+1
regulartraveler 26 marca 2019 21:25
Ratfing 4.JPG



Po takiej atrakcji nadchodzi głód, który można zaspokoić w popularnej restauracji (choć my trafiliśmy do niej przypadkowo) Fat Dog. Gruby Pies jest lokalem, w którym można zjeść przede wszystkim burgery, ale są też sałatki, koktajle i desery. Lubię miejsca, w których jest klimat, wystrój na luzie.Wewnątrz można kupić t-shirty z logo Fat Dog. To się po prostu czuje, że ktoś nie robi tego tylko dla kasy, ale włożył w tę restaurację serce. Tropical fish burger pyszny i z pełnym brzuszkiem można jechać dalej.


Foodporn w Fat Dog'u.JPG



Fat Dog Rotorua, polecamy!.JPG



Do parku Kuirau w miejscowości Rotoua skierowaliśmy się, ponieważ dowiedzieliśmy się, że jest tam miejsce do darmowego obkładania się gorącym błotem, co oczywiście ma niesamowite właściwości lecznicze i zdrowotne, kojące ciało i duszę. Jest sporo takich spa, ale ich ceny zwykle powalają oraz jest potrzebny na to czas. Miejsca z dostępnym błotem nie znaleźliśmy, pytaliśmy napotkanych miejscowych, ale nic nam to nie dało. W samym parku można wykonać świetne zdjęcia niczym z horrorów, ponieważ gorąca woda paruje i robi się strasznie ;]


Kiurau park.JPG



Jezioro Rotorua.JPG



W drodze nad jezioro Taupo przystanęliśmy na parkingu przed Huka Falls. Był moment zawahania, ponieważ byliśmy jedyni, było jakoś tak pusto i zamknięty szlaban. Z nutą onieśmielenia ominęliśmy szlaban pieszo. Jednak nic się na tej siedmiominutowej asfaltowej trasie do Huka Falls nie stało.


Huka Falls.JPG



Żadnych psów, żadnych grubych psów i żadnej policji (naturalnie na samym początku zdania chodziło mi o zwierzęta). Latanie dronem jest zabronione, co zasmuciło Maćka. Same wodospady jak wodospady… Ja byłam dość zmęczona, zostałam wybudzona z jetlagowej drzemki, więc dla mnie szału nie było. Natomiast sama atrakcja nic nie kosztuje: jest za free, parking też, podejście łatwe i nie pochłania energii, więc można się skusić.


trasa 3 dzień.JPG

18.02
Dziś żeglowaliśmy… :D ja mam trochę niewykorzystany dotąd patent żeglarza jachtowego i na łódkę jestem zawsze chętna. Na szczęście nie musiałam dziś popisywać się umiejętnościami, a raczej ich brakiem. Mieliśmy Panów Skiperów. Sail Barbary to klasyczny jacht, bardzo zadbany, a właściciel profesjonalnie podchodzi do sprawy. Do tego przystojny pomocnik i uroki jeziora Taupo.


#welovetaupo.JPG



Sail Barbary wypływa w rejs.JPG



Jezioro Taupo.JPG



Jest przepięknie! Ładna pogoda, ale należy pamiętać, że nawet w słoneczny dzień warto wziąć bluzę czy lekką kurtkę, bo wiatr jest przeszywający. Szczególnie ucierpią te osoby, które nie mają żadnego doświadczenia związanego na przykład z zimnym dniem na Mazurach… Celem wycieczki były maoryskie rzeźby na skale. Nie są to ślady dawnego bytowania Maorysów na tym terytorium, ale praca artysty z lat siedemdziesiątych. Niemniej wygląda ciekawie i jak się nie zna prawdziwej historii to wyobraźnia pracuje.


Widok na południowy kraniec jeziora Taupo, w tle Tongariro Alpine Crossing.JPG



Na koniec rejsu dostaliśmy pamiątkowe pocztówki z Sail Barbary, które było miłym akceptem na pożegnanie.
Następnie długo oczekiwana wizyta w McDonaldzie! To nie byle jaki mac! Restauracja mieści się w samolocie. Można w nim zjeść, choć nie ma klimy i jest dość gorąco. Można w nim też urządzić sobie bazę i walczyć o przeżycie jak dwóch chłopców bliźniaków. Człowiek przypomniał sobie stare czasy i tę adrenalinę :D W macu zamówiliśmy dziwne rzeczy: Łuki odgazowaną colę z bitą śmietaną, Maciek taką samą wersję fanty malinowej (!), a ja zamówiłam normalną herbatę, a dodano mi do niej mleka. To po prostu cud, że nasze jelita pracują jeszcze normalnie.


The coolest MC in the world.JPG



Mac 2.JPG



Kokpit w Macu.JPG



Sesja zdjęciowa odhaczona, lecimy dalej do Waitomo Cave. Nie jest to najtańsza atrakcja, bo bilet wstępu kosztuje 55 dolarów za osobę. Natomiast przeżycia bezcenne. Jaskinia jest wypełniona mnóstwem świetlików „na suficie” i płynie się pod nimi łódką. Wrażenie jak podróż pirwszorocznych do Hogwartu i ten dreszczyk emocji, czy na pewno tiara przydzieli do Gryffindoru :] Widok jest świetny! Niestety w jaskini obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć, a te z folderów wyglądają jak z photoshopa. Rzecz w tym, że one photoshopa nie widziały i uwierzcie na słowo, świetliki są olśniewające!


Nieatrakcyjne foto z atrakcyjnego Waitomo Cave.JPG



Na koniec dnia czekała nas pięciogodzinna podróż na północny kraniec Wyspy Północnej, po drodze przejazd po zmroku przez obwodnicę Auckland z pięknym widokiem na port oraz wieżę telewizyjną. Do motelu w Paiha dotarliśmy przed północą. Noc nie będzie długa, rano pobudka i całodniowy rejs po Bay of Island!


trasa 4 dzień.JPG

19.02
Dzisiaj byliśmy w rejsie po Bay of Islands. Jest to zatoka z wieloma uroczymi wysepkami. Czasami jest tam możliwość zobaczenia delfinów, orek czy nawet wielorybów. Wyruszyliśmy dość wcześnie, bo o 9.30 w rejs, trwający ponad sześć godzin. 9.30 oznaczała wstanie o 7, ale było warto!


mapka z rejsu.jpg



nasz speedboat.JPG



Wypłynęliśmy z miejscowości Pahia. Sama miejscowość jest wypełniona po brzegi przez biura podróży, sprzedające różne wycieczki typu właśnie rejsy po zatoce, sky dive czy przejażdżki po 90 mile beach. Jest tam też kilka sklepów z pamiątkami. W sumie ceny nie są najgorsze: 5 kartek za 5 dolarów, 2 kubki za 10 dolarów, czyli coś można wybrać dla rodzinki ;)

Pahię zapamiętam też jako miejsce, gdzie można kupić wyborne sushi (jeden duży box w cenie 10 dol) i zjeść je nad brzegiem oceanu. Pamiętajcie, tylko tutaj sushi smakuje tak dobrze! ;)
Drugim punktem na mapie rejsu jest Russel. Jest to pierwsza miejscowość, do której dotarli kolonizatorzy, słynąca później z seksturystyki i ogólnego upojenia alkoholowego. Ogólna rozpusta była spowodowana tym, iż był to pierwszy punkt na mapie, do którego docierali żeglarze po wielu miesiącach na wodach. Teraz jest już tam dość spokojnie ;)
Z ciekawszych miejsc, o które nasz operator Explore NZ zahaczył to Hole in the Rock – jak sama nazwa wskazuje – jest to dziura w masywie skalnym. Wpłynęliśmy do niej naszym speed boatem. Trochę adrenaliny było, statek ledwo się tam zmieścił, a fale dawały o sobie znać.


Hole in the Rock.JPG



Hole in the Rock2.JPG



Bay of Islands.jpg



Bay of Islands2.JPG



Jedną z atrakcji, którą można dodatkowo wykupić na statku jest możliwość pływania z delfinami. Przyjemność ta kosztuje 30 dolarów i są one zwrotne, jeśli delfiny nie podpłyną. Podeszłam do tematu dość niechętnie. Po pierwsze, z tego co wiem, delfiny są podatne na infekcje, pochodzące od ludzi. Dlatego jakieś karaibskie pływania i całowania z delfinami w basenie w ogóle mnie nie pociągają, gdyż boję się, że to może im zaszkodzić. A po drugie: widziałam deliny dwa razy w ich naturalnym środowisku (na Filipinach i w Malezji) i wiem, że wcale nie są chętne do nawiązywania kontaktów, po prostu sobie płyną, chcą być wolne i szczęśliwie. Ile tych delfinów musiałoby być, żeby można było się nimi nacieszyć?! Reszta ekipy była bardziej zainteresowana tą atrakcją i powiedzmy, dałam się namówić… Na szkoleniu, dotyczącym zachowania w wodzie z delfinami, dowiedziałam się, że ssaków nie należy dotykać, należy unikać młodych delfinków i należy pływać w specyficzny sposób, tak żeby zainteresować zwierzę swoją osobą. Wtedy może nam poświęci trochę swojego cennego czasu. W każdej chwili mogła pojawić się ławica delfinów, która mogła się składać nawet z 200-300 ssaków, co sprawiało, że człowiek musiał być w gotowości cały czas. W jednym momencie pojawił się jakiś delfinek na horyzoncie, ale to było za mało, żeby wypuścić ok. 50 osób do wody. Stado delfinów nas nie zaszczyciło podczas tego rejsu. Czy żałuję? Hmmm… to mogłoby być ciekawe doświadczenie, ale nie lubię wtrącać się w czyjeś życie, tym bardziej życie delfina :D Uniknęłam też dodatkowego stresu w związku ze skokiem do lodowatej wody. I plus za uczciwość organizatora, bo nie ganiają jak oszalali po zatoce za małym delfinkiem i nie wrzucają ludzi do wody, w której gdzieś tam 50 m dalej mignie płetwa nie wiadomo kogo, czardżując za to 30 dolarów. W ramach „rekompensaty” ;) była możliwość wskoczenia do lekko zanurzonej siatki, która była rozpięta wzdłuż statku i łódź przyspieszała w przód i w tył. Łuki i Maciek skusili się na tę zabawę. Łuki nawet prawie stracił spodenki w okolicach jednej z pań, tuż przy jej głowie. My z Angie nie byłyśmy aż tak odważne i wygrzewałyśmy się na pokładzie oraz przygotowałyśmy materiał foto-video z tej kąpieli wielorybów. Na pokładzie grzało jak nie wiem, bo wieczorem spostrzegliśmy, że słońce nas spaliło mimo kilkukrotnego smarowania się krem 50 SPF.


Kąpiel wielorybów.jpg



A propos słowa „pokład” po angielsku. Wiadomo, to po prostu słówko „deck”, ale biorąc pod uwagę, że Kiwi (czyli potocznie, ale sympatycznie, pozytywnie: Nowozelandczycy) mówią zamiast „e” – „i”, to wychodzi nam wdzięczne słówko „dick” :D tak, tak, można było się trochę pośmiać. Mam małe problemy, żeby ich dobrze zrozumieć... Teen, zamiast ten, lift zamiast left. Trzeba się trochę wsłuchać.

Podczas rejsu jest również przystanek na jednej z wysepek. Trwa około 1h 15min i można się wychillować. Muszę przyznać, że w Nowej Zelandii wszystko jest bardzo dobrze przygotowane i przemyślane. Taki niemiecki Ordnung, ale bez nadęcia i całej tej otoczki. Oni wiedzą co i po co robią. Począwszy od wszystkich atrakcji, jak na przykład rejsy, po wyposażenie domków i pokoi hotelowych. Jest wszystko, czego się potrzebuje. Oni wiedzą jak uprzyjemnić pobyt w Kraju Kiwi i wyprzedzają nasze potrzeby. Szybko odpisują na maile i podczas naszego całego pobytu nie było ani jednej sytuacji stresującej.


plaża idealna na odpoczynek.JPG



taki tam ptak.JPG



Wieczór spędziliśmy w domku nad oceanem. Nie bez powodu hotel ma ocenę 9.5 na bookingu. W tak pięknie położonym miejscu jeszcze chyba nie spałam. No może w Tajlandii, ale tam niestety było trochę śmieci na plaży. Miejscówkę Golden Sand Beachfront Apartaments polecam z czystym sumieniem. Jestem tym miejscem oczarowana - zachód słońca nad oceanem...

Powieki mi już opadały w trakcie pisania relacji, ale nagle usłyszałam: „Aguś, chodź prędko!!!”. Otóż z oceanu wynurzyło się zwierzę i wskoczyło na palmę. Poszliśmy tropić tego stwora. Był to taki lemur, ale z głową świni. Trochę go poobserwowaliśmy, ale później stwierdziliśmy, że nie będziemy go straszyć. W kolejnych dniach dowiedzieliśmy się, że to niekoniecznie był słodki lemurek, ale to mógł być też opos, który jest nowozelandzkim szkodnikiem, ponieważ żywi się kiwi. Mam nadzieję, że to było jednak jakieś miłe zwierzątko.


kolacja nad oceanem.jpg



zachód słońca.jpg



zakończenie dnia.jpg



prawdopodobnie największy wróg kiwi.jpg



dzisiejsza trasa.JPG

20.02
Może ktoś z Was oglądał kiedyś odcinek Top Gear, w którym Jeremy Clarkson ściga się z James’em na północnej wyspie Nowej Zelandii. Jeden z nich płynie katamaranem wzdłuż wybrzeża, a drugi mknie Toyotą Corollą. Ja z tego odcinka zapamiętałam oczywiście morderczą walkę z żywiołem na katamaranie, ciekawy wybór samochodu (prawda jest taka, że nie jestem zbyt dużą fanką marki, choć już może trochę mniej radykalnie niż kiedyś) oraz… 90 MILE BEACH. Jest to plaża, która ma prawie 90 kilometrów długości. Tak, tak, kilometrów, a nie mil. „Miles” po prostu brzmi lepiej niż „kilometers”. I jest drogą w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ jeżdżą po niej autobusy, samochody, generalnie wszystkie środki transportu kołowego ;P Myślę, że mało kto odmówi sobie przejażdżki po takiej plaży. My, mimo zaleceń wypożyczalni samochodów, że na plażę nie można wjeżdżać, nie mogliśmy się powstrzymać i oczywiście zapomnieliśmy o tym zakazie. Mieliśmy odpowiedni samochód z napędem 4x4, co pozwoliło poszaleć w granicach zdrowego rozsądku. Nasza Toyota Rav4 dała radę. Jest to całkiem przyzwoity samochód, bo przestronny w środku, wygodny, plus za niebieski kolor (no przecież jestem kobietą!) i ogólnie jestem zdziwiona, że ten koncern wypuścił taki całkiem sensowny model. Minus za brak nawiewu/klimy z tyłu, przed siedzeniami pasażerów. Niestety trafiliśmy na przypływ i woda zbliżała się niebezpiecznie blisko furki, więc każdy obowiązkowo ma nakręcony filmik jak robi zryw i mknie po plaży, a po tym opuściliśmy tę piękną trasę. W ostatnim dniu Nowa Zelandia żegnała nas deszczem, co też napawało nas wątpliwościami jak auto sobie poradzi z mokrym piaskiem (jakbyśmy mieli jakiekolwiek doświadczenie z suchym!).


90 mile beach.jpg



niebieska strzała odjeżdża.jpg



Kolejny punkt to był Cape Reinga, czyli miejsce, gdzie Ocean Spokojny (zwany również Pacyfikiem lub Oceanem Wielkim - jakby ktoś potrzebował do Milionerów :P) łączy się z Morzem Tasmańskim. Dla mnie to miejsce miało jakiś taki charakter trochę mistyczny, trochę metaforyczny. Fale Morza Tasmańskiego - takie żywiołowe, energiczne, wzburzone wpadały do spokojnych, delikatnych wód Pacyfiku. Coś jak katharsis, spowiedź, oczyszczenie… Jest w tym miejscu jakaś energia, dla której warto się tutaj pofatygować. Nie jest to miejsce leżące na stałej turystycznej trasie, ponieważ jest to przylądek, do którego trzeba specjalnie dojechać, ale gdybym miała podjąć drugi raz tę decyzję: „jechać czy nie jechać?” to zdecydowanie jechać. Auto zostawia się na bezpłatnym parkingu i jest podejście 10-15 minutowe, które można zrobić w japonkach. Oczywiście niektórzy zakładają trekingi, ale biorąc pod uwagę, że jest to asfaltowa droga, uważam to za zbyteczne. Poza tym ja szłam w japonkach i da się (no tak, challenge accepted ;))


te zielenie!.jpg



Cape Reinga.jpg



Cape Reinga2.jpg



Cape Reinga3.jpg



Cape Reinga4.JPG



Cape Reinga5.JPG



granica morze-ocean.JPG



granica morze-ocean2.JPG



Zmierzając w stronę Auckland, zahaczyliśmy jeszcze o Waipoua Forest. Co ciekawe, przed wejściem do lasu należy wyczyścić specjalną szczotką buty i je zdezynfekować. Właściwie przed wyjściem też. I tu znowu punkt dla Kiwi, bo oni naprawdę wiedzą, co robią i postępują z głową, tak aby piękna przyroda nie ucierpiała. A mają, co chronić! W lesie przepiękne, stare drzewa - magia jak z Tolkiena :) Byliśmy też na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie widokowym - ot co, drewniana wieża i w sumie tyle. Był również znak KIWI ZONE (ale nie Nowozelandczyków, tylko ptaków;P) i Maciek oczywiście sie zapalił i chciał je tropić, ale reszta ekipy nie była już taka chętna. Chyba kiwi są dość bystre i jako nocne zwierzęta raczej nie pokażą się w dzień. Maciek jednak miał nadzieję na sukces, a my ją zgasiliśmy.


stacja czyszczenia butów.JPG



olbrzym.JPG



Kiwi Zone.jpg



Wieczorem dojechaliśmy do Auckland i poszliśmy na spacer w miasto, z czego nie byłam do końca zadowolona, bo zmęczenie dawało się we znaki. Panorama Auckland robi ogromne wrażenie nocą i wabi do swego wnętrza. A wnętrze jak to wnętrze, mnie jakoś bardzo nie urzekło, ale tak jak już napisałam - byłam zmęczona i ogólnie na „nie”. Miasto późnym wieczorem żyje, sporo ludzi na ulicach po wpływem, ale żeby znaleźć knajpkę z jedzeniem, to jest już problem. Porzuciliśmy poszukiwania, wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy do McDrive’a ;)


Auckland.jpg



W nocy przyjazd do hotelu Ibis przy lotnisku i trochę nerwów i spięć między nami z powodu otrzymanego maila z hotelu na Wyspach Cooka. Okazało się, że zepsuł się system i mają za dużo rezerwacji. Dla nas zarezerwowanego domku nie ma. Dodatkowo maile napisane pokątnym angielskim. Takie chyba z google translate albo nie, z jakiegoś gorszego translatora. Pisze do nas Karyn. Łuki uważa, że to jakaś Rosjanka nie znająca angielskiego, a mnie się wydaję, że to jakaś maoryska nastolatka. Czas pokaże, kto miał rację ;)Kilka słów, podsumowujących Nową Zelandię
Czy warto jechać na koniec świata, żeby zobaczyć zielone pastwiska z owcami i różnorodne lasy, a do tego wydać sporo kasy, bo nie jest to najtańszy kraj? WARTO! Ceny są do przełknięcia, bywałam w droższych miejscach, a tak ładnie nie było. Tutejsza przyroda, atmosfera luzu oraz przyjaźni ludzie to tylko niektóre zalety z całego ich mnóstwa. Kolejny plus, niesamowicie istotny, dla mnie to brak komarów i w ogóle dużej ilości insektów. Na pewno chcielibyśmy powrócić do Nowej Zelandii, przede wszystkim, żeby zwiedzić wyspę południową, która podobno całkowicie się różni od północnej. W każdym z opisanych wyżej miejsc można spędzić kilka dni. To było ekspresowe tempo, ale do zrobienia i nie byliśmy jakoś skrajnie wykończeni. To, co mnie męczyło najbardziej podczas całej podróży to nie ta spora ilość lotów, ale codzienna zmiana hoteli. Jest to jednak niezbędne, jeśli chce się zobaczyć jak najwięcej.

W weekend Wyspy Cooka! :)21.02/20.02
Rano szybkie śniadanie kontynentalne w Ibisie. Dżem, nutella, tosty, kawa, herbata. Generalnie standard. Mężczyźni pojechali oddać samochód. Trochę się martwiliśmy, bo przy czterech osobach i kilku dniach spędzonych w aucie, to się robi jednak brudno w samochodzie. Mimo dbania o pojazd i trzepania rzeczy, to piasek z plaży zawsze się dostanie do środka, a w naszym nie było dywaników na podłodze, co znacznie utrudniło pozbycie się rozgardiaszu. Na szczęście nikt z wypożyczalni nie robił problemów.

Ogromnym plusem hotelu Ibis jest możliwość pójścia pieszo na lotnisko. Idzie się ok. 10 minut, zatem spacer z bagażem o normalnych gabarytach jak najbardziej realny.


tablica odlotów.JPG



Gandalf nas żegna.JPG



Z Auckland na Rarotongę lecieliśmy Air New Zeland 777-200, wyczarterowanym od Singapore Airlines. Lekki niepokój poczułam jak zobaczyłam, że jest to, mówiąc delikatnie, wiekowy samolot. Lot trwał ponad 3h i pamiętam z niego tyle, że na śniadanie dostaliśmy jedną z gorszych jajecznic z proszku w moim życiu. Jedzeniem Air New Zealand na pewno się nie popisało.
Najlepszym z całego lotu było przekroczenie linii zmiany daty. Dzięki temu 20 lutego możemy przeżyć ponownie. Pierwszy raz doświadczam tego zjawiska i jest to ekscytujące :D W trakcie lądowania podziwialiśmy przepiękne widoki z rajskimi wyspami w roli głównej. Kolejka do kontroli paszportowej była bardzo długa. Sama odprawa trochę męcząca. Oczywiście pojawiły się standardowe pytania, co tam wwozimy i po co przyjechaliśmy. Sami trochę drwiąco podeszliśmy do tematu, bo czy jest sens, żeby byli aż tak skrupulatni, skoro nikt raczej nie przyjeżdża na Wyspy Cooka w celu nielegalnego zostania tam ;) Poza tym ta drobiazgowość polegała jedynie na wielu pytaniach, bo jak ktoś się przyznał do posiadania butów trekkingowych lub namiotu, to tylko oglądali przedmioty i nic więcej z nimi nie robili. Żadnego ultrafioletu, ani testów na obecność komórek, nic takiego. Przed kontrolą można zrobić zakupy alkoholowe w sklepie wolnocłowym taniej niż na Rarotondze (wysokoprocentowe nawet dwukrotnie taniej - mąż mi kazał to napisać, bo uważa, że dla niektórych jest to szalenie ważne info). Stojąc w kolejce nie można było korzystać z telefonów komórkowych. Wiele osób jednak nie zważało na zakaz i te telefony trzymało w dłoniach. Ja i Angie próbowałyśmy połączyć się z netem, żeby ewentualnie zobaczyć, czy Karyn się odezwała, ale pan z obsługi wyjątkowo sobie nas upatrzył i nie pozwolił na kilkukrotne próby łamania prawa.


Kia Orana!.jpg



Lotnisko na Rarotondze.JPG



I w tym miejscu znowu wrócił stresik, bo czy w ogóle ktoś po nas przyjedzie i gdzie my będziemy mieszkać. Kilkoro Forumowiczów, których już wcześniej udało nam się spotkać, miało zabookowany pobyt w tym samym hotelu, więc wiedzieliśmy, że raczej ktoś po nich przyjedzie. Łuki podszedł do firmy przewozowej, powiedział w jakiej jesteśmy sytuacji i pani podzwoniła, podzwoniła, dogadała się z naszą Karyn i powiedziała, że zawiozą nas do innego hotelu, a jutro przyjedzie po nas busik i przetransportuje nas do właściwego lokum. Nie mieliśmy za bardzo innego wyjścia, musieliśmy się zgodzić. Przejazd kosztował 15 NZD od osoby (dla wcześniej umówionych lub 20 NZD dla spontanicznych przejazdów) i w naszym przypadku miał być odliczony od kosztu noclegów. Muszę przyznać, że jest to spora kwota za przejechanie trasy zajmującej kilkanaście minut, ale cóż, z czegoś tubylcy muszą żyć. Wszystkie przedstawicielki płci pięknej dostały wieńce z kwiatów na szyję i były zadowolone :D


zdjęcie przydrożne.jpg



W drodze do hotelu.jpg



Hotel Club Raro Resort był całkiem fajny, może bez fajerwerków, ale na pewno jedna z rozsądniejszych opcji pt. „stosunek jakości do ceny”. Wejście do pokoju było od strony basenu, basen w sam raz, restauracja hotelowa ok (pyszny fish burger) i kury, które chodzą po drzewach. I malutkie kurczaki też :) Metrowa plaża (był przypływ) zbudowana ze skalnych formacji wyglądających jak z paleolitu. Nie znam się na skałach i kamieniach, ale wyglądały przepięknie.



Dodaj Komentarz

Komentarze (24)

miriam 26 marca 2019 21:40 Odpowiedz
Czuję,że choć mężowie z zasady rzadko miewają rację to twój @farmer tym razem miał ,namawiając cię do tego debiutu ;)
zennnek 26 marca 2019 21:49 Odpowiedz
Bardzo przyjemnie się czyta.Czekam na c.d.
sudoku 26 marca 2019 22:07 Odpowiedz
miriam napisał:Czuję,że choć mężowie z zasady rzadko miewają rację to twój @farmer tym razem miał ,namawiając cię do tego debiutu ;)Jako mąż mam nieco odmienne odczucia co do tej zasady ;)
regulartraveler 26 marca 2019 22:18 Odpowiedz
Wow! Dziękuję za miłe słowa! Chcialam Hong Kong wrzucić dopiero w weekend, ale zmotywowaliście mnie i lecimy dalej :)
tropikey 26 marca 2019 22:21 Odpowiedz
Hong Kongu nigdy za wiele :D Dawaj prędko! Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
firley7 26 marca 2019 22:44 Odpowiedz
Fajnie, że nie muszę czekać z czytaniem do weekendu.Zapowiada się ciekawa relacja :)
ewaolivka 27 marca 2019 18:38 Odpowiedz
Świetny tekst; lekki, wesoły i treściwy!
tropikey 27 marca 2019 21:16 Odpowiedz
Na Victoria Peak ludzie "latają" dronami, ale nie przy głównym punkcie widokowym, tylko na bezpłatnych, które są wzdłuż Lugard Road (swoją drogą, jeden z nich, jest moim zdaniem o wiele lepszy od tego płatnego).A Jerzego Urbana wśród mnichów na schodach wypatrzyliscie? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
regulartraveler 27 marca 2019 21:37 Odpowiedz
Zrobił się miszmasz ze zdjęciami. :( dodało się zupełnie nie tak, jak miało. Mała legenda do zdjęć w kolejności dodania. Może się komuś przyda. Pierwsze zdjęcia dotyczą 13.02. z,y,w,v,u - Quarry Bay (Monster Building)t,s, - fotki zrobione na promier,q,p - promenadao,n,k,j,i,h,g,f,e - droga do Wielkiego Buddy, Budda we własnej osobie oraz klasztord - rozkład jazdy, przystanek przy kolejce gondolowej, kierunek lotniskoKolejne zdjęcia dotyczą 12.02.z -mapka dojścia do Klasztoru 10k Buddówy,x,w,v,u - Klasztor t,s,r - Nan Lianq - wieżowce widziane z Nan Lianp - menu restauracji Tim Ho Wano,n - Wzgórze Wiktoriim,l,k,j,i - Hong Kong nocą
miau-miaukovski 28 marca 2019 17:45 Odpowiedz
miodzio relacja, czekamy na więcej:> takie wisienki lubię, tylko jedna uwaga (no bo jak to tak bez krztyny narzekania?;d) - odrobinę więcej odstępów / wcięć w tekście, żeby łatwiej się czytało, to już będzie super fest. pzdr!
krzysiekk86 29 marca 2019 05:08 Odpowiedz
regulartraveler napisał:Hej, czy ktoś może mi pomóc w kwestii dodawania zdjęć? Najpierw dodałam dzień12 lutego, później poszły zdjęcia do tego. A później dodałam post z 13 lutego i załadowałam zdjęcia do tego dnia. Na podglądach było spoko, a teraz ostatecznie są wszystkie zdjęcia nie po kolei pod ostatnim postem. Nie wiem o co chodzi. Można to jakoś zmienić, edytować?Po dodaniu zdjęć, pojawia się okienko z nazwą załącznika i przyciskiem umieść w tekście. Wtedy każde ze zdjęć można wstawić w dowolnym momencie tekstu. W przeciwnym razie wszystkie załączniki pojawiają się na końcu chyba w kolejności odwrotnej do dodawnia.
p-wl 29 marca 2019 21:06 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, z lekką narracją.Drobna uwaga: "także" (pisane jako jedno słowo) oznacza "również", a nie "więc", "zatem". Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
katka256 30 marca 2019 11:37 Odpowiedz
p.wl napisał:Bardzo fajna relacja, z lekką narracją.Drobna uwaga: "także" (pisane jako jedno słowo) oznacza "również", a nie "więc", "zatem". Sent from my SM-G950FD using Tapatalkto samo miałam napisać, bo aż razihttps://polszczyzna.pl/takze-czy-tak-ze/a ogólnie fajnie się czyta
regulartraveler 11 kwietnia 2019 11:20 Odpowiedz
Kilka słów, podsumowujących Nową ZelandięCzy warto jechać na koniec świata, żeby zobaczyć zielone pastwiska z owcami i różnorodne lasy, a do tego wydać sporo kasy, bo nie jest to najtańszy kraj? WARTO! Ceny są do przełknięcia, bywałam w droższych miejscach, a tak ładnie nie było. Tutejsza przyroda, atmosfera luzu oraz przyjaźni ludzie to tylko niektóre zalety z całego ich mnóstwa. Kolejny plus, niesamowicie istotny, dla mnie to brak komarów i w ogóle dużej ilości insektów. Na pewno chcielibyśmy powrócić do Nowej Zelandii, przede wszystkim, żeby zwiedzić wyspę południową, która podobno całkowicie się różni od północnej. W każdym z opisanych wyżej miejsc można spędzić kilka dni. To było ekspresowe tempo, ale do zrobienia i nie byliśmy jakoś skrajnie wykończeni. To, co mnie męczyło najbardziej podczas całej podróży to nie ta spora ilość lotów, ale codzienna zmiana hoteli. Jest to jednak niezbędne, jeśli chce się zobaczyć jak najwięcej.W weekend Wyspy Cooka! :)
zloty 22 kwietnia 2019 11:27 Odpowiedz
Super się czyta! Tym bardziej, że robiliśmy to niemalże równolegle spotykając się m.in. w HKG po przylocie i potem na Raro :) Pozdrawiamy!
tropikey 22 kwietnia 2019 11:36 Odpowiedz
Troszkę czepialstwa:"Mnóstwo sklepików i straganów z tendencyjnymi, acz w miarę dobrze wykonanymi pamiątkami"Czy owe pamiątki nie były raczej tandetne :D ?Jeśli jednak były tendencyjne, to ciekaw jestem, w czym się to przejawiało :DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
regulartraveler 22 kwietnia 2019 19:41 Odpowiedz
Złoty napisał:Super się czyta! Tym bardziej, że robiliśmy to niemalże równolegle spotykając się m.in. w HKG po przylocie i potem na Raro :) Pozdrawiamy!Hej! Tak, pamiętamy Was i bardzo serdecznie pozdrawiamy :) Cieszę się, że relacja Wam się podoba. Do zobaczenia w czasie następnych podróży! :)
tropikey 25 kwietnia 2019 20:45 Odpowiedz
Rozliczenie niczym u dawno tu niewidzianego kolegi @przemos74 :)Dziękujemy za jakże udaną "przejażdżkę" :D
przemos74 29 kwietnia 2019 15:53 Odpowiedz
Jestem, jestem i śledzę na bieżąco poczynania innych :) też robiłem tę trasę, tylko lekko mnie poniosło i zamiast wrócić przez LAX zostałem nieco dłużej w tym regionie (oczarowany pięknem Aitutaki) :)
e-prezes 13 maja 2019 00:25 Odpowiedz
regulartraveler napisał:Co ciekawe, na Rarotondze działa browar. Ważą piwo, ale nie mają własnych butelek i można napić się piwka w butelce np. Heinekena :D Ja nie próbowałam, ale usłyszałam opinię: „piwo jak piwo, niczego nie urywa” :D Wszystko jasne :) Można ten browar zwiedzać.Zasadniczo każdy można zwiedzać :) Piwo warzy się w wielu najdziwniejszych zakątkach świata i nawet nam bliższych rejonach (Bałkany) czy Afryka jest problem z butelkami zwrotnymi, więc piwo pakuje się w co jet dostępne. Większe browary mogą sobie pozwolić na puszkę.Przyjemnie się czytało, choć jak na raz to za dużo atrakcji dla mnie nowych.Koszty jedzenia akurat z własnego doświadczenia wiem, że robią różnicę w kosztach wyjazdu, tym bardziej, że nie jedliście chińskich zupek i konserw z Polski, ale jestem w stanie sobie to jakoś doliczyć do tych kosztów. Wyprawa warta odbycia!
baxsik10 16 maja 2019 10:50 Odpowiedz
To była świetna przygoda, pełna wrażeń, atrakcji, mnóstwa uśmiechu i śmiechu, dobrze na taki wyjazd mieć dobrą ekipę!!! :) polecam każdemu, kto się waha! Warto, choć raz przeżyć taką przygodę! Dobrze też mieć taką Agę - literatkę i takiego Maćka - reżysera
andrzej111 16 maja 2019 16:02 Odpowiedz
@regulartraveler , ta cena biletów RTW za osobę c.a. 2500PLN to jakaś specjalna promocja, czy źle interpretuję tabelke ?
regulartraveler 18 maja 2019 02:25 Odpowiedz
andrzej111 napisał:@regulartraveler , ta cena biletów RTW za osobę c.a. 2500PLN to jakaś specjalna promocja, czy źle interpretuję tabelke ?To był bardziej error fare, który pojawił się w czerwcu ubiegłego roku. Podaję link do posta na temat tych połączeń: londyn-rarotonga-wyspy-cooka-2375pln,232,129826&hilit=rarotonga
terratris 18 maja 2019 20:52 Odpowiedz
RTW mają niepowtarzalny klimat :)