+1
regulartraveler 26 marca 2019 21:25
Hej! Napisałam tę relację dla siebie, natomiast mój Mąż @farmer namówił mnie, żeby ją opublikować. Sporo jest w niej osobistych dygresji, ale starałam się uzupełnić ją o informacje praktyczne, ceny itd. Jest to mój debiut na forum, więc mały stresik jest ;) No to boarding completed i startujemy!

Czerwiec 2018
Jesteśmy od kilku dni w Edynburgu. Ja bardziej służbowo, Łuki wziął urlop i jest moim wsparciem. Jak mój mąż akurat nie pracuje i się nudzi, to wychodzą z tego podróże :D Bijemy się już jakiś czas z myślami, ponieważ na forum fly’a pojawiły się bilety RTW londyn-rarotonga-wyspy-cooka-2375pln,232,129826&hilit=rarotonga. Opcja byłaby idealna, tylko dostępne terminy odbiegają od naszych możliwości. Z pomocą przychodzi @Arturek (pozdrawiamy:)), który publikuje post z wymarzonym terminem. Teraz pozostaje znaleźć kompanów podróży (bo tak fajniej i ekonomiczniej :P). Dzwonię do mojego brata Maćka o 23.30, że mają z Angeliką 10 min na podjęcie decyzji (my sami mieliśmy 5 dni hehehe, ale spontaniczne akcje są lepsze!). Po 15 minutach jest zgoda i próbujemy zapłacić za bilety. Jedna karta nie przechodzi, druga nie przechodzi (jak się później okazało, bank automatycznie je zablokował z tytułu dziwna transakcja i robiona zagranicą)… Ciśnienie sięga zenitu. Uff.. Trzecia karta przechodzi! Trudno zasnąć po przypływie takiej adrenaliny :) Mamy to, bilety są na mailu!

09.02
Rozpoczynamy naszą pierwszą podróż dookoła świata. Jest to wersja ekspresowa, w 2 tygodnie, dla tych, którzy są zapracowani, ale szaleni :D Od czego by tu zacząć… Pierwsze dni wyjazdu przebiegły nam pod hasłem: „Rok Świni!”. Historia tego hasełka zaczęła się od rozmowy telefonicznej z moją mamą, która stwierdziła, że bardzo zazdrości nam wyjazdu do Chin. Że tam się podobno rozpoczął Nowy Rok Chiński i Chińczycy zwariowali na punkcie świni, która jest patronem tego właśnie roku. I że w Chinach jest teraz kolorowo i wszyscy to celebrują. A jak ktoś aplikuje o pracę i urodził się w roku świni, to ma zdecydowanie większe szanse niż osoby spod innego znaku zodiaku chińskiego. Prawdę mówiąc, to puściłam to w niepamięć, ale temat powrócił… Odcinałam metkę od moich nowych spodni dresowych pewnej brytyjskiej firmy. Specjalnie kupionych, żeby jakoś w miarę wygodnie przeżyć te 60 godzin w samolotach, i oczom nie wierzę. Na metce jest napisane, że właśnie te spodnie zostały wyprodukowane, aby celebrować rok świni z życzeniami dobrego zdrowia i sytuacji materialnej :D Bardzo mnie to rozbawiło, że ktoś może mieć takiego świra na punkcie horoskopu, ale poszłam za ciosem i sprawdziłam, o co tak naprawdę chodzi z tym rokiem świnki. Wyszukiwarka bez mojej pomocy już wiedziała, że jestem wężem i mogłam od razu przeczytać horoskop na najbliższy rok. Niestety mina zrzedła i nie było mi już tak do śmiechu ;) Okazało się, że frywolna i luzacka świnia nie lubi się z dumnym wężem i to może być dla mnie najgorszy rok. Dodatkowo mój Mąż również jest wężem (mąż-wąż - przypadek?), więc nieszczęścia się kumulują. I co tu teraz zrobić? Po prostu spakować się, zatrzasnąć drzwi i w drogę! :)
Po wyjściu z windy odpadło kółko w naszej walizce, a nie mieliśmy już czasu, żeby się przepakować. 6 krajów, podróż dookoła świata i brak kółka w walizce. No tak, rok świni.
Pod blokiem stał już uber, który okazał się baaaardzo wiekowym oplem astrą II kombi z kołem zapasowym i kilkoma innymi rzeczami w bagażniku. Żeby nie było, nie mam nic przeciwko zabytkowym oplom. Sama jeździłam kiedyś pełnoletnią astrą i wspominam ją z sentymentem i na myśl o niej łezka w oku się kręci (płakałam jak sprzedawałam). Tyle przygód razem przeżyłyśmy, że byłby temat na następną relację ;) Ale pełnoletnia plus lat kilka astra to nie jest najlepszy transport na lotnisko. Wiadomo, rok świni.
Lot Gdańsk-Londyn Luton o czasie (bilety wymienione za punkty z karty kredytowej Wizza). Może to koniec świńskich psikusów? Niekoniecznie.
Tacy z nas wytrawni podróżnicy, że ustawiliśmy się po wylądowaniu na Luton w złej kolejce. Był kierunkowskaz „e-passports” i myśleliśmy, że raczej wskaże dobry kierunek. Niestety „e-passports” jakoś bez uprzedzenia zmieniły się w kolejkę dla rodzin z dziećmi. Straciliśmy sporo czasu i nie zdążyliśmy na nasz autobus do stacji Paddington. No przecież, rok świni!
Na szczęście wcześniej zakupione bilety są ważne godzinę przed planowaną podróżą i godzinę po, także mogliśmy jechać kolejnym (easyBus, koszt 4 funty, kupiony 4 miesiące przed podróżą). Dystans ze stacji do hotelu nie był duży. Mieliśmy iść ok.15-20 minut, ale brak działającej windy i wszechobecna, brytyjska kostka brukowa były sporymi nieudogodnieniami dla naszej niepełnosprawnej walizki. Rok świni…
Zatrzymaliśmy się w hotelu Springfield, który mieści się na ulicy z samymi hotelami (Sussex Gardens, koszt pokoju czterosobowego z łazienką to 99 funtów). Także każdy znajdzie jakiś hotel dla siebie ;) Toaleta w naszym pokoju śmierdziała dość mocno grzybem, ale po 30 minutach już się przyzwyczailiśmy. Nieważne gdzie, ważne z kim. W pokoju czekali na nas nasi kompani podróży (którzy przybyli do Londynu z Francji), czyli mój brat Maciek i jego narzeczona Angelika. Wieczór zaliczam do udanych ;)

10.02
Rano śniadanie hotelowe. Ciekawy wybór: English breakfast lub English breakfast. Przecież wszyscy na świecie kochają English breakfast! Fakt, było nawet smaczne. Bagaże zostawiliśmy w hotelowej przechowalni, czytaj na schodach, do których wszyscy goście hotelowi mają dostęp. Bez ryzyka nie ma zabawy.
W Londynie byliśmy już kilkukrotnie, także podeszliśmy do tego dnia totalnie na luzie. Niemniej jest to miasto, w którym zawsze jest co robić i chyba zawsze zostaje coś do zobaczenia. My postanowiliśmy zwiedzić Science Museum. Dostaliśmy się do niego pieszo przez Hyde Park. W niedzielę sporo osób spaceruje, jest dużo dzieciaków, piesków. Park tętni życiem nawet w lekkim deszczu.
Science Museum jest bezpłatne, ale wchodząc, jest się poproszonym o złożenie datku, także lepiej być odpowiednio przygotowanym. Muzeum jest warte odwiedzenia. Kilkanaście lat temu robiło na pewno ogromne wrażenie. Obecnie takich miejsc jest sporo, ale i tak polecam tę atrakcję. Myślę, że średni czas, spędzony w muzeum, wynosi ok. 3h. Mnie najbardziej podobała się ekspozycja na temat lotnictwa ;)
Później fish and chips. Chcieliśmy sprawnie zjeść, ale nie wyszło, bo zapomniano o naszym jednym zamówieniu, także ten tego: rok świni. Natomiast dostaliśmy rekompensatę w postaci darmowego piwa i burgera, także przynajmniej zostaliśmy dobrze potraktowani. Każdy może coś tam przeoczyć.
Następnie dostaliśmy się metrem do dzielnicy Camden Town (stacja metra o przewrotnej nazwie Camden Town). Jest to coś w rodzaju Venice Beach tylko w brytyjskim stylu. Główna ulica to pasmo kolorowych murali, płaskorzeźb oraz czadowych szyldów reklamowych w 3D. Szkoda tylko, że pod tą tęczą kolorów są sklepy z chińszczyzną i badziewiem. Ciekawe rękodzieło można znaleźć w Camden Market. Mnie rzuciły się w oczy tenisówki z Królem Lwem! Na pewno interesującym miejscem jest Cyber Dog. To połączenie sklepu z odzieżą typu trans, klubu i pokazów tańca w dość skąpych strojach. Nie widziałam jeszcze nigdzie takiego zjawiska. Chociaż podobno są jeszcze dwa Cyper Dogi - na Ibizie i w Sharm el-Sheikh.
Wróciliśmy do hotelu po bagaże i pomknęliśmy Heathrow Express (bilet kosztował 5,5 kupiony 90 dni przed podróżą w taryfie weekend saver) na lotnisko London Heathrow. Uwaga odnośnie bagażu: w liniach Virgin Atlantic bagaż rejestrowany nie powinien przekroczyć 20 kg. Natomiast jeśli współtowarzysz ma lżejszy bagaż, możemy dodać 3 kg, czyli maksymalna waga bagażu to 23 kg.Wow! Dziękuję za miłe słowa! Chcialam Hong Kong wrzucić dopiero w weekend, ale zmotywowaliście mnie i lecimy dalej :)11.02
Lot B788 Virgin Atlantic minął pod znakiem doskonałego serwisu pokładowego. Pani stewardessa, która opiekowała się naszym sektorem, wykazała się ogromnym profesjonalizmem, empatią i w ogóle wiedziała, czego potrzebujemy szybciej niż my sami. Rzadko zdarza się aż tak dobra obsługa, także wielkie brawa! Jedzenie bardzo dobre i napoje też :) Wybór filmów dość bogaty. Ja obejrzałam „Bohemian Rapsody” i juz nikt mnie nie będzie męczyć, że nie widziałam takiego świetnego filmu.

Hong Kong powitał nas popołudniową porą. Z lotniska wydostaliśmy się pociągiem Airport Express. Bilet dla czterech osób to Travel Pass i kosztuje 250HKD, natomiast pojedynczy to wydatek rzędu 100HKD. Dojechaliśmy do stacji Kowloon, z której wzięliśmy wliczony w cenę biletu autobus na stację Jordan. Hotel Evergreen jest dobrze zlokalizowany, ponieważ mieści się blisko stacji metra i jest w pobliżu sporo możliwości jedzeniowych (słowami Łukasza: „jest dookoła sporo stosunkowo taniego żarcia”). Ale nasz hotel miał też jedną wadę - bardzo głośny zewnętrzny nawiew i w nocy można było się poczuć jakby się leciało business classą, ponieważ słyszeliśmy odgłosy silnika i mogliśmy leżeć :D Mnie się wydaje, że w samolocie jest jednak wiele ciszej…
Wracając do jedzenia… Hong Kong jest dość drogim miastem jak na Azję i nie zjemy tu tajskiego pad thaia za 4 zł. Pierwszego wieczoru skusiliśmy się z Łukim na sweet and sour pork i jest to opcja, która mnie tylko raz zawiodła w Azji, ale poza tym jest to mój pewniak, że najem się i będzie dobre. Tym razem też tak było. Natomiast lemon chicken Maćka to było raczej coś w rodzaju mięsa ze szczura. To jedno z tych dań, że nie wiesz, czy śmiać się, czy płakać. Bo z jednej strony beka ze szczurów, a z drugiej jednak ktoś się nie najadł. Dość ciekawe jest też podejście do higieny i sprzątania. Jeśli ktoś słyszał, że Hong Kong jest najczystszym i najbardziej cywilizowanym chińskim miastem, to może to i prawda, ale chyba zależy jaka część. Tony śmieci na stolikach i pod stolikami (bo system sprzątania to zrzuć ze stołu na ziemię) i ogólny rozgardiasz (a to bardzo delikatne słowo na to, co się tam działo). Posiłek zaczęliśmy od podzielenia się probiotykiem, później piwo lub cola w zależności, w co kto wierzy, że wybije ewentualne drobnoustroje i później dopiero jedzenie.
Następnie udaliśmy się na spacer, uprawiając głównie window shopping. Na każdej witrynie sklepowej motyw świni. Był tez mój dresik (ten z błogosławieństwem w Nowym Roku Świni) i był tutaj 3 razy droższy, także raczej nie polecam Hong Kongu na zakupy ubraniowe. Doszliśmy do Zatoki Kowloon i podziwialiśmy piękną nowoczesną panoramę Hong Kong Island.
Trudno powiedzieć, czy to mocny jet lag, czy hałas, ale spałam tej nocy tylko dwie godziny.-- 27 Mar 2019 21:50 --

12.02
Śniadanie w hotelu dość pożywne i spory wybór. Kuchnia bardziej azjatycka niż europejska.
Pierwszym naszym celem był Klasztor 10 tysięcy Buddów. Jest to miejsce, które chyba jeszcze nie jest za bardzo popularne. Być może dlatego, że nie napisali o nim w Lonely Planet (?!). Lonely Planet, któremu przez lata byłam wierna, zawiodło mnie podczas tej podróży. Nie sprawdziło się ani w Hong Kongu, ani w Nowej Zelandii. Klasztor 10 tysięcy Buddów kojarzę z niektórych blogów, relacji i było to miejsce, w którym uczestnicy Agenta musieli wykonać zadanie. Aby się do niego dostać, trzeba dojechać do stacji Sha Tin. Z kilku relacji wynikało, że klasztor jest trudno osiągalny, ponieważ droga nie jest w żaden sposób oznaczona. I to prawda, ale czy aż tak trudno? Wychodzimy ze stacji metra. Idziemy ulicą Pai Tau. Za placem zabaw w lewo, za centrum handlowym w prawo. Niech Was nie zmyli zaniedbana „uliczka”. Kilka kroków i już jesteście na szlaku.
Klasztor mieści się na wzgórzu, z którego jest piękny widok i my urządziliśmy tam pierwsze dronowanie w czasie naszej wyprawy. Sam klasztor nie jest już klasztorem w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ nie mieszkają tam mnisi. Niemniej ludzie się modlą i składają ofiary w postaci kwiatów, pokarmu, palą kadzidła. W środku tysiące ułożonych symetrycznie figurek Buddy spogląda na nas, ale niestety nie można robić zdjęć. Nam udał się jeden kadr wykonany przed progiem świątyni. Sam plac jest ciekawy architektonicznie. Góruje nad nim sporej wielkości pagoda.

Nie o klasztor tutaj chodzi, ale o drogę, która do niego prowadzi. Wzdłuż trasy siedzą, stoją i patrzą na nas mnisi. Każdy ma inny wyraz twarzy, każdy symbolizuje coś innego. Niektóre twarze ukazywały spokój i wyciszenie, inne były troszkę przerażające (spotkać takiego Buddę po zmierzchu… ;)) Podejście nie jest trudne, nie zajmuje sporo czasu, ale w duszne dni przyda się woda. Szlak zajmuje od kilkunastu do kilkudziesięciu minut w zależności, ile czasu poświęci się na robienie zdjęć.
Gorące popołudnie chcieliśmy spędzić na łonie natury i okazuje się, że nie jest to misssion impossible w Hong Kongu, ponieważ oprócz licznych drapaczy chmur miasto oferuje też zielone obszary, w których można wypocząć na łonie natury. My wybraliśmy ogród Nan Lian (stacja Diamond Hill). Plan był taki, żeby w nim usiąść i zjeść wcześniej kupione w piekarni wiktuały ;P Niestety w ogrodzie nie można jeść, a pić można jedynie wodę. Strażnicy byli bardzo uważni i potrafili uprzedzić każdą najmniejszą nawet próbę złamania zakazu. Kiedy już prawie wgryzałam się w tę bułę, z podziemi wyrastał strażnik i karcił wzrokowo i słownie. Na terenie ogrodu jest klasztor Chi Lin Nunnery. Najmilszym elementem odwiedzenia tego miejsca było to, iż każdy z nas dostał monetę w małej czerwonej kopertce. Ja zrozumiałam tę sytuację jako mały pieniążek na szczęście w Nowym Roku. Gdyby wiedzieli, że jestem zodiakalnym wężem, to pewnie sypnęliby większym groszem ze współczucia :D Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie powinniśmy wrzucić gdzieś tych monet, ale z drugiej strony myśl zostawienia sobie takiego talizmanu była silniejsza. Ogród i klasztor są idealnymi miejscami, żeby odpocząć od hongkońskiego zgiełku, ale na pewno nie są najlepszymi miejscami na posiłek.
Mój głód sięgał już zenitu, a co robię, kiedy jestem najbardziej głodna na świecie? Jem obiad w restauracji z gwiazdką Michelin ;D Hong Kong jest w czołówce miast z dużą ilością restauracji z gwiazdkami Michelin. Słynie również z jednej z najtańszych restauracji z tym odznaczeniem. Postanowiliśmy spróbować słynnych bułeczek dim sum z restauracji Tim Ho Wan. Można powiedzieć, że jest to taka sieciówka, bo restauracji jest kilka. My wybraliśmy tę mieszczącą się na stacji Central (jednocześnie jest to centrum handlowe IFC Mall). Chwilę czekaliśmy na stolik, później wybieraliśmy dania, zaznaczając je krzyżykami na formularzach. Pomocne było menu obrazkowe. Czy był to najlepszy posiłek w moim życiu? Nie, ale jedzenie było pyszne, delikatne i świeże i na pewno był to najsmaczniejszy posiłek w Hong Kongu. Na dworcu wsiedliśmy w autobus nr 15 w kierunku Victoria Peak. Krótkie wyjaśnienie, dlaczego nie wybraliśmy zabytkowego tramwaju. Autobus jest tani, jechał z miejsca, w którym akurat byliśmy (czyli ze stacji Central), nie jest aż tak bardzo oblegany, można w nim spokojnie usiąść, jedzie serpentynami z ładnymi widokami, których my i tak nie podziwialiśmy, bo spaliśmy (ach ten jet lag).
Na miejscu są dwa tarasy widokowe. Jeden darmowy, ale widok jest tylko na jedną stronę i drugi płatny z większymi możliwościami. Wejście na taras widokowy kosztuje 52HKD, a bilet z przejazdem tramwajem w dwie strony to wydatek rzędu 99HKD. Nasz autobus kosztował 4. Skusiliśmy się na płatny taras. Widoki piękne, tylko te tłumy ludzi, brrrr… Trzeba się nagimnastykować, żeby zrobić ładne zdjęcie bez czyjegoś ramienia, szczególnie mając obiektyw szerokokątny.
Chcieliśmy puścić drona, ale nie mogliśmy nigdzie zdobyć informacji, czy można, a samoloty latały nisko i baliśmy się też o reakcję ludzi. Pani z obsługi nie mówiła po angielsku.
W obiekcie jest kilka toalet, ale o dostaniu się do damskiej należy zapomnieć. W kolejce ustawiło się około 50 kobiet i naprawdę nie przesadzam. Jedyną opcją na skorzystanie z toalety i nie czekanie na to przez godzinę był wybór męskiej. Łuki wybadał, czy mogę bezpiecznie, bez żadnych zbędnych widoków przemkąć, później „potrzymał mi drzwi” jak każda prawdziwa psiapsiółka i przeprowadził szybką ewakuację. Misja zakończona sukcesem. Na dół wybraliśmy drogę na piechotę.
Później poszwędaliśmy się po okolicy sklepowo-restauracyjnej w okolicy stacji Central. Odwiedziliśmy obowiązkowo Hard Rock Cafe w celu zakupu kieliszka. Poszliśmy do portu Victorii, żeby obejrzeć pokaz świateł. Pokazy odbywają się o trzech porach i szczerze mówiąc, nic szczególnego. Gdyby mi ktoś nie powiedział, że to pokaz, to pewnie uznałabym, że jest to po prostu ciekawe oświetlenie budynków.
Koniec dnia to przejażdżka niezwykle długimi schodami ruchomymi ”Centrum-Poziomy Środkowe”, które rozpoczynają się na Queen’s Road. Dzięki nim mieszkańcy mogą się w szybki sposób rano dostać do pracy, a wieczorem z niej wrócić do domów. To bardziej taki taśmociąg niż schody, ale faktycznie jest to duże ułatwienie i wygoda.
PS Mamy taką grę na wyjazdach „golf czy polo”. Kto pierwszy widzi auto, to mówi i tym samym zdobywa punkt. W Hong Kongu zmieniliśmy zasady i graliśmy w „Tesle”, które ukazywały się za każdym rogiem. Rywalizacja była wręcz zajadła!

-- 27 Mar 2019 21:53 --

13.02

Rano skorzystaliśmy z opcji nadania bagażu rejestrowanego w Airport City Check-In. Z perspektywy czasu możemy śmiało tę opcję polecić. Bagaże nie zostały zgubione. Problem szukania przechowalni bądź powrotu do hotelu mieliśmy z głowy. W cenie 250HKD za cztery osoby (jedna osoba płaci stówę) jest bilet Airport Express (czyli ten sam bilet, z którego skorzystaliśmy z lotniska do Kowloon Station) plus możliwość nadania bagażu.
Później dostaliśmy się do dzielnicy Quarry Bay, zobaczyć Yick Cheong Building, wchodzący w skład tzw. Monster Building. Co zrobić, kiedy mieszkańców coraz więcej, a ceny gruntów coraz wyższe? Można zbudować ogromne wieżowce, budynek przy budynku i ludzi zakwaterować w małych mieszkaniach, tak żeby pomieścić ich jak najwięcej. Te wieżowce zostały wybudowane w latach sześćdziesiątych. Na wyższych piętrach mieściły się mieszkania, na niższych sklepy, pralnie i inne lokale usługowe. Z czasem okolica stała się popularna. Została wykorzystana w wielu filmach, np. w Transformersach oraz pokochali ją instagramowicze. Na miejscu widać, że miejsce może jeszcze nie przeżywa swojego renesansu, ale na pewno staje się modne. Tworzą się jakieś kawiarnie itd. Zrobiliśmy kilka fotek a’la insta, chociaż instagrama nie mam i ruszyliśmy dalej.
Przejechaliśmy metrem do stacji Central i doszliśmy do przystani promowej. Z pieru nr 7 popłynęliśmy do Hong Kong Cultural Centre i zrobiliśmy sobie spacer nabrzeżem. Posąg Bruce’a Lee i posąg świni to główne atrakcje tej promenady. Następnie przejechaliśmy ze stacji Tsim Sha Tsui do Tung Hung z przesiadką na Nam Cheong, aby móc podziwiać Wielkiego Buddę.
Stojąc przed wyborem rodzaju wagonika w kolejce na wzgórze, polecam posłuchać własnych potrzeb i doświadczonych kolegów, którzy przez to przeszli. Są dwa rodzaje: „crystal cabin” z szklaną podłogą i standardowy. Można wybrać tylko w jedną stronę crystal, co jest ok, bo trochę zaoszczędzimy, a mamy jednocześnie frajdę z oglądania, co się dzieje pod nami. Ale trzeba się od razu zdecydować, w jakiej kolejności crysal i standardowy. Zapytaliśmy panią w okienku o radę i powiedziała, że w sumie nie ma znaczenia, ale może najpierw crystal. Tak zrobiliśmy i to był błąd. Spora kolejka do przezroczystego i zerowa do normalnego. W drugą stronę odwrotnie: duża do standardowego, a mała do przezroczystego. Logika i ekonomia podpowiadałyby, żeby ludzi z biletem na standard pakować do kryształowych, jeśli jest duża kolejka. Niestety puszczają te wagoniki puste. Nie chcę być odpowiedzialna za czyjeś wybory wagonika, bo może tylko my tak trafiliśmy, ale jest to sprawa ewentualnie do przemyślenia, szczególnie jeśli zależy Wam na czasie. Trasa wagonikiem obłędna i warta każdego dolara, widoki przepiękne! Nam się strasznie podobał widok na lotnisko! W drodze powrotnej mogliśmy już obczaić nasz samolot :)
Do Buddy trzeba dojść po schodach, także codzienne cardio zostało zrobione ;P Nie wiem dlaczego, ale przyssała się do mnie i Łukiego ksywka fat lovers ;P Na terenie jest jeszcze klasztor, do którego też warto zajrzeć. Czas gonił, więc szybki subway na wynos i odczekanie swojego w kolejce do wagonika, zjazd na dół. Wsiedliśmy do autobusu S1 za 3,5HKD na samo lotnisko, czyli nie skorzystaliśmy z naszego wcześniej kupionego passu. Można rzec, że posłużył nam za przechowalnie bagażu. A jutro Australia :)
Kilka słów podsumowania tego etapu podróży :)
Hong Kong jest bardzo ciekawym, niezwykle różnorodnym, azjatyckim miastem. Dla porównania niedawno odwiedziliśmy Kuala Lumpur i mimo że niewiele czasu upłynęło od tego wyjazdu, to stolica Malezji wydaje się taka jakaś mdła przy Hong Kongu. HK jest niezwykle barwny i intensywny. Jedyny minus to ceny, które dorównują cenom w Tokio. Pewnie większość z Was trafi do Hong Kongu z powodu stopoveru, ale nie bagatelizujcie tego miasta. Jest warte uwagi! Jeśli ktoś wybiera się tutaj po elektronikę, to tylko i wyłącznie Shenzen, bo w samym Hong Kongu nie wyłonił się na naszej trasie żaden interesujący sklep bądź elektroniczny targ.

-- 27 Mar 2019 22:03 --

Hej, czy ktoś może mi pomóc w kwestii dodawania zdjęć? Najpierw dodałam dzień12 lutego, później poszły zdjęcia do tego. A później dodałam post z 13 lutego i załadowałam zdjęcia do tego dnia. Na podglądach było spoko, a teraz ostatecznie są wszystkie zdjęcia nie po kolei pod ostatnim postem. Nie wiem o co chodzi. Można to jakoś zmienić, edytować?-- 27 Mar 2019 22:37 --

Zrobił się miszmasz ze zdjęciami. :( dodało się zupełnie nie tak, jak miało. Mała legenda do zdjęć w kolejności dodania. Może się komuś przyda.

Pierwsze zdjęcia dotyczą 13.02.
z,y,w,v,u - Quarry Bay (Monster Building)
t,s, - fotki zrobione na promie
r,q,p - promenada
o,n,k,j,i,h,g,f,e - droga do Wielkiego Buddy, Budda we własnej osobie oraz klasztor
d - rozkład jazdy, przystanek przy kolejce gondolowej, kierunek lotnisko

Kolejne zdjęcia dotyczą 12.02.
z -mapka dojścia do Klasztoru 10k Buddów
y,x,w,v,u - Klasztor
t,s,r - Nan Lian
q - wieżowce widziane z Nan Lian
p - menu restauracji Tim Ho Wan
o,n - Wzgórze Wiktorii
m,l,k,j,i - Hong Kong nocą

-- 27 Mar 2019 22:46 --

tropikey napisał:
Na Victoria Peak ludzie "latają" dronami, ale nie przy głównym punkcie widokowym, tylko na bezpłatnych, które są wzdłuż Lugard Road (swoją drogą, jeden z nich, jest moim zdaniem o wiele lepszy od tego płatnego).
A Jerzego Urbana wśród mnichów na schodach wypatrzyliscie?

Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka


Ostatecznie dronowaliśmy w miejscu, gdzie zaczyna się trasa zejścia :) a Jerzego Urbana nie szukałam, ale w takim razie jest kolejny powód, żeby wrócić do HK!14.02
Walentynki w Sydney? Jestem na tak! Do Sydney przylecieliśmy A380 linii Qantas. Bardzo się cieszyliśmy na ten lot, ponieważ miał być to nasz pierwszy lot Airbusem 380, ale niestety samolot się zepsuł. Bliżej nieokreślona usterka skróciła nasz pobyt w Sydney o prawie 4 godziny, bo tyle wyniosło opóźnienie lotu. Dlaczego akurat teraz, skoro stopover w Australii jest najkrótszy? :( Serwis na pokładzie bez zarzutu, ale nie tak dobry jak w Virgin Airlines. Kilka minut zaoszczędziliśmy, przebierając się i odświeżając jeszcze przed wyjściem z samolotu.


a388 gotowy na boarding.JPG



podczas przymusowego postoju w HKG.JPG



serwis podczas postoju w HKG.JPG



W Hong Kongu nadaliśmy bagaż od razu do Auckland, zatem mieliśmy przy sobie tylko bagaże podręczne, co niesamowicie ułatwiło nam poruszanie się po Sydney i było również oszczędnością czasu.
Kontrola graniczna była ekspresowa. Mieliśmy wcześniej wydrukowane wizy oraz wersje elektroniczne w telefonach. Pani zdziwiła sie tylko, że przylecieliśmy na tak krótko do Australii i zaprosiła nas na dłużej (przylecimy na pewno!).

Australia lotnisko.JPG


Naszym celem była Opera, dlatego wybraliśmy pociąg AirportLink, który za 18 dolarów australijskich w kilkanaście minut dowiózł nas do stacji Circular Quay. Od razu dodam, że tego rodzaju bilet jest jedną z droższych opcji. My początkowo chcieliśmy połączyć lokalny autobus jadący przez lotnisko do stacji Mascot z uberem (przy czterech osobach wychodzi korzystnie) lub pociągiem podmiejskim, ale ostatecznie z powodu czterech godzin straty zdecydowaliśmy na opcję najszybszą. Pociąg był czysty i nowoczesny.

Circular Quay widok z pociagu.JPG



Opera prezentuje się okazale i robi wrażenie. Na co zwróciliśmy wszyscy uwagę to kolor dachu. Jest już bardziej żółtawy niż biały, ale ciągle jest moc! Wnętrze opery można zwiedzać i jest to przyjemność odpłatna. Nie zdecydowaliśmy się, bo żal nam było czasu i chcieliśmy wykorzystać piękną pogodę (jak się później okazało, słońce w tym dniu bardziej parzyło niż opalało). Ceny jedzenia przy Operze nie przerażają, one paraliżują! Sporo jest pięknych restauracji, w których można zjeść homara za kilkadziesiąt dolarów. My skusiliśmy się na fish and chips w knajpce, takim może bardziej straganie niedaleko promowej kasy biletowej. Cena ryby to 13 dolarów i była to najrozsądniejsza opcja w tej czasoprzestrzeni.

Harbour i Opera.JPG



Opera.JPG



opera2.JPG



opera3.JPG



Po posiłku wyruszyliśmy promem do Manly. Koszt biletu to 18,9 w dwie strony. Samo przepłynięcie ma na celu dostanie się do kurortu, ale jest też atrakcją samą w sobie. Dookoła płyną katamarany przygotowujące się do regat, piękne, śnieżnobiałe jachty. Wspaniały widok nie tylko na Operę, ale na całe Sydney, które jest przeogromne z tej perspektywy.


regaty.JPG


regaty2.JPG


w drodze do Manly.JPG



Manly jest miasteczkiem turystycznym - ładna plaża, liczne kafejki, restauracyjki. Turystów było zdecydowanie mniej niż w sezonie w Sopocie, więc dla nas nie było jakoś szczególnie tłoczno ;P Popełniliśmy też małą gafę. Stwierdziliśmy, że w taki gorący dzień napijemy się cydru na plaży. Miało być kulturalnie ;D Najpierw zapytaliśmy się dziewczyny na oko 20+, czy można napić się piwa na plaży, ale ona nie wiedziała (szok!). Później chcieliśmy się delikatnie podpytać dojrzałego pana w informacji turystycznej, co o tym myśli, a on, że też nie wie… I że tutaj się pije drinki raczej w barach przy plaży. Wyszliśmy trochę na polskich patusów, ale już trudno… Pan w sklepie monopolowym był świetnie poinformowany („ABSOLUTELY NOT!”) i zapakował cydry w papierowe torebki po uprzedniej kontroli paszportów.

Kosciuszko.JPG



CYDR.JPG


Manly.JPG


Manly2.JPG


Manly3.JPG



W Manly jest sporo małych, interesujących sklepików, więc wydaje się być też dobrym miejscem na małe zakupy. My wzbogaciliśmy naszą kolekcję bombek choinkowych o ozdobę z volkswagenem ogórkiem :)

Po powrocie z Manly rozdzieliliśmy się. Angie i Maciek ruszyli na Sydney Harbour Bridge, porobić kilka fotek. Ciekawą atrakcją jest wspinanie się na most. Nie daliśmy rady, czytaj znowu ograniczenie czasowe, ale może następnym razem :)
Ja i Łuki ruszyliśmy do Darling Harbor, a w szczególności do Hard Rock Cafe po kieliszek do kolekcji. Ta okolica też jest bardzo ciekawa, promenada super, park w okolicy tętniący energią. Widać, że miasto żyje!

Poruszając się po Sydney, trzeba wziąć pod uwagę kilka rzeczy:
1. taksówki, ubery zdecydowanie odradzam, bo korki są straszne;
2. odległości dla pieszych są w rzeczywistości większe niż na mapie, bo w niektórych miejscach przez estakady czy drogi szybkiego ruchu nie da się po prostu przemknąć;
3. co chwile są jakieś światła dla pieszych, na których się stoi, a na tych światłach gromadzi się mnóstwo ludzi i robią się korki pieszych;
4. jeśli wyszukujecie w automatach biletowych „airport”, to niestety nici, bo ta stacja nazywa się w ich systemie elektronicznym „international airport station”, a system wyszukuje nazwę stacji jedynie po słowie "international".

Lotnisko zaskoczyło mnie dwukrotnie. Pierwsze zaskoczenie to sprzedawanie skór kangura w sklepach lotniskowych. Zdaję sobie sprawę, że mają tych torbaczy sporo, ale bez przesady. To tak, jakby w Balicach w Aelii były do kupienia skóry z owiec. Drugi zaskok zdecydowanie bardziej pozytywny to konstrukcja McDonalda. Świetny pomysł jak poradzić sobie z brakiem przestrzeni. Zamówienia były przygotowywane na drugim poziomie i zjeżdżały w dół za pomocą taśmociągu. Wszystko to funkcjonowało niebywale sprawnie, a McChicken smakował bardzo dobrze, wg niektórych lepiej niż w Polsce. Z A330 do Auckland pamiętam tylko tyle, że padłam ze zmęczenia i przespałam cały lot. Na lotnisku powitał nas wielki pomnik krasnoluda. Kontrola była dość dokładna - trzeba podać, czy przewozi się jakieś namioty, buty trekkingowe, sprzęty do nurkowania itd. W przypadku posiadania tego typu sprzętu jest on sprawdzany na obecność ewentualnych pochodnych zwierzęcych i roślinnych. Lepiej się przyznać niż zapłacić karę. Do hotelu Auckland Airport Kiwi zawiózł nas płatny busik hotelowy, za którego nic nie płaciliśmy, bo mieliśmy to zagwarantowane w rezerwacji. Komarów na razie nie ma! Nowa Zelandio, przybyliśmy!

A330.JPG


Krasnolud.JPG

15.02
Nocleg w Auckland Airport Kiwi Hotel za nami. Przed wejściem, na dachu jest ogromne kiwi! Nocleg przyzwoity. W sam raz, żeby spedzić w nim kilka godzin, jeśli ląduje się późnym wieczorem lub w nocy.


Auckland Airport Kiwi Hotel.JPG



Auto odebrane. Łukasz i Maciek podjechali całkiem nową, niebieską Toyotą Rav 4. Do Toyot podchodzę raczej niechętnie, ale ten model robi wrażenie i cos czuję, że będziemy szaleć na jednej z dzikich plaż (ale o tym później;)). Bagażnik spokojnie pomieścił walizki i torby należące do czterech osób.


Niebieska strzała RAV4 4X4.JPG



No to w drogę, poznawać uroki Nowej Zelandii! Na śniadanie zatrzymaliśmy się w takiej przydrożnej restauracji. BLT i tosty spoko, ceny do zniesienia. Głód zaspokojony, kierujemy się do Hot Water Beach. Saperka do odkopania naszego własnego gorącego źródła przeleciała z nami z Gdańska do Londynu, później do Hong Kongu i Sydney, aż w końcu dotarła do Nowej Zelandii. Jak się okazało, to trochę niepotrzebnie… Źródełko można wykopać jak jest odpływ, a my trafiliśmy akurat na przypływ… Mówi się trudno, na powrót na plażę nie mamy już czasu w naszym napiętym grafiku. Cały czas się pocieszamy, że woda jest podobno bardzo gorąca i z trudem można w niej zanurzyć stopy. Pierwsze dronowanie w Nowej Zelandii za nami, wiatr spory, ale juz nie mogę się doczekać tych filmików i zdjęć z nieba!


Hot Water Beach widziane ze wzniesienia.JPG



Hot Water Beach.JPG



Hot Water Beach 2.JPG



Kolejny punkt na naszej drodze to Cathedral Cove. Jeśli parking przed szlakiem jest zamknięty, to wtedy mamy dwie opcje. Pierwsza to zaparkowanie w mieście i przyjechanie autobusem za 5 dolarów od osoby, a druga to skorzystanie z licznych parkingów na działkach prywatnych i ta opcja kosztuje 10 dolarów, więc przy czterech osobach jest to bardziej opłacalne. Mieliśmy tylko jeden problem: nie posiadaliśmy jeszcze nowozelandzkich dolarów. Dysponowaliśmy złotówkami, funtami, dolarami amerykańskimi i kartami Revolut. Dla miejscowych ludzi, którzy żyją spokojniej, to jest „no problem” i pan z pierwszego prywatnego parkingu powiedział, że możemy zapłacić mu na przykład kupioną w sklepie kawą albo w euro. Daliśmy mu ostatecznie 5 funtów i też był zadowolony. Do Cathedral Cove prowadzi trasa, która jest raz pod górę, a raz z górki. Czasowo zajmuje od 30 minut do 1h w zależności od kondycji. Widoki przepiękne.


W drodze do Cathedral Cove.JPG



To, co zachwyca w Nowej Zelandii to różnorodność. Jedno drzewo liściaste, obok iglaste, przed nim gąszcz tropikalnych paproci. Cykady są tak głośne, że ilość decybeli może ogłuszyć ;) Prawdziwe łono natury!


Plaża przy Cathedral Cove.JPG


Zatoka przy Cathedral Cove.JPG



Zakochałam się w Nowej Zelandii już w pierwszym dniu. Następnie kierowaliśmy się do hotelu Beachaven top 10 Holiday Park w Waihi Beach. Spóźniliśmy się na check in, który był prawdopodobnie do 22, ale klucze i faktura, czekały na nas w skrzyneczce. Wszystko ładnie wytłumaczone i zakreślone na papierze. Bez problemu trafiliśmy do naszego domku. Jutro Hobbiton!


Dzień 1 trasa.JPG

16.02
Hobbiton: jechać czy nie jechać? Postanowiliśmy to sprawdzić, bo w końcu lepiej żałować, że się coś zrobiło niż że się nie zrobiło. Hobbiton był dzisiejszą wisienką na torcie. Zatem zacznijmy od początku…

Karangahake! Brzmi jak okrzyk bojowy, a to zabytkowy kompleks jaskiń, kolejek, mostów, generalnie pozostałości po wydobyciu złota. Miejsce kojarzy się ze scenografią gry komputerowej Tomb Raider. W okolicy jest wiele traili i można odbyć trekking, jeździć na rowerze, dać się tutaj zgubić i wcielić w Larę Croft (jeśli ktoś ma bogatą wyobraźnię, bo nie jest to motyw, który jest tutaj propagowany; tylko i wyłącznie moje skojarzenie ;P). Na pewno spędzilibyśmy w tym miejscu więcej czasu, ale wejście do Hobbitonu jest na konkretną godzinę (a jak się później okazało - wejścia są co 5 minut, więc warto być punktualnym), zatem w drogę! Dodatkowo zaatakował nas owad zabójca. Po takim niebezpiecznym starciu lepiej spadać z takiego miejsca. A tak serio, mega warto odwiedzić Karangahake Gorge.


Wiszący most na szlaku w Karangahake.JPG



Szlak do Karangahake George.JPG



Część szlaku wykuta w skale.JPG



Nie było to w naszym planie, ale nasi mężczyźni za kółkiem uwinęli się szybciej niż myśleliśmy i wstąpiliśmy do miejscowości Tauranga. Strzał w dziesiątkę! Zauroczyło mnie to miejsce. Surferska atmosfera, przepiękne krajobrazy! Wprawdzie jest to miejsce typowo turystyczne, ale z duszą i chciałabym kiedyś spędzić w nim więcej czasu niż godzinę. Obowiązkowa sesja foto na wysepce Moturiki.


Tauranga.JPG



Można wspiąć się na górę Maunganui, z której prawdopodobnie są przepiękne widoki, ale nam to nie było dane. Akurat trafiliśmy na coś w rodzaju parady zabytkowych Volkswagenów ogórków. Były wspaniałe i pięknie zachowane. Dla fanki marki, jaką jestem, to był balsam dla moich oczu i serca.


Zlot VW.JPG



Zlot VW 2.JPG



Zlot VW 3.JPG



Następnie Blue Spring. Może opis: „porośnięta rzęsą wodną rzeka” nie zachęca najbardziej na świecie, ale jest to najładniejsza rzeczka, jaką widziałam. Różne odcienie błękitu i zieleni tworzą taki intensywny obraz, wręcz zbyt piękne barwy by były prawdziwe. Cud natury.


Blue Spring.JPG



BLue Spring 2.JPG



I wreszcie wracamy do hasła: Hobbiton. Jeśli z zapartym tchem przedzierałeś się przez prozę Tolkiena, studiując misternie wykonane mapki. Jeśli czekałeś na filmy, a wyjście do kina na kolejną część „Władcy Pierścieni” lub „Hobbita” było wydarzeniem miesiąca. Jeśli myślisz o Nowej Zelandii i przed oczami masz chatkę hobbita, to zdecydowanie warto. Jest to stosunkowo droga atrakcja. Koszt biletu to 84 NZD.


Hobbiton 2.JPG



Może niektórym zabraknie tam amerykańskiego rozmachu, który jest obecny w parkach rozrywki w Stanach Zjednoczonych… Może niektórzy będą się czuli nieco przytłoczeni tym, że miejsce zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem w sporych, moim zdaniem, grupach i w takim lekkim pośpiechu. Ale to jest jednak Hobbiton i żeby się nim cieszyć, a nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej, trzeba przymknąć oko na pewne minusy. Kompleks jest bardzo zadbany. To widać, że nad obiektem czuwa chmara ogrodników. Poza Hobbitonem trawa była przesuszona (minusy upalnego lata. Tak własnie, upalnego! W lutym! ;D), a wewnątrz zielono i bujna roślinność. Żeby zrobić dobre zdjęcie, należy iść na początku lub na końcu grupy wycieczkowej. Ale spokojnie, bez nerwów, jest mało czasu na fotki, ale da się je wykonać. Z takich ciekawostek, które zapamiętałam: jest jedno sztuczne drzewo (i naprawdę trudno odgadnąć które), drewniane płoty były malowane jogurtem, żeby nadać odpowiedniej barwy drewnu, a zachód słońca był kręcony jako wschód od tyłu.


Sztuczne drzewo nad domem Bilbo Bagginsa.JPG



Do chatek nie mozna wejść, ponieważ nic tam nie ma. Sceny w domkach były kręcone w studiu filmowym. Trudno byłoby w nich pomieścić tyle krasnoludów itd. Można tylko wystawić do zdjęcia głowę z jednej chatki i to tyle. W cenie biletu jest możliwość wyboru napoju, są dwa piwa alkoholowe i jedno ginger beer bez procentów (przepyszne). Sklep przy Hobbitonie mnie trochę rozczarował, ale jakby co, to w Rotorua później też widziałam sklep sygnowany Hobbitem.


Hobbiton.JPG



W Nowej Zelandii należy mieć ze sobą zawsze dowód i paszport, chcąc kupić alkohol. Jedna z pań kasierek doprowadziła do szału Maćka, który chciał kupić piwo, a nie miał przy sobie paszportu, ale był w obecności Łukasza z paszportem. No way! Jeśli dwie osoby kupują alkohol, to każda ma okazać paszport.
Nocleg odbyliśmy w hotelu Ambassador Thermal Motel w Rotorua i jak na każdy motel przystało, mieliśmy do dyspozycji strefę spa i basen. Jest jeden basen z wodą, która zawiera siarkę, jacuzzi i zwykły basen. Przy strefie są ręczniki, woda jest gorąca. Można się odprężyć po intensywnym dniu :) Szkoda, że siarka tak nieprzeciętnie śmierdzi, ale można się przyzwyczaić. Poza tym w pokojach nie czuć tych zapachów.


Dzień 2 trasa.JPG

17.02
Najlepszym sposobem w Nowej Zelandii na zjedzenie dobrego i przede wszystkim taniego śniadania jest przyrządzenie go własnoręcznie ;) Dodatkowo jest to niezła oszczędność czasu. Kocham spokojne i leniwe śniadania, ale mając tylko 6 dni na zwiedzanie Kraju Kiwi każda minuta jest cenna. Krok pierwszy to zrobienie zakupów w jednym z supermarketów sieci Countdown. Podobno jest to ta sama firma co Walmart, natomiast w środku znajdziecie zdecydowanie mniej asortymentu niż w Walmarcie, np. nie ma pamiątek, gotowych setów sushi i nie ma również broni ;) Nasze standardowe śniadanka składały się z jajek, pomidorów, kiełbasek, chleba tostowego i dżemu. Herbaty i kawy typu instant są najczęściej na wyposażeniu domków kempingowych, nowozelandzkich cabinów, pokojów hotelowych. Trzeba uważać na podróżowanie z masłem. Taka prosta sprawa: jak jest ciepło, to masło się topi. A jak się topi to może wypłynąć nawet z plastikowego pojemnika. A jak wypływa to może napotykać jakaś cenną dla nas rzecz albo na przykład tapicerkę samochodu. Tak, właśnie tak, straciłam wczoraj mój ukochany słomkowy kapelusz. Plus jest taki, że świetnie zabsorbował masło w formie płynnej i nic więcej się nie pobrudziło. No cóż… W podróży trzeba się pogodzić czasem ze stratą. Wracając do sieci Countdown, to oferuje ona szeroki wybór różnego rodzaju win i piw, więc można również w niej zrobić zakupy na kolacje i utopić smutek po utracie kapelusza ;)

Dzisiaj odwiedziliśmy park gejzerów Te Puia w Rotorua. Atrakcją parku jest obserwacja wielkiego gejzeru Pohutu, który osiąga nawet 30 metrów wysokości. Co istotne, wybuch jest mniej więcej raz na godzinę - nie trzeba czekać na tę atrakcję przez pół dnia.


W oczekiwaniu na gejzer.JPG



Erupcja!.JPG



Dookoła są mniejsze gejzery, zbiorniki termalne z błotem. Pierwszy raz widziałam wybuchy gejzerów, więc zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. W parku jest również oszklony i bez dostępu światła wybieg dla ptaków kiwi. Wprawdzie kiwi były tylko dwa, ale dla nas to była megaatrakcja, bo czekaliśmy długo na to spotkanie. Mam tylko nadzieję, że oni odpowiednio opiekują się tymi ptakami i je jakoś wymieniają, ponieważ to chyba nie byłoby dobre dla ptaków, jeśliby siedziały cały czas w ciemnym, przeszklonym pomieszczeniu. Biorąc pod uwagę podejście Nowozelandczyków do naturalnego bogactwa własnego kraju, raczej jestem spokojna. Maciek nas próbuje zarazić od kilku dni piosenką Quebonafide „Bumerang” i nawet mu się to udało. Po odwiedzeniu Te Puia już trochę wiem „w jakim rytmie skacze kiwi”. W obiekcie jest również interesujący sklep. My kupiliśmy poszewkę na poduszkę z kiwi i naszywkę. Spotkaliśmy również grupę Polaków z Rainbow Tours. Mieliśmy trochę ubawu jak słyszeliśmy: „Andrzeeeej, to jest naprawdę dobra cena”, a Andrzej: „Joooola, to kupmy ten szal”. Maciek ułożył wieczorem nawet wiersz pod wpływem procentów o tej grupie, ale niestety nie udało nam się uwiecznić tej poezji. Taki wyjazd z Rainbow Tours, jak sprawdzaliśmy, kosztował ok. 21 tys. zł ze śniadaniami tylko. Warto zorganizować samemu taki wyjazd :)


Te Puia.JPG



Te Puia 2.JPG



Te Puia 3.JPG



W parku gejzerów nie mogliśmy zostać zbyt długo, bo czekał nas… RAFTING! Dodałabym jeszcze, że był to rafting ekstremalny. Nie popierałam wcześniej tego pomysłu za bardzo, ale wszyscy mnie utwierdzili w przekonaniu, że to będzie pływanie pontonem i tyle. Na miejscu okazało się, że to dość krótki, ale za to bardzo intensywny odcinek rzeki, a najwyższy wodospad ma 7m. Jak się spada z takiego wodospadu? Krótko, ale te kilka sekund wydają się wiecznością, jeśli weźmie się pod uwagę, że najpierw się leci, potem człowiek jest pod wodą, która jak wiadomo jest silnym żywiołem i ręka może się oderwać od pontonu, a później jest chwila radości, że się to przeżyło i jest się dalej na pontonie. Są osoby, które wypadają za burtę. Nam na szczęście się to nie przydarzyło. Nasz przewodnik i szef pontonu był Holendrem i do tej pory nie wiem, czy tak niezrozumiale bełkotał po angielsku, czy to do mnie ze stresu słowa nie dochodziły. Jest taki wyrzut adrenaliny, że nie czuje się lodowatej wody ani ewentualnego bólu, bo jak się później okazało, stukłam sobie nogę, o dziwo, o ponton i już do końca wyjazdu nie rozstawałam się z Arnigelem. Na trasie jest fotograf, który wszystko uwiecznia, więc jest później fajna pamiątka. My skorzystaliśmy z usług firmy Kaitaki Adventures i zakupiliśmy rafting przez Groupon, co pozwoliło nam zaoszczędzić kilkadziesiąt dolarów. Parafrazując Jacka Walkiewicza (jego wystąpienie na youtube’ie „Pełna moc możliwości” było dla nas inspiracją), oczywiście mogłam się nie skusić na tę atrakcję i później na pytanie wnuków: „Babcia, gdzie tam jesteś?” odpowiedzieć: „Robiłam zdjęcia”, a babcia jest tutaj, w pontonie :)


Rafting.JPG



Rafting 2.JPG



Rafting 3.JPG




Dodaj Komentarz

Komentarze (24)

miriam 26 marca 2019 21:40 Odpowiedz
Czuję,że choć mężowie z zasady rzadko miewają rację to twój @farmer tym razem miał ,namawiając cię do tego debiutu ;)
zennnek 26 marca 2019 21:49 Odpowiedz
Bardzo przyjemnie się czyta.Czekam na c.d.
sudoku 26 marca 2019 22:07 Odpowiedz
miriam napisał:Czuję,że choć mężowie z zasady rzadko miewają rację to twój @farmer tym razem miał ,namawiając cię do tego debiutu ;)Jako mąż mam nieco odmienne odczucia co do tej zasady ;)
regulartraveler 26 marca 2019 22:18 Odpowiedz
Wow! Dziękuję za miłe słowa! Chcialam Hong Kong wrzucić dopiero w weekend, ale zmotywowaliście mnie i lecimy dalej :)
tropikey 26 marca 2019 22:21 Odpowiedz
Hong Kongu nigdy za wiele :D Dawaj prędko! Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
firley7 26 marca 2019 22:44 Odpowiedz
Fajnie, że nie muszę czekać z czytaniem do weekendu.Zapowiada się ciekawa relacja :)
ewaolivka 27 marca 2019 18:38 Odpowiedz
Świetny tekst; lekki, wesoły i treściwy!
tropikey 27 marca 2019 21:16 Odpowiedz
Na Victoria Peak ludzie "latają" dronami, ale nie przy głównym punkcie widokowym, tylko na bezpłatnych, które są wzdłuż Lugard Road (swoją drogą, jeden z nich, jest moim zdaniem o wiele lepszy od tego płatnego).A Jerzego Urbana wśród mnichów na schodach wypatrzyliscie? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
regulartraveler 27 marca 2019 21:37 Odpowiedz
Zrobił się miszmasz ze zdjęciami. :( dodało się zupełnie nie tak, jak miało. Mała legenda do zdjęć w kolejności dodania. Może się komuś przyda. Pierwsze zdjęcia dotyczą 13.02. z,y,w,v,u - Quarry Bay (Monster Building)t,s, - fotki zrobione na promier,q,p - promenadao,n,k,j,i,h,g,f,e - droga do Wielkiego Buddy, Budda we własnej osobie oraz klasztord - rozkład jazdy, przystanek przy kolejce gondolowej, kierunek lotniskoKolejne zdjęcia dotyczą 12.02.z -mapka dojścia do Klasztoru 10k Buddówy,x,w,v,u - Klasztor t,s,r - Nan Lianq - wieżowce widziane z Nan Lianp - menu restauracji Tim Ho Wano,n - Wzgórze Wiktoriim,l,k,j,i - Hong Kong nocą
miau-miaukovski 28 marca 2019 17:45 Odpowiedz
miodzio relacja, czekamy na więcej:> takie wisienki lubię, tylko jedna uwaga (no bo jak to tak bez krztyny narzekania?;d) - odrobinę więcej odstępów / wcięć w tekście, żeby łatwiej się czytało, to już będzie super fest. pzdr!
krzysiekk86 29 marca 2019 05:08 Odpowiedz
regulartraveler napisał:Hej, czy ktoś może mi pomóc w kwestii dodawania zdjęć? Najpierw dodałam dzień12 lutego, później poszły zdjęcia do tego. A później dodałam post z 13 lutego i załadowałam zdjęcia do tego dnia. Na podglądach było spoko, a teraz ostatecznie są wszystkie zdjęcia nie po kolei pod ostatnim postem. Nie wiem o co chodzi. Można to jakoś zmienić, edytować?Po dodaniu zdjęć, pojawia się okienko z nazwą załącznika i przyciskiem umieść w tekście. Wtedy każde ze zdjęć można wstawić w dowolnym momencie tekstu. W przeciwnym razie wszystkie załączniki pojawiają się na końcu chyba w kolejności odwrotnej do dodawnia.
p-wl 29 marca 2019 21:06 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, z lekką narracją.Drobna uwaga: "także" (pisane jako jedno słowo) oznacza "również", a nie "więc", "zatem". Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
katka256 30 marca 2019 11:37 Odpowiedz
p.wl napisał:Bardzo fajna relacja, z lekką narracją.Drobna uwaga: "także" (pisane jako jedno słowo) oznacza "również", a nie "więc", "zatem". Sent from my SM-G950FD using Tapatalkto samo miałam napisać, bo aż razihttps://polszczyzna.pl/takze-czy-tak-ze/a ogólnie fajnie się czyta
regulartraveler 11 kwietnia 2019 11:20 Odpowiedz
Kilka słów, podsumowujących Nową ZelandięCzy warto jechać na koniec świata, żeby zobaczyć zielone pastwiska z owcami i różnorodne lasy, a do tego wydać sporo kasy, bo nie jest to najtańszy kraj? WARTO! Ceny są do przełknięcia, bywałam w droższych miejscach, a tak ładnie nie było. Tutejsza przyroda, atmosfera luzu oraz przyjaźni ludzie to tylko niektóre zalety z całego ich mnóstwa. Kolejny plus, niesamowicie istotny, dla mnie to brak komarów i w ogóle dużej ilości insektów. Na pewno chcielibyśmy powrócić do Nowej Zelandii, przede wszystkim, żeby zwiedzić wyspę południową, która podobno całkowicie się różni od północnej. W każdym z opisanych wyżej miejsc można spędzić kilka dni. To było ekspresowe tempo, ale do zrobienia i nie byliśmy jakoś skrajnie wykończeni. To, co mnie męczyło najbardziej podczas całej podróży to nie ta spora ilość lotów, ale codzienna zmiana hoteli. Jest to jednak niezbędne, jeśli chce się zobaczyć jak najwięcej.W weekend Wyspy Cooka! :)
zloty 22 kwietnia 2019 11:27 Odpowiedz
Super się czyta! Tym bardziej, że robiliśmy to niemalże równolegle spotykając się m.in. w HKG po przylocie i potem na Raro :) Pozdrawiamy!
tropikey 22 kwietnia 2019 11:36 Odpowiedz
Troszkę czepialstwa:"Mnóstwo sklepików i straganów z tendencyjnymi, acz w miarę dobrze wykonanymi pamiątkami"Czy owe pamiątki nie były raczej tandetne :D ?Jeśli jednak były tendencyjne, to ciekaw jestem, w czym się to przejawiało :DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
regulartraveler 22 kwietnia 2019 19:41 Odpowiedz
Złoty napisał:Super się czyta! Tym bardziej, że robiliśmy to niemalże równolegle spotykając się m.in. w HKG po przylocie i potem na Raro :) Pozdrawiamy!Hej! Tak, pamiętamy Was i bardzo serdecznie pozdrawiamy :) Cieszę się, że relacja Wam się podoba. Do zobaczenia w czasie następnych podróży! :)
tropikey 25 kwietnia 2019 20:45 Odpowiedz
Rozliczenie niczym u dawno tu niewidzianego kolegi @przemos74 :)Dziękujemy za jakże udaną "przejażdżkę" :D
przemos74 29 kwietnia 2019 15:53 Odpowiedz
Jestem, jestem i śledzę na bieżąco poczynania innych :) też robiłem tę trasę, tylko lekko mnie poniosło i zamiast wrócić przez LAX zostałem nieco dłużej w tym regionie (oczarowany pięknem Aitutaki) :)
e-prezes 13 maja 2019 00:25 Odpowiedz
regulartraveler napisał:Co ciekawe, na Rarotondze działa browar. Ważą piwo, ale nie mają własnych butelek i można napić się piwka w butelce np. Heinekena :D Ja nie próbowałam, ale usłyszałam opinię: „piwo jak piwo, niczego nie urywa” :D Wszystko jasne :) Można ten browar zwiedzać.Zasadniczo każdy można zwiedzać :) Piwo warzy się w wielu najdziwniejszych zakątkach świata i nawet nam bliższych rejonach (Bałkany) czy Afryka jest problem z butelkami zwrotnymi, więc piwo pakuje się w co jet dostępne. Większe browary mogą sobie pozwolić na puszkę.Przyjemnie się czytało, choć jak na raz to za dużo atrakcji dla mnie nowych.Koszty jedzenia akurat z własnego doświadczenia wiem, że robią różnicę w kosztach wyjazdu, tym bardziej, że nie jedliście chińskich zupek i konserw z Polski, ale jestem w stanie sobie to jakoś doliczyć do tych kosztów. Wyprawa warta odbycia!
baxsik10 16 maja 2019 10:50 Odpowiedz
To była świetna przygoda, pełna wrażeń, atrakcji, mnóstwa uśmiechu i śmiechu, dobrze na taki wyjazd mieć dobrą ekipę!!! :) polecam każdemu, kto się waha! Warto, choć raz przeżyć taką przygodę! Dobrze też mieć taką Agę - literatkę i takiego Maćka - reżysera
andrzej111 16 maja 2019 16:02 Odpowiedz
@regulartraveler , ta cena biletów RTW za osobę c.a. 2500PLN to jakaś specjalna promocja, czy źle interpretuję tabelke ?
regulartraveler 18 maja 2019 02:25 Odpowiedz
andrzej111 napisał:@regulartraveler , ta cena biletów RTW za osobę c.a. 2500PLN to jakaś specjalna promocja, czy źle interpretuję tabelke ?To był bardziej error fare, który pojawił się w czerwcu ubiegłego roku. Podaję link do posta na temat tych połączeń: londyn-rarotonga-wyspy-cooka-2375pln,232,129826&hilit=rarotonga
terratris 18 maja 2019 20:52 Odpowiedz
RTW mają niepowtarzalny klimat :)