Przeważnie początkowi dalekiej podróży towarzyszy mieszanka ekscytacji i podniecenia. Mi towarzyszyło głównie nieogarnięcie, bo na lotnisko udałam się prosto z pracy. Na lotnisku pod Kolombo do nieogarnięcia doszedł mokry upał i ściemniający kierowca ubera (appka swoje, kierowca swoje, hello my friend, bardzo chętnie was zawiozę, ale za dwa razy tyle, co wam się tu wyświetla).
Negombo Ciągnęło mnie na tę wyspę od paru lat. Pożyczyłam od koleżanki papierowy przewodnik, cały pognieciony i pokreślony, zdążyła zajść w ciążę, urodzić syna i wrócić po wychowawczym, a przewodnik nadal leżał przy łóżku. Nie wiem, co mnie w końcu skłoniło, tanie bilety przez Kijów (matko boska, jedenaście godzin w ekonomicznej, umrę i stracę wszystkie siedem żyć), potrzeba pozostawienia za sobą wszystkiego, co znane i ustrukturyzowane, czy może różowo-pistacjowe zdjęcia z instagrama.
Cóż, Azja jest różnorodna, ciekawa, inna, niezrozumiała i momentami niezwykle piękna, no ale z całą pewnością nie wygląda jak na zdjęciach z instagrama. A już na pewno nie w połowie października na zachodnim wybrzeżu Sri Lanki. Nad Negombo wisiały ołowiane chmury, w powietrzu czuć było suszone ryby i spaliny ze starych diesli. A także jaśminowe kadzidełka i mój pot (czy to mój wymysł, czy jest jakieś naukowe wytłumaczenie wrażenia, że pot w tropiku ma zupełnie inny, słodko-kwaśny zapach...?). Duszny zapach kadzidełek kojarzy mi się głównie z buddyjskimi ołtarzykami, tutaj wszystko się miesza. Na każdym rogu stoją obwieszone choinkowymi światełkami figury katolickiej Matki Boskiej i chrześcijańskich świętych, a ratio kościół per mieszkaniec jest chyba wyższe niż w Polsce. Do tego oklejona złotem hinduistyczna świątynia, buddyjskie stupy i meczet, wszystko okadzone, ukwiecone, błyszczące i świecące.
Dambulla W pierwszym etapie zrobiliśmy tak zwany cejloński trójkąt kulturalny - zabytki w centralnej części wyspy. Do samej Dambulli przyjechaliśmy z przesiadką. Najpierw klimatyzowanym busikiem (mało kadzidełek, jedna figurka Buddy, zamykane drzwi) do Kurunegali, potem publicznym busem - rozklekotaną, czerwoną Tatą bez drzwi i okien (pięć figurek Buddy, plakat Wisznu, dyskotekowe światełka i opary kadzideł). Trudno się dziwić lankijskim kierowcom – bez zawierzenia losu pasażerów wszelkim możliwym bóstwom mogliby się narazić na bunt lub panikę na pokładzie. Sama Dambulla, podobnie jak większość azjatyckich miast i miasteczek, zdecydowanie nie jest stworzona do powolnego przechadzania się i podziwiania piękna architektury. Przyjeżdża się tu zwiedzać złotą świątynię (bardzo duży złoty Budda i bardzo dużo figur mnichów wykonania, delikatnie mówiąc, naiwnego), a także Cave Temple (kompleks pięciu świątyń wykutych w skale).
Według anglojęzycznego przewodnika, za którym chodziłam i podsłuchiwałam metodą Janusza Polaka, początek świątyni datuje się na I w p.n.e., a ludzi nie było bardzo dużo, więc można było wczuć się w atmosferę. Klimat lekko popsuli panowie od butów (buty należy zdjąć, a w plecaku ich schować nie można, trzeba oddać do przechowalni za opłatą, doprawdy dziwne, że w innych świątyniach buty w plecaku nie obrażają niczyich uczuć religijnych), oraz panowie od saronga męskiego (konieczność opłaty obwieszczona po a nie przed usługą, panowie, nieładnie). Na szczęście z lekkiego dyzgustu wybawiło nas stado małp świątynnych (nie wiem, czy to jakaś reguła, ale na Sri Lance każda świątynia miała jakieś swoje zwierzę totemiczne, przeważnie małpy, ale widzieliśmy też przyświątynne jelonki i dobrze odżywionego warana).
Sigiriya W Sigiriyi dopadł nas Naszpan i już nie wypuścił z rąk. Naszpan to właściciel guesthouse’u, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, który dwoił się i troił, żeby nam było dobrze (kawki? herbatki? tuktuka?), oczywiście za odpowiednią opłatą. Najpierw daliśmy się więc zapakować do błyszczącej i odmalowanej trójkołówki (oprócz niej na podjeździe stał Hyundai Tuscon, albo turystyka jest intratnym zajęciem na Sri Lance, albo Naszpan za bananowcami ukrywał dobrze prosperującą plantację zieleniny na eksport, innych opcji nie widzę) i obwieźć po okolicznych wioskach i mokradłach (tu z kolegami pijemy araczek, tu mamy taki ładny pomościk, chodźcie zrobię wam zdjęcie, to jest iguana, a to ślady słonia). Następnie Naszpan oddał nas w opiekuńcze ręce kuzyna szwagra siostry, który swoim lekko tylko rozklekotanym jeepem zawiózł nas do Parku Narodowego Kaudulla. Sam park bardzo fajny, ale nie nastawiałabym się na kontemplowanie dżungli, słoni i ptactwa w ciszy i spokoju. Razem z nami kontemplowała chyba z setka innych jeepów.
Sama Sigiriya to mała wioska, nazwana tak od Lwiej Skały - dawnego pałacu i twierdzy jednego z lankijskich królów. Ruiny pałacu są wpisane na listę UNESCO, a wejście biletowane i płatne tyle, że postanowiliśmy je podziwiać z pobliskiej skały Pidurangala. Wejście (przechodzi się przez świątynię buddyjską) kosztuje półtora dolara, a nie trzydzieści, a po ciemku (na wschód słońca) wdrapywaliśmy się jakieś pół godziny. Ostatni fragment jest nieco bardziej wymagający i w japonkach niespecjalnie.
Polonnaruwa Przy okazji pobytu w centralnej części wyspy, uparłam się koniecznie zwiedzić Polonnaruwę. Polonnaruwa to letnia dacza dawnych królów lankijskich, obecnie kompleks malowniczych ruinek. Kilka lat temu zwiedzałam kambodżański Angkor i bardzo mi się podobało (na tyle, że trzy dni i jeszcze mi było mało). Ruinki, dżungla, małpy w ruinkach w dżungli – co może pójść nie tak. A no niewiele, pod warunkiem, że w dniu kiedy zaplanujesz zwiedzanie, nie rozszaleje się jebutna, kilkugodzinna burza z piorunami. Jeżeli dodatkowo macie mały, brudnawy pokój z dziurawą moskitierą, może się okazać, że wasz entuzjazm do zabawy w Larę Croft nieco przygaśnie. Poradziliśmy sobie z burzą tylko dzięki mojej przewidywalności i nagraniu całego sezonu „Nawiedzonego domu na wzgórzu”.
Na szczęście kolejnego dnia słońce było łaskawsze i udało się spędzić całkiem przyjemne pół dnia, zwiedzając ruiny Polonnaruwy na rowerze (i ten sposób mogę z czystym sumieniem polecić, na zwiedzanie na piechotę kompleks jest za duży, ale chyba nie aż tak duży, żeby wypożyczać tuk-tuka). Efektu wow, jaki wywarł na mnie Angkor, nie było, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to miejsce ciekawe i nadal żywe (kilka buddyjskich świątyń na terenie parku archeologicznego normalnie funkcjonuje).
Negombo
Ciągnęło mnie na tę wyspę od paru lat. Pożyczyłam od koleżanki papierowy przewodnik, cały pognieciony i pokreślony, zdążyła zajść w ciążę, urodzić syna i wrócić po wychowawczym, a przewodnik nadal leżał przy łóżku. Nie wiem, co mnie w końcu skłoniło, tanie bilety przez Kijów (matko boska, jedenaście godzin w ekonomicznej, umrę i stracę wszystkie siedem żyć), potrzeba pozostawienia za sobą wszystkiego, co znane i ustrukturyzowane, czy może różowo-pistacjowe zdjęcia z instagrama.
Cóż, Azja jest różnorodna, ciekawa, inna, niezrozumiała i momentami niezwykle piękna, no ale z całą pewnością nie wygląda jak na zdjęciach z instagrama. A już na pewno nie w połowie października na zachodnim wybrzeżu Sri Lanki. Nad Negombo wisiały ołowiane chmury, w powietrzu czuć było suszone ryby i spaliny ze starych diesli. A także jaśminowe kadzidełka i mój pot (czy to mój wymysł, czy jest jakieś naukowe wytłumaczenie wrażenia, że pot w tropiku ma zupełnie inny, słodko-kwaśny zapach...?). Duszny zapach kadzidełek kojarzy mi się głównie z buddyjskimi ołtarzykami, tutaj wszystko się miesza. Na każdym rogu stoją obwieszone choinkowymi światełkami figury katolickiej Matki Boskiej i chrześcijańskich świętych, a ratio kościół per mieszkaniec jest chyba wyższe niż w Polsce. Do tego oklejona złotem hinduistyczna świątynia, buddyjskie stupy i meczet, wszystko okadzone, ukwiecone, błyszczące i świecące.
Dambulla
W pierwszym etapie zrobiliśmy tak zwany cejloński trójkąt kulturalny - zabytki w centralnej części wyspy. Do samej Dambulli przyjechaliśmy z przesiadką. Najpierw klimatyzowanym busikiem (mało kadzidełek, jedna figurka Buddy, zamykane drzwi) do Kurunegali, potem publicznym busem - rozklekotaną, czerwoną Tatą bez drzwi i okien (pięć figurek Buddy, plakat Wisznu, dyskotekowe światełka i opary kadzideł). Trudno się dziwić lankijskim kierowcom – bez zawierzenia losu pasażerów wszelkim możliwym bóstwom mogliby się narazić na bunt lub panikę na pokładzie. Sama Dambulla, podobnie jak większość azjatyckich miast i miasteczek, zdecydowanie nie jest stworzona do powolnego przechadzania się i podziwiania piękna architektury. Przyjeżdża się tu zwiedzać złotą świątynię (bardzo duży złoty Budda i bardzo dużo figur mnichów wykonania, delikatnie mówiąc, naiwnego), a także Cave Temple (kompleks pięciu świątyń wykutych w skale).
Według anglojęzycznego przewodnika, za którym chodziłam i podsłuchiwałam metodą Janusza Polaka, początek świątyni datuje się na I w p.n.e., a ludzi nie było bardzo dużo, więc można było wczuć się w atmosferę. Klimat lekko popsuli panowie od butów (buty należy zdjąć, a w plecaku ich schować nie można, trzeba oddać do przechowalni za opłatą, doprawdy dziwne, że w innych świątyniach buty w plecaku nie obrażają niczyich uczuć religijnych), oraz panowie od saronga męskiego (konieczność opłaty obwieszczona po a nie przed usługą, panowie, nieładnie). Na szczęście z lekkiego dyzgustu wybawiło nas stado małp świątynnych (nie wiem, czy to jakaś reguła, ale na Sri Lance każda świątynia miała jakieś swoje zwierzę totemiczne, przeważnie małpy, ale widzieliśmy też przyświątynne jelonki i dobrze odżywionego warana).
Sigiriya
W Sigiriyi dopadł nas Naszpan i już nie wypuścił z rąk. Naszpan to właściciel guesthouse’u, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, który dwoił się i troił, żeby nam było dobrze (kawki? herbatki? tuktuka?), oczywiście za odpowiednią opłatą. Najpierw daliśmy się więc zapakować do błyszczącej i odmalowanej trójkołówki (oprócz niej na podjeździe stał Hyundai Tuscon, albo turystyka jest intratnym zajęciem na Sri Lance, albo Naszpan za bananowcami ukrywał dobrze prosperującą plantację zieleniny na eksport, innych opcji nie widzę) i obwieźć po okolicznych wioskach i mokradłach (tu z kolegami pijemy araczek, tu mamy taki ładny pomościk, chodźcie zrobię wam zdjęcie, to jest iguana, a to ślady słonia). Następnie Naszpan oddał nas w opiekuńcze ręce kuzyna szwagra siostry, który swoim lekko tylko rozklekotanym jeepem zawiózł nas do Parku Narodowego Kaudulla. Sam park bardzo fajny, ale nie nastawiałabym się na kontemplowanie dżungli, słoni i ptactwa w ciszy i spokoju. Razem z nami kontemplowała chyba z setka innych jeepów.
Sama Sigiriya to mała wioska, nazwana tak od Lwiej Skały - dawnego pałacu i twierdzy jednego z lankijskich królów. Ruiny pałacu są wpisane na listę UNESCO, a wejście biletowane i płatne tyle, że postanowiliśmy je podziwiać z pobliskiej skały Pidurangala. Wejście (przechodzi się przez świątynię buddyjską) kosztuje półtora dolara, a nie trzydzieści, a po ciemku (na wschód słońca) wdrapywaliśmy się jakieś pół godziny. Ostatni fragment jest nieco bardziej wymagający i w japonkach niespecjalnie.
Polonnaruwa
Przy okazji pobytu w centralnej części wyspy, uparłam się koniecznie zwiedzić Polonnaruwę. Polonnaruwa to letnia dacza dawnych królów lankijskich, obecnie kompleks malowniczych ruinek. Kilka lat temu zwiedzałam kambodżański Angkor i bardzo mi się podobało (na tyle, że trzy dni i jeszcze mi było mało). Ruinki, dżungla, małpy w ruinkach w dżungli – co może pójść nie tak. A no niewiele, pod warunkiem, że w dniu kiedy zaplanujesz zwiedzanie, nie rozszaleje się jebutna, kilkugodzinna burza z piorunami. Jeżeli dodatkowo macie mały, brudnawy pokój z dziurawą moskitierą, może się okazać, że wasz entuzjazm do zabawy w Larę Croft nieco przygaśnie. Poradziliśmy sobie z burzą tylko dzięki mojej przewidywalności i nagraniu całego sezonu „Nawiedzonego domu na wzgórzu”.
Na szczęście kolejnego dnia słońce było łaskawsze i udało się spędzić całkiem przyjemne pół dnia, zwiedzając ruiny Polonnaruwy na rowerze (i ten sposób mogę z czystym sumieniem polecić, na zwiedzanie na piechotę kompleks jest za duży, ale chyba nie aż tak duży, żeby wypożyczać tuk-tuka). Efektu wow, jaki wywarł na mnie Angkor, nie było, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to miejsce ciekawe i nadal żywe (kilka buddyjskich świątyń na terenie parku archeologicznego normalnie funkcjonuje).
Więcej informacji praktycznych (noclegi, transport, ceny etc) na temat centralnej Sri Lanki na moim blogu: http://balagannastrychu.pl/co-zobaczyc-na-sri-lance/
c.d.n. :)