+2
cube1979 15 lutego 2019 10:11
Moja filozofia zwiedzania nie jest mocno skomplikowana. Lubię czerpać doznania wszystkimi zmysłami, bo tylko wtedy zwiedzanie jest kompletne i tylko wtedy jestem w stanie zapamiętać wszystko na długo. Czego szukam zwiedzając? Wszystkiego. To co piękne i brzydkie. Prawdziwe. 29 stycznia kończę 40 lat. Gdzie naładować baterie? Bilety do Katanii już kupione. Lecimy we trójkę: ja, żona i córka.
23 styczeń (środa)
Katania
Dwa podejścia do lądowania potraktowałem jako dobry omen. Z lotniska Katania Fontanarossa bierzemy Alibusa za 4 euro i za kilkanaście minut jesteśmy już przy Parku Villa Bellini. Kilka minut szybkiego marszu z bagażami, przywraca krążenie w nogach.
Meldujemy się na Via Luigi Capuana 27: W wąskiej klatce schodowej mieszają się zapachy kadzidła, ciężkich damskich perfum i starych murów kamienicy. Apartament skromny, ale klimatyczny. Temperatura w środku rześka.
Plan na wieczór jest krótki: szybka przekąska, kieliszek wina i spać. Nieopodal mieszkania trafiamy na mały bar Arancineria Espresso Serafino przy Via Musumeci. Zamawiamy klasyczny zapychacz Arancini (1,8 euro za sztukę). Po kilku godzinach spędzonych w powietrzu, pierwsze kęsy są niczym balsam dla duszy, a treściwy ryż z nadzieniem z bakłażana spływa powoli przełykiem, niczym lawa po wulkanicznym stoku. Dzieła wieczornej rozkoszy dopełnia lampka czerwonego Nero d’Avola pod parasolem w barze Città Vecchia.
Odpalamy klimę na +30. Pierwsza noc przy Via Capuana upływa przy akompaniamencie podskakującej studzienki kanalizacyjnej. Cykliczne brzdęki po upływie jakiegoś czasu zaczęły działać jak melatonina. Zasypiamy.

24 styczeń (czwartek)
Pijemy domowe espresso (chyba potrójne), popijamy obficie wodą. Śniadanie zje się później. Rzut kamieniem od mieszkania znajduje się Piazza Carlo Alberto di Savoia. W dzień plac zamienia się w rynek na którym możesz kupić niemal wszystko. Od fioletowego kalafiora po futro z norek. Wieczorem unosi się tu zapach sprzedawanych wcześniej ryb pomieszany z wonią haszyszu, która nawiewa z okolicznych zaułków. Kupujemy opuncje (2 euro), pomarańcze (0,5 euro) i cytrona.

Cytron. Zawodnik wagi ciężkiej. Urodził się jako cytryna, ale suplementacja anabolikami zrobiła swoje. Dlaczego go kupiłem? Bo fajnie wygląda. Potem doczytuje, w necie, że skórka to większość owocu. Można ją kandyzować i chyba głównie do tego służy. Człowiek na wyjeździe czasem dokonuje dziwnych wyborów. Po kilku dniach przywiązujemy się do niego niczym Tom Hanks do Wilsona. Cytron poleci z nami do Polski. Dam go mojej Mamie, będzie w dobrych rękach.

Kierujemy się na Piazza del Duomo. Leniwie. Chłonąc uliczny klimat dnia powszedniego.

Po drodze zahaczamy bar Prestipino przy Via Etnea. W środku dostaje oczopląsu i nosopląsu. Zapach wypieków nie pozostawia mi właściwie żadnego wyboru. Powiem tak: Cannoli to coś co wygląda zajebiście a smakuje nieziemsko. Kruchutka, chrupiąca rurka, nabita zielonym kremem pistacjowym na bazie ricotty. Przyjęliśmy naprawdę nieprzyzwoite dawki tego rarytasu. Dochodzimy pod Fontana dell' Elefante i na cukrowym rauszu kręcimy się po nim jak bąki.

Trafiamy na Piazza Alonzo di Benedetto. Miejsce na które warto się udać będąc w Katanii. Niewielki, ale niezwykle klimatyczny targ rybny, gdzie czerwona rybia krew komponuje się z czarnym brukiem kamienia wulkanicznego. Handlarze nie mówią, nie krzyczą, ale niemal śpiewająco zachwalają swoje towary. Scirocco Sicilian Fish Lab mały i niepozorny bar. Przekąski w postaci smażonych krążków kalmarów, ośmiornicy, sardeli i krewetek, podane w papierowym rożku z kawałkiem cytryny i jebitną wykałaczką (7 euro). Tłuste, kaloryczne i DOBRE.

Z naprawdę konkretnie wypchanymi trzewiami wchodzę po okrągłych wąskich schodach na kopułę Church of the Badia di Sant'Agata (4 euro). Z jej szczytu rozciąga się fajny widoczek na miasto oraz oczywiście na Królową Etnę. Tego dnia Jej Wysokość była zakryta gęstą warstwą chmur, ale zdawała się powiedzieć do mnie: nic straconego, jeszcze tu wrócisz.

Dzień upływa nam na łażeniu. Delektujemy się sycylijskim klimatem obdrapanych kamienic, starych bram, sznurów z praniem. Te detale tworzą harmonijną całość. Przyglądam się ludziom. Mam nieodparte wrażenie, że mieszkańcy Katanii to wyjątkowo szczęśliwi ludzie. Uśmiechnięci i życzliwi. Może dlatego że doceniają życie mieszkając pod górą, która z jednej strony jest dla nich żywicielką a z drugiej tykającą bombą zegarową. Na którymś z blogów podróżniczych przeczytałem, że Katania to jedno z najbardziej autentycznych miast Sycylii. Dla mnie to trochę tak jak z dziewczyną, która jest niby brzydka, a przyciąga facetów.

Wracamy do mieszkania. Na naszej ulicy niebieskie worki ze śmieciami zwisają z okien na sznurkach niczym choinkowe bombki, tworząc szpetny, ale intrygujący widok. Wieczorem delektuje się pomarańczami, które są tak świeże i naturalne ze chciałoby się je zjeść razem ze skórką. Po solidnej dawce kilometrażu i równie solidnej dawce czerwonego Nero, sen przychodzi szybko. Nawet studzienka kanalizacyjna zdaje się być o niebo bardziej wyrozumiała niż zeszłej nocy.

25 styczeń (piątek)
Rano jeszcze przed poranna kawką, jakby wiedziony zapachem świeżego pieczywa lecę do małej piekarenki na rogu Via Grotte Blanche i Via Capuana. Jestem w rozpiętej kurtce i koszulce na krótki rękaw. Sympatyczna sycyjska babuszka wymownym gestem pyta czy nie jest mi nie zimno, po czym kroi i wręcza mi w gratisie kawałek czekoladowego ciasta. Biorę zapas migdałowych ciastek i brioches. Lekko zbaczam z kursu i zachodzę na rynek, gdzie na jednym ze straganów mrugają do mnie zalotnie wielkie zielone oliwki. Biorę pół kilo.

W drodze na autobus na ulicznym straganie dokupujemy jeszcze trochę truskawek.
- Very beautiful russian girl - zagaja do mojej żony Sycylijczyk sprzedający owoce. I ma połowiczną rację.
Na Catania Interbus Station przy Via Archimede wsiadamy do autobusu do Syrakuz (6,2 euro w jedną stronę). Za niespełna półtorej godziny będziemy na miejscu.
Syrakuzy
Po krótkim spacerze z manatkami ze stacji na Corso Umberto docieramy na Via Caltanissetta 41. Tu ostaniemy na najbliższe dwie doby. Widok z balkonu na wypłowiałe ceglaste dachy od razu nastraja mnie do otwarcia powitalnego winka. Sącząc sycylijski nektar, kąsany przez promienie słońca obserwuje rozmaite detale: Sycylijkę wieszającą na dachu pranie, zbitą z desek komórkę z której dochodzi ujadanie psa, na chodniku ktoś grilluje paprykę, dwóch gości rozmawia gestykulując jakby odganiali się od stada much. Dojadam resztkę oliwek. Wypluwane do popielniczki pestki przywodzą na myśl, łuski wypadające z rewolweru mafiosa.

Czując że klimat udziela się coraz bardziej, wychodzimy na spacer. Kierunek: Ortigia.
W pierwszej wąskiej uliczce sporych gabarytów samochód na kilka razy pokonuje 90 stopniowy zakręt, na chwilę spowalniając nasz spacer. Idziemy w głąb wysepki. Głowa chodzi na boki, ale nic dziwnego. Każda uliczka ma swój niepowtarzalny urok a cisza jaka tu panuje smakuje naprawdę wybornie.

Perełką jest Piazza Duomo. Mam nieodparte wrażenie, że to miejsce, którego architektom i budowniczym nie dało się już bardziej dopieścić. Wszystko tworzy jedną harmonijną całość a słońce odbijające się od fasady Katedry potęguje to wrażenie.

Co robić na Ortigii? Chodzić, chodzić i jeszcze raz chodzić. Gubić się, zmęczyć, odpocząć i tak w kółko. Robi się ciemno.
Pomimo ciepłego wieczoru uliczki są opustoszałe a na sporej ilości knajp wywieszone tabliczki „ferie”. Skąpe oświetlenie nastraja iście bajkowym klimatem. Wyobraźnia pracuje. Pozostawiamy sobie sporą dozę niedosytu. Jutro Ortigia będzie smakować równie dobrze. Równie dobrze jak dzisiejsza kolacja. Kupujemy proste składniki: makaron, ser, pomidory, bułki. Z wielkiej beli mortadeli z pistacjami sprzedawca kroi 6 plastrów. Są tak wielkie, że można byłoby sobie z nich zrobić mortadelową maskę na twarz. Na balkonie obserwujemy cichnącą powoli ulicę Via Caltanissetta. Idziemy spać. W przeciwieństwie do Katanii panuje to cisza jak w wygłuszonym studiu nagraniowym. W nocy budzą nas kilka razy odgłosy skrzypiących drzwi. Opcje są dwie. Albo duchy albo efekt wina.

26 styczeń (sobota)
Z rana wysiadają korki. No cóż bojler i dwie farelki to za dużo jak na przestarzałą instalację. Szukam korków, za cholerę nie mogę ich znaleźć. Dzwonię do Andrei. Ja po angielsku ona po włosku. Rozumiejmy się jednak jak starzy kumple. Właścicielka przyjeżdża w ciągu kilkunastu minut. Pstryka korki, które znajdują się zakamuflowane przy dzwiach wejściowych do kamienicy. Mamy prąd. Dowiadujemy się, że apartament jest: - non industriale. Przy okazji udaje się nam wytargować 4 godziny więcej na opuszczenie apartamentu w niedziele. Pożegnalny uścisk dłoni tej drobnej kobiety działa jak mocny kopniak.
Śniadanie: Dwie piękne kompozycje: bułka ze złożoną na dwa razy mortadelą. Kawa i szklanka niedopitego wina z kolacji. Jest moc.
Primo piatto na dziś to Parco Archeologico Neapolis. Przy kasach pustki. Ziewający kasjer sprzedaje nam bilety (10 euro/os.). Czas na łyk historii. Największe wrażenie robi na pewno Teatr Grecki. Stoi już 2 500 lat i jak na swoje lata jest w doskonałej formie fizycznej. W sezonie odbywają się w nim sztuki teatralne, w sezonie zimowym można uruchomić wyobraźnie. Wydajemy z siebie dzikie odgłosy w Uchu Dionizosa. Reszta nie jest już tak spektakularna.

Wracamy na Ortigię.

Tym razem kręcimy się nabrzeżem. Chodź sadzawka sama w sobie nie robi na mnie specjalnego wrażenia, przez chwilę zawieszam się na pływających rybach w źródle Aretuzy.

Do uszu dochodzi jakaś melodia. Podążamy do miejsca skąd dobiega. Przypomina mi ona jakiś motyw filmowy, ale za cholerę nie pamiętam jaki. W towarzystwie kota pochłaniającego karmę, na ławce siedzi mężczyzna w podeszłym wieku. Widać lubi to co robi, bo zdaje się być wyłączony z otaczającego go świata, a z transu grania nie budzi go nawet brzdęk monet rzucanych do kaszkietu. Idziemy dalej. W uszach dalej gra mi ta nieznana melodia. Nucę ją w myślach jak natrętny kawałek przypadkowo usłyszany w radiu.
Trafiamy na końcówkę Mercato Di Siracusa.
Rynek to przede wszystkim mnogość kolorów i zapachów. Jak w kalejdoskopie przewijają się: przyprawy, kandyzowane owoce, ostryga i szklanka wina za 2,5 euro, stojący na baczność łeb miecznika, czerwone pomarańcze, salami z pistacjami.

Na końcu rynku jakiś niepozorny bar. Kolejka jak za PRL. To Caseificio Borderi. Obserwuje ze śliną na gębie jak TO jedzą, jak otwierają szeroko swoje paszcze, żeby TO wjechało w otchłań gardzieli niczym złoty pociąg do tunelu w Górach Sowich. Nie wpychaliśmy się w tłum, ale patrząc na ludzi którzy w milczeniu łykali całe kawałki wielkich kanapek, mogę śmiało polecić. Idźcie i TO zjedzcie. Niedaleko obserwujemy dwa koty, które toczyły ze sobą dziwny dialog, jakby gadały po ludzku. Z doświadczenia wiem, ze takie kocie gatki zazwyczaj kończą się ostrą draką, dlatego niespiesznie odchodzimy, dając im szansę na wyrównanie swoich rachunków.
Po krótkiej sjeście, wczesnym wieczorem idziemy na Ortigię.

Nasze niesprecyzowane plany żywieniowe na wieczór powodują, ze błąkamy się coraz bardziej nerwowo po wąskich uliczkach. Owoce morza? Pizza? Pasta? Głodni przyspieszamy coraz bardziej kroku jak wycieczka szkolna wysiadająca z autokaru i biegnąca do jedynego TOI – TOIa na parkingu. Siadamy w knajpie, bierzemy menu, ale jakiś szósty zmysł mówi nam, żebyśmy zmienili lokal. Czemu? Tego pewnie nigdy się już nie dowiemy. W końcu trafiamy na mały bar. Może karma powróciła, bo pizza była średnia w smaku, no i malutka. Lecimy spać.

26 styczeń (sobota)
Po śniadaniu i spakowaniu lecimy ostatni raz na obchód Ortigii. Temperatura 15 stopni. Chodzę na krótki rękaw, dla mnie morsa to upał.


Wracamy po walizki i zmierzamy na Via Corso Umberto na autobus do Katanii. Zostawiam dziewczyny na przystanku a sam lecę szukać jakiegoś prowiantu na drogę. Znajduje Panificio Pizzeria Pincio. Biorę trzy panini (2 euro/szt.): z ricotta i szpinakiem, prosciutto i czymś nieznanym. Są ciężkie, mam wrażenie, że niosę trzy cegły. Zjadamy je przystanku w mgnieniu oka. Za chwile niczym kierowca miejskiego autobusu, robię ponownie tą samą trasę i biorę jeszcze trzy tym razem na drogę.
Wysiadamy na Fontanarossie. Ostatni rzut okiem na Etnę. Ona zrelaksowana, pyka dymek z krateru, jakby mówiła - Buon viaggio 40 latku.


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

ewaolivka 17 lutego 2019 20:54 Odpowiedz
Przyjemnie się czytało i oglądało. Lekko i wesoło napisane. Zdjęcia też niczego. I przypomnienie Syrakuz...
cube1979 18 lutego 2019 09:07 Odpowiedz
Dzięki za miłe słowa
ojtomek 7 marca 2019 16:26 Odpowiedz
Świetne opisy - aż chce się jechać ;) Włochy nigdy nie rozczarowują, a południowe szczególnie. Mnie jeszcze bardziej na kolana rzuciło Palermo, ale do Katanii też bym wrócił... Żałuj, że nie urodziłeś się latem - wtedy, co oczywiste, wszystko wygląda jeszcze lepiej, pachnie intensywniej, smakuje bardziej itd.
cube1979 8 marca 2019 13:24 Odpowiedz
W czerwcu mam imieniny więc nic straconego :)