numer 265, która rozpoczyna swoją drogę spod bazaru Osh. W związku z tym, że pomieszkiwaliśmy w innej części miasta, zdecydowaliśmy się złapać busa na pobliskiej ulicy. Niestety – roboty drogowe zmuszały busy do ominięcia tej ulicy i jechały inną drogą niż zazwyczaj (w dorwaniu marszurtki pomagali nam: właścicielka hostelu, taxówkarz i jego klient, Pani jadąca marszrutką, ale to długa historia i każdemu z osobna bardzo dziękujemy! Niestety w tym wypadku łapanie stopa nie udało się. Gdy dotarliśmy pod bramy parku, drogę do samego szlaku prowadzącego na Uchitela pokonaliśmy taksówką (11 km). Tuż za hotelem Ala Archa (wys. 2136 m n.p.m.) zaczęła się nasza wyprawa. To tutaj wchodzimy na szlak: skręcamy niebieskim szlakiem w lewo prowadzącym do wodospadu Ak-Sai. Trasa ta zajmuje około 3 h na lekko – u nas ze względu na kilkunasto kilogramowe plecaki droga ta nieco się wydłuża…

Zaczynamy podejście. Szlak wiedzie wyraźną ścieżką przez las. Po wyjściu z lasu naszym oczom ukazuje się przepiękna dolina rzek Ala Archa i Ak-Say. Wrażenie robią na mnie „wielkie góry”, pobliskie 4-tysięczniki, które teraz mam jakby na wyciągnięcie ręki… Cóż za widok!

Idziemy dalej. Trasa w tym miejscu staje się łatwiejsza, idziemy wzdłuż rzeki aż do przekroczenia rzeki Sharkyratma. Na jej brzegu robimy sobie przerwę na jedzenie i odpoczynek. Lodowata woda okazuje się wybawieniem na zmęczone stopy ???? W posiedzeniu towarzyszą nam…chomiczaki. Na trasie do wodospadu spotykamy dość sporo turystów, w tym również Polaków.

Gdy docieramy pod wodospad Ak-Sai czujemy niedosyt i decydujemy się dotrzeć jeszcze tego samego dnia do bazy Racek. Pod wodospadem pośród lasu jest sporo miejsca na rozbicie namiotu. Tutaj wiele osób spędza noc w namiocie jeszcze przed dotarciem do bazy. My podążamy dalej ścieżką w górę – do naszego celu dzielą nas jakieś 2-3 h drogi. Szlak staje się w tym miejscu bardziej stromy. Plecaki i wysokość w okolicach 3000 m n.p.m. daje we znaki (a może w kręgosłup i nogi). Pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia i przyśpieszony oddech.

Kiedy już tak sobie idziemy, w oddali zauważamy…. wyłażące jakby z doliny ciemne chmury! Zaczęło grzmieć. Szybko zrobiło się dość nieprzyjemnie i zaczęło lać. Na nasze szczęście zdążyliśmy rozbić namiot ukrywając się przed pierwszymi kroplami deszczu. W trakcie burzy staramy się zdrzemnąć i trochę odpocząć. Jet lag chyba mnie wykończy… Co mnie podkusiło, żeby na drugi dzień po przylocie iść w góry?! Pytanie bez odpowiedzi.

Burza minęła. Wstydliwie wystawiam nos poza namiot, sprawdzam pogodę, jest OK. Pakujemy namiot do plecaka i ruszamy w górę. Ja poruszam się już totalnie mozolnym krokiem. Marzę już tylko o rzuceniu się w objęcia Morfeusza. Gdzie ta baza – ja się pytam?! Jesteśmy już coraz wyżej w okolicach 3250 m n.p.m. Za nami zachód słońca. Trzymamy się ciągle lewej strony, idziemy po kamieniach i wypatrujemy „kopczyków”, które wskażą nam drogę. Od czasu do czasu spojrzymy na GPSa, aby się nie pogubić wśród skał (taaa….).

Teraz pokonanie kilku kroków zaczyna powodować u mnie wzmożony, szybki oddech. Pech chciał, że pogubiliśmy się między kamieniami i weszliśmy na sam „szczyt” moreny. Byliśmy już ponad wysokością bazy. W końcu po lewej wypatrzyliśmy jakiś znak! Kierowaliśmy się w jego kierunku i tak oto…. doszliśmy do „campingu” przy bazie ???? UFF. Mamy wysokość około 3340 m n.p.m. Wzdłuż płynącej tam rzeczki można rozkładać namioty (bezpłatnie), co też uczyniliśmy. Teraz tylko kolacja w postaci liofilizatu, herbatka i czas do spania – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Bezsenność

W nocy zazwyczaj się śpi. Ale na tej wysokości nie było to możliwe. Miliony gwiazd na niebie – jak można taką okazję pominąć? … Byłby to zapewne grzech ????

Robi się zimno, wskakuję do namiotu. Noc zaczyna się dłużyć. Przewracam się z boku na bok, robi mi się coraz zimniej. Temperatura na moje oko dochodzi do około 2-3 stopni. Mimo nowego śpiworka z temperaturą -6 stopni komfortu zaczynam się dygotać. A może ja śpię? Chyba coś mi się śniło, o! Zaczyna boleć mnie głowa, mam ciarki na plecach. Rozsuwam szybko śpiwór i ubieram na siebie wszystko, co mam pod ręką, łącznie z kurtką. Teraz już widać mi tylko oczy. Nadal się dygotam, co jest do cholery…. Łykam jeszcze ibumprom, dwie tabletki nasenne, zakładam słuchawki i zanurzam się w dźwiękach Pink Floydów. To tutaj czuję wolność…mimo warunków leżę i uśmiecham się do siebie. Dobry humor nie opuszcza mnie ani na krok.

Atak szczytowy

6:00. Budzik prosi mnie, aby wstać. Niechętnie zdzieram się z „łóżka” i budzę swojego towarzysza Artura z błogiego snu. „Chce się nam tam dzisiaj iść? Jak się czujesz?” słyszę. „Idziemy, wszystko dobrze, serio”. Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Zdzierając z siebie warstwy ubrań i śpiwór zaczynam się dusić, o kurde, jakbym przenosiła worki z kartoflami! Dziwne uczucie. Robimy śniadanie – jaglanka nie wchodzi dobrze. A tak naprawdę nie wchodzi wcale. Podziubałam, spakowałam pozostałe jedzenie do plecaka. Zamykamy namiot i ruszamy przed siebie, na lekko. Mijamy budynki bazy Racek, wodospad i skręcamy w lewo, idziemy piarżyskiem stromo do góry. Zaczynają się problemy z oddechem, jakby mniej tlenu?! Zwalniamy tempo do żółwiego. Jeśli mamy dzisiaj wejść na szczyt, nie możemy się tak forsować. Powoli przemy do przodu co jakiś czas zerkając na wysokość na GPSie. Wypatrujemy cały czas kopczyków i staramy kierować się własnie nimi. Ścieżka zaczyna skręcać w lewo i też po tej stronie zobaczymy strzeliste skały, a na nich… chyba jakieś kozice. Mija już sporo czasu, idziemy pod górę aż do wypłaszczenia terenu. Są to okolice 3800-3900 m n.p.m. Tutaj mam totalny kryzys. Mam dość, chcę odpuścić. Mam już część objawów choroby wysokościowej. Wysokie tętno, szybki i ciężki oddech, uczucie parcia na płuca, problemy jelitowe, co jakiś czas świat mi wiruje, a co najgorsze, staję się apatyczna. Siadam na kamieniu i patrzę w dal, gdzieś do tyłu. To nie dla mnie, tak się załatwić, po co mi to było, do góry jeszcze daleko. Jeść nie mogę, wszystko stoi w gardle. To koniec. Łzy zaczynają się cisnąć do oczu, a w głowie milion pytań. Tutaj w górach nie ma ratunku, nie przyleci po Ciebie helikopter, TOPRu też nie ma. No jak, taki kawał przyleciałaś, tyle przygotowań, tyle osób trzyma za Ciebie kciuki… Tutaj jesteś zdany tylko na siebie i swoje wybory. A ja czuję się najgorzej na świecie, to jak wirus jelitowy połączony z zapaleniem oskrzeli, nie wiem, do czego jeszcze mogę to porównać. Jest okropnie.

Decyzja

Padła decyzja. Odpoczniemy, zjemy coś i powolutku wejdziemy na 4 tysiące, tam posiedzimy, zaaklimatyzujemy się i zawrócimy na dół. A na kolejny dzień spróbujemy ponownie akcji szczytowej. Po 20 minutowej przerwie czuję, jakby mi się polepszyło. Jak to się stało? Przypływa energia, zaczynam rozmawiać i nawet się śmiać, wow! Znów uwierzyłam w swoje siły, umysł rozjaśnia się coraz bardziej. Idziemy do góry. Co jakiś czas gubimy szlak szukając kopczyków wskazujących drogę. Najważniejsze, że czuję się już o niebo lepiej, mimo ciężkiego oddechu.

Mniej więcej w tym miejscu spotykamy ostatnią schodzącą ze szczytu grupkę (w tym dniu na szczyt wchodziło około 20 osób łącznie). Mili zagraniczny koledzy ostrzegają nas przed załamaniem pogody, przekazują również, że do szczytu zostało nam około godziny podejścia. A wydawało się już tak blisko ????

Kontynuujemy wejście. Oboje jesteśmy już naprawdę mocno zmęczeni… Coraz częściej chmury przysłaniają nam widoki, zaczyna robić się mrocznie. W tym okresie, czyli w lecie popołudniami często występują tutaj burze, dlatego też wędrówkę najlepiej zacząć wcześnie rano, tj. 5-6. Niestety nie ma się tutaj nawet gdzie schować przed możliwymi grzmotami. Po kolejnej naradzie decydujemy się dać nam kilkanaście minut na wejście na szczyt. Jeśli nie wejdziemy do zakładanego czasu, zawracamy. I nagle tyle energii, zaczynam prawie biec w stronę upragnionego szczytu…

Udało się!!! Nie wierzę … Zrobiliśmy to. Kilka minut przed ustalonym czasem. Chce mi się płakać ze szczęścia – mój pierwszy 4-tysięcznik. Jestem tutaj na szczycie, na górze, którą kilka miesięcy wcześniej mogłam spoglądać tylko z wyszukiwarki google. A jednak teraz jestem, dotykam jej szczytu, jesteśmy tutaj razem. I nikogo poza nami tutaj nie ma. Zapominam o złym samopoczuciu. Cudowne uczucie, mimo braku widoków. Ale chwila…poczekajmy, tylko kilka minut. Dajmy górze szanse.IMG_0240

Jeszcze jakiś czas rozkoszujemy się widokami. W końcu wejście na szczyt zajęło nam około 6 godzin. Teraz czas na powrót do bazy, do cieplutkiego, milutkiego śpiworka…Czujecie to? ????

Przed nami przepiękna pogoda, ale za nami….. doganiają nas chmury. Schodzą coraz niżej, nasze tempo również wzrasta. Momentami biegniemy, częściowo zsuwamy się po piargu, niczym na deskorolce. Uciekliśmy przed deszczem. Jesteśmy w namiocie za 2,5 godziny. Mimo potwornego zmęczenia uśmiech tak szybko nas nie opuszcza ???? Objadamy się liofilizatem, dojadamy czekoladą i pijemy po ostatnim łyku Kirgiskiego koniaku. To by było na tyle. Padamy jak muchy – kładziemy się spać.

A droga długa jest

Po kolejnej spędzonej nocy w bazie, wyruszamy w drogę powrotną. Po drodze korzystamy jeszcze z pięknej pogody i podziwiamy otaczające nas góry. Tu jest tak pięknie…! Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, mimo wszystkich niedogodności jestem szczęśliwa, że Uchitel wpuścił nas i wypuścił w całości. Zostawiłam tam gdzieś cząstkę siebie. Podczas wyprawy poznałam też bliżej swój organizm, poznałam swoje możliwości, granice fizyczne i psychiczne, jakie można przekroczyć. Co do samego wejścia na szczyt, jeśli kiedykolwiek będziecie planować zdobycie Piku, rozłóżcie wyprawę na 4-5 dni i zróbcie stopniową aklimatyzacją ???? Wrażenia będą gwarantowane, gdy zdrowie będzie dopisywać.

Więcej o wyjeździe do Kirgistanu na moim blogu goroholiczka.wordpress.com

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

adamek 28 maja 2019 16:32 Odpowiedz
za miesiąc robie <3