Rozpoczyna się nowy dzień, a my bardzo się cieszymy, że poprzedni już za nami. Po zwiedzonym dwa miesiące wcześniej Lwowie, stolica Ukrainy dostaje od nas bardzo słabe noty. Z całodniowej przesiadki w Kijowie najlepiej zapamiętamy Muzeum Mikrominiatur i stację Arsenalną. Dolatujemy na miejsce. Przechodząc przez kontrolę graniczną czujemy podniecający dreszcz nadchodzącej przygody. Przygody, której zaplanowanie nigdy nie przysporzyło nam tak wielu zagwozdek i nie zajęło tak wiele czasu. Ta podróż była cytryną, a my musieliśmy wycisnąć z niej jak najwięcej. Musieliśmy wymyślić jak. Świątynie, festiwale, góry, brudna rzeka, slumsy, słonie, tygrysy, pola herbaciane, jak to wszystko połączyć? Wymyśliliśmy i właśnie ten plan zaczynamy realizować.
Dzień 1: New Delhi Dzień 2: Ooty, Coonoor Dzień 3: Coonoor, Coimbatore Dzień 4: Allapuzha, Munnar Dzień 5: Munnar Dzień 6: Munnar Dzień 7: Bombaj, Aurangabad Dzień 8: Ajanta Caves Dzień 9: Ellora Caves Dzień 10: Bombaj Dzień 11: Waranasi Dzień 12: Khajuraho Dzień 13: Agra Dzień 14: Chand Baori, Jaipur Dzień 15: New Delhi
Zbyt wiele miejsc i za intensywnie? Musimy sprawdzić czy się uda
:) Dla zorientowania wrzucam powierzchnię Indii w porównaniu do Europy.
Dzień 1
Nowoczesne wagony metra szybko zabierają nas do centrum - pierwsze zderzenie z rzeczywistością wcale nie jest zderzeniem z rzeczywistością. Ale drugie jest… Kto nigdy nie dał się oszukać podczas podróży, niech pierwszy rzuci kamieniem. Do tej pory rzucaliśmy kamieniami we wszystkie strony, ale teraz dajemy się naciąć na droższe bilety kolejowe. Temat ich zakupu na wszystkie połączenia mamy załatwiony, ale puenta jest taka, że na dworcu Paharganj można samodzielnie kupić bilety! Całość opisałem w odpowiednim dziale:
Pierwszy raz w życiu jedziemy tuk tukiem i pierwszy raz w życiu jedziemy rikszą. Pierwszy raz widzimy plątaninę kabli na słupach elektrycznych i pierwszy raz jemy tak ostre danie, że przegryzamy je cebulą. Pierwszy raz nie mamy ochoty głaskać żadnych psów i pierwszy raz widzimy osobę bez nóg czołgającą się po ulicy.
Pomimo tego, że stołeczne atrakcje wypadają blado przy perełkach z całego kraju, to należy stwierdzić, że mają rozmach skur… Może Jama Masjid zachwyca symetrią, może Czerwony Fort zadziwia rozmiarem, ale to w Akshardam Temple otwieramy buzię ze zdumienia i przyklejamy temu miejscu łatkę „must see”. Jedynemu w całym Delhi. Fanatycy symetrii i fraktali odnajdą się tu znakomicie. Na zachętę, aby się tam udać nie dodam żadnego swoje zdjęcia, bo nie da się takowego zrobić. Wszystko trzeba zostawić w depozycie. Strażnicy nie pozwolą wnieść nawet słuchawek czy kostki od ładowarki. Niczego co zapika. Największy problem mają podróżnicy o stalowych jajach. Poglądowa fota, z Google.
Zahaczmy o Lotus Temple. która wrażenie robi tylko z zewnątrz i zastanawiamy się dlaczego ludzie wzdychają na myśl o India Gate. Schodzimy na dół Agrasen ki Baoli i zmierzamy na lotnisko. Jeden buforowy dzień w Delhi wystarczy. Czujemy, że wywiązaliśmy się z obowiązków, bo dziesiątki hindusów mają z nami selfie. Teraz możemy lecieć dalej, na południe Indii.
Dzień 2
Jest środek nocy, więc cztery godziny przesypiamy na lotnisku w Coimbatore. Ruszamy do Mettupalayam, aby wsiąść do Toy Train. Jest to jedyne połączenie, na który nie mamy biletu (Wait List). Przed wycieczką czytałem, że trudno jest go dostać. Jednak za to, że na miejscu w jakiś sposób uda nam się ogarnąć bilet, dałbym sobie wtedy rękę uciąć. I wiecie co? Dokładnie. Tutaj jest miejsce na cytat z „Chłopaki nie płaczą”. Na stacji panuje ogromny chaos, a jedna, biedna Pani z wydrukowanymi listami próbuje go opanować. Raz za razem chodzi w tę i z powrotem, w kółko nakazując Hindusom pozostawanie na swoich miejscach bądź przesiadkę na te właściwe. Otacza ją chmara ludzi włącznie z nami. Gdy w końcu udaje nam się do niej dopchać, słyszymy kompletnie niezrozumiałą odpowiedź i dalej nie wiemy co się dzieje, ani co mamy dalej robić. Po kilkunastu minutach uświadamiamy sobie, że pociąg jest naprawdę wypełniony po brzegi i każdy skrupulatnie siedzi na swoim miejscu, usadzony uprzednio przez Panią konduktorkę. Jednak od samego początku, starszy Pan widząc, że jesteśmy jedynymi turystami na peronie, uspokajał nas gestem mówiącym: „spokojnie Panie kierowniku, ja to z nią załatwię”. Nic nie załatwił. Ale pieniądze i tak chciał. Pani konduktor mówi nam, że nie ma żadnego wolnego miejsca, nie wsiądziemy i koniec kropka. Wiemy, że normalnego biletu jednak nie kupimy. Pani konduktor ucina mi lewą rękę. Uświadamiamy sobie, że nasz awaryjny plan wskoczenia na platformę z tyłu wagonu legł w gruzach. Na końcu każdego wagonu stoi pracownik, aby takim planom zapobiegać. Próbujemy gdzieś się wcisnąć, ale fizycznie nigdzie się nie zmieścimy. Wszyscy grzeczniutko, jak na wycieczce szkolnej siedzą na swoich miejscach. Wygląda na to, że chaos umiejscowieniem pasażerów został zażegnany i pociąg ruszy lada chwila. Nie możemy pogodzić się z myślą, że pociąg ruszy bez nas, a my tak po prostu zostaniemy na tym peronie. Zagadujemy do jakiejś rodziny czy po prostu możemy sobie przy nich stanąć
:D W odpowiedzi dostajemy kilka ogromnych uśmiechów i zielone światło. Wchodzimy do wagonu i kucamy żeby nie rzucać się w oczy Pani konduktor. Kamuflaż nie idzie nam najlepiej, gdyż wszyscy się na nas patrzą, coś tam zagadują, a nam sekundy dłużą się niemiłosiernie. Pociągu! I tak masz już pół godziny opóźnienia, no jedź żesz w końcu! Widać, że wszyscy mają z nas niezły ubaw, lecz w naszych głowach są zupełnie inne emocje. Wtem ruszamy. Zwycięstwo! Kółka pociągu kręcą się, wtedy zauważa nas Pani konduktor, dostajemy mandat, ale nic nas już nie obchodzi! Nie zostajemy wyrzuceni i jedziemy dalej! 325 rupii na osobę to najprzyjemniejszy mandat jaki prawdopodobnie będzie nam dane kiedykolwiek w życiu dostać. A ile trzeba się na niego napracować!
Nilgiri Mountain Railway jest najbardziej stromą trasą kolejową w Azji. Ma 111 lat, zawiera ponad sto mostów i wznosi się z 326 na 2203 metry na odcinku 46 kilometrów. Za każdym razem, gdy wjeżdżamy do tunelu, Hindusi gwiżdżąc i wiwatując rozkręcają imprezę na nowo. Dowiadujemy się, że jadąc na gapę odwalamy niezły szajs, ale nikomu to w sumie nie przeszkadza. Bilety na ten pociąg wyprzedają się 3-4 miesiące wcześniej, a ostatnie bilety zostały nabyte w kasie po przestaniu w nocy dziewięciu godzin w kolejce. Śmieją się z nas, bo przelecieliśmy w najgorszym dla turystów okresie, czyli najcieplejszym. Pomimo pierwszych, dłuższych rozmów z lokalsami i zdumienia ogromu otaczających nas wzniesień, podróż strasznie się dłuży. Dostrzegamy coś czego nie dostrzegliśmy w Delhi, otóż: jak oni śmiesznie kiwają głowami! Dodatkowo mamy jednostronne problemy w komunikacji. Pomimo tego, iż prawie każdy mówi po angielsku to naprawdę, trudno ich zrozumieć. Męczyliście się kiedyś słuchając Korwina? To tutaj jest znacznie gorzej. Ci co nie znają skali problemu mogą ją sobie zobrazować pierwszymi, lepszymi filmikami:
46 kilometrów pokonujemy w ponad 5 godzin. Korzystając z reszty dnia jedziemy do Tea Park, Botanical Garden oraz The Tea Factory and The Tea Museum. Drugie miejsce jest niezwykle ciekawe ze względu na to, że kompletnie niczego się tam nie dowiedzieliśmy. Tak jak herbata sunie na taśmach, tak my suniemy sprawnie wyznaczoną trasą wraz z rzeszą hindusów. Nie ma nikogo, kto by nam cokolwiek wyjaśnił. 15 minut, szybka herbatka i po zabawie.
Na noc cofamy się do Coonoor, gdzie ponad 30 minut męczymy się ze znalezieniem noclegu. Okazuje się, że jest sezon urlopowy dla lokalsów i w większości hoteli wszystkie pokoje są zajęte. Nieco przepłacamy, ale licznik zrobionych z nami selfie przekroczył 1000, więc dziś znów możemy spać spokojnie.
Dzień 3
Wstajemy wcześnie rano żeby uniknąć tłumów na Lamb’s Rock, Lady Canning’s Seat czy Dolphin Nose. Zakochujemy się w tuk-tukach. Szybko, zwrotnie, tanio, przewiewnie i czuć bliskość miejsc, obok, których się przejeżdża.
Czy w oddali widać smog? Zastanawiamy się nad tym. Na sam koniec spotykamy Marka Mostowiaka.
Wracamy z powrotem do miasta i udajemy się do Sims Park. Ogólnie parki w Indiach, to jedyne miejsca, w których jest naprawdę relatywnie czysto. Już od pierwszego dnia trzeba się przyzwyczaić do wszelkiego brudu na ulicy i nieprzyjemnych zapachów. Dodatkowo, znacząco trzeba obniżyć swoje standardy higieniczne, bo trudno będzie coś zjeść. Jednak trzeba przyznać, że tutaj na południu jest po prostu czyściej. Dostrzegamy wiele plakatów czy znaków głoszących ekologiczne hasła typu: „Plastic – Earth cholesterol”. Po Sims Park ruszamy do High Field Tea Estate.
Pietrucha napisał:Coś nam ten arbuz nie podchodzi i zauważamy, że ten pyszny owoc zostaje posypywany… solą. Druga porcja bez soli smakuje o wiele lepiej. Stajemy w kolejce do stoiska z automatem robiącym napoje gazowane o różnych smakach. Klient przed nami zamawia napój a’la Fanta, bierze solniczkę w dłoń i solą doprawia… co tam się wyprawia
:D Nie chodzi o preferencje smakowe, tylko prostą chemię: sól zatrzymuje wodę w organizmie, tak zapobiegają odwodnieniu.
Zacna relacja.
:)Najlepszym komplementem niech będzie to, że po jej przeczytaniu prawie nabrałem ochoty, żeby tam ponownie jechać. Na szczęście:1. Prawie.2. Zaraz mi przeszło.W Indiach byłem zaledwie ok. 50 godzin, a wystarczyło, żebym nabrał takiej awersji, że nie mam zamiaru dawać im drugiej szansy. Przynajmniej w najbliższym czasie. Nasze wrażenia, po odwiedzeniu Taj Mahal świetnie wyraziła moja Najdroższa: "Perła w kupie gnoju."No, ale to takie moje przemyślenia. Najważniejsze, że Wam się podobało.Pisałem już, że relacja zacna?
;)
Dzięki ☺️marcinsss napisał:"Perła w kupie gnoju."Lepiej bym tego nie ujął ? chociaż zgaduję, że przez 50h byłeś w samych zatłoczonych miejscach, więc nie dziwne, że na brałeś negatywnego przekonania. marcinsss napisał:Najważniejsze, że Wam się podobało.Może to wynika z tego, że jeszcze mało świata widzieliśmy, aczkolwiek staram się pisać tak, żeby nie pominąć żadnych minusów, bo to ich brakuje w internecie. Na forum jest relacja z Ladakh i to tam koniecznie będę chciał kiedyś polecieć ☺️
Analizując wasze koszty 15 dniowego pobytu nie sposób nie zgodzić się z iście budżetowym wyjazdem. Kwota 310 zł czyli ok 5500 inr na życie i napoje to ok 350 inr dziennie. Osobiście jak byłem w tym roku na wiosnę to same moje skromne wydatki dzienne na życie oscylowały ok 1000 inr i wcale za tę kwotę nie pożyłem. Tak tak wiem ,że za 100 inr na ulicy można solidnie pojeść a za 300 w restauracji poszaleć. Już wiem,
:D lubie piwo i to właśnie tam kosztuje krocie, butelka /puszka/ w sklepie 150 a w knajpie 250 inr Wystarczy w upale 2 w sklepie i 1 po obiadku i budżet się wali.
@Pietrucha No Ladakh to jest właśnie jedyne miejsce w Indiach, które jeszcze mnie ciągnie. Może dlatego, że (podobno) ma bardzo mało wspólnego z tym wszystkim, z czym kojarzą mi się Indie.
;)
Dzień 1: New Delhi
Dzień 2: Ooty, Coonoor
Dzień 3: Coonoor, Coimbatore
Dzień 4: Allapuzha, Munnar
Dzień 5: Munnar
Dzień 6: Munnar
Dzień 7: Bombaj, Aurangabad
Dzień 8: Ajanta Caves
Dzień 9: Ellora Caves
Dzień 10: Bombaj
Dzień 11: Waranasi
Dzień 12: Khajuraho
Dzień 13: Agra
Dzień 14: Chand Baori, Jaipur
Dzień 15: New Delhi
Zbyt wiele miejsc i za intensywnie? Musimy sprawdzić czy się uda :) Dla zorientowania wrzucam powierzchnię Indii w porównaniu do Europy.
Dzień 1
Nowoczesne wagony metra szybko zabierają nas do centrum - pierwsze zderzenie z rzeczywistością wcale nie jest zderzeniem z rzeczywistością. Ale drugie jest… Kto nigdy nie dał się oszukać podczas podróży, niech pierwszy rzuci kamieniem. Do tej pory rzucaliśmy kamieniami we wszystkie strony, ale teraz dajemy się naciąć na droższe bilety kolejowe. Temat ich zakupu na wszystkie połączenia mamy załatwiony, ale puenta jest taka, że na dworcu Paharganj można samodzielnie kupić bilety! Całość opisałem w odpowiednim dziale:
pociagi-w-indiach,1099,18101?start=140#p1210340
Pierwszy raz w życiu jedziemy tuk tukiem i pierwszy raz w życiu jedziemy rikszą. Pierwszy raz widzimy plątaninę kabli na słupach elektrycznych i pierwszy raz jemy tak ostre danie, że przegryzamy je cebulą. Pierwszy raz nie mamy ochoty głaskać żadnych psów i pierwszy raz widzimy osobę bez nóg czołgającą się po ulicy.
Pomimo tego, że stołeczne atrakcje wypadają blado przy perełkach z całego kraju, to należy stwierdzić, że mają rozmach skur… Może Jama Masjid zachwyca symetrią, może Czerwony Fort zadziwia rozmiarem, ale to w Akshardam Temple otwieramy buzię ze zdumienia i przyklejamy temu miejscu łatkę „must see”. Jedynemu w całym Delhi. Fanatycy symetrii i fraktali odnajdą się tu znakomicie. Na zachętę, aby się tam udać nie dodam żadnego swoje zdjęcia, bo nie da się takowego zrobić. Wszystko trzeba zostawić w depozycie. Strażnicy nie pozwolą wnieść nawet słuchawek czy kostki od ładowarki. Niczego co zapika. Największy problem mają podróżnicy o stalowych jajach. Poglądowa fota, z Google.
Zahaczmy o Lotus Temple. która wrażenie robi tylko z zewnątrz i zastanawiamy się dlaczego ludzie wzdychają na myśl o India Gate. Schodzimy na dół Agrasen ki Baoli i zmierzamy na lotnisko. Jeden buforowy dzień w Delhi wystarczy. Czujemy, że wywiązaliśmy się z obowiązków, bo dziesiątki hindusów mają z nami selfie. Teraz możemy lecieć dalej, na południe Indii.
Dzień 2
Jest środek nocy, więc cztery godziny przesypiamy na lotnisku w Coimbatore. Ruszamy do Mettupalayam, aby wsiąść do Toy Train. Jest to jedyne połączenie, na który nie mamy biletu (Wait List). Przed wycieczką czytałem, że trudno jest go dostać. Jednak za to, że na miejscu w jakiś sposób uda nam się ogarnąć bilet, dałbym sobie wtedy rękę uciąć. I wiecie co? Dokładnie. Tutaj jest miejsce na cytat z „Chłopaki nie płaczą”. Na stacji panuje ogromny chaos, a jedna, biedna Pani z wydrukowanymi listami próbuje go opanować. Raz za razem chodzi w tę i z powrotem, w kółko nakazując Hindusom pozostawanie na swoich miejscach bądź przesiadkę na te właściwe. Otacza ją chmara ludzi włącznie z nami. Gdy w końcu udaje nam się do niej dopchać, słyszymy kompletnie niezrozumiałą odpowiedź i dalej nie wiemy co się dzieje, ani co mamy dalej robić. Po kilkunastu minutach uświadamiamy sobie, że pociąg jest naprawdę wypełniony po brzegi i każdy skrupulatnie siedzi na swoim miejscu, usadzony uprzednio przez Panią konduktorkę. Jednak od samego początku, starszy Pan widząc, że jesteśmy jedynymi turystami na peronie, uspokajał nas gestem mówiącym: „spokojnie Panie kierowniku, ja to z nią załatwię”. Nic nie załatwił. Ale pieniądze i tak chciał. Pani konduktor mówi nam, że nie ma żadnego wolnego miejsca, nie wsiądziemy i koniec kropka. Wiemy, że normalnego biletu jednak nie kupimy. Pani konduktor ucina mi lewą rękę. Uświadamiamy sobie, że nasz awaryjny plan wskoczenia na platformę z tyłu wagonu legł w gruzach. Na końcu każdego wagonu stoi pracownik, aby takim planom zapobiegać. Próbujemy gdzieś się wcisnąć, ale fizycznie nigdzie się nie zmieścimy. Wszyscy grzeczniutko, jak na wycieczce szkolnej siedzą na swoich miejscach. Wygląda na to, że chaos umiejscowieniem pasażerów został zażegnany i pociąg ruszy lada chwila. Nie możemy pogodzić się z myślą, że pociąg ruszy bez nas, a my tak po prostu zostaniemy na tym peronie. Zagadujemy do jakiejś rodziny czy po prostu możemy sobie przy nich stanąć :D W odpowiedzi dostajemy kilka ogromnych uśmiechów i zielone światło. Wchodzimy do wagonu i kucamy żeby nie rzucać się w oczy Pani konduktor. Kamuflaż nie idzie nam najlepiej, gdyż wszyscy się na nas patrzą, coś tam zagadują, a nam sekundy dłużą się niemiłosiernie. Pociągu! I tak masz już pół godziny opóźnienia, no jedź żesz w końcu! Widać, że wszyscy mają z nas niezły ubaw, lecz w naszych głowach są zupełnie inne emocje. Wtem ruszamy. Zwycięstwo! Kółka pociągu kręcą się, wtedy zauważa nas Pani konduktor, dostajemy mandat, ale nic nas już nie obchodzi! Nie zostajemy wyrzuceni i jedziemy dalej! 325 rupii na osobę to najprzyjemniejszy mandat jaki prawdopodobnie będzie nam dane kiedykolwiek w życiu dostać. A ile trzeba się na niego napracować!
Nilgiri Mountain Railway jest najbardziej stromą trasą kolejową w Azji. Ma 111 lat, zawiera ponad sto mostów i wznosi się z 326 na 2203 metry na odcinku 46 kilometrów. Za każdym razem, gdy wjeżdżamy do tunelu, Hindusi gwiżdżąc i wiwatując rozkręcają imprezę na nowo. Dowiadujemy się, że jadąc na gapę odwalamy niezły szajs, ale nikomu to w sumie nie przeszkadza. Bilety na ten pociąg wyprzedają się 3-4 miesiące wcześniej, a ostatnie bilety zostały nabyte w kasie po przestaniu w nocy dziewięciu godzin w kolejce. Śmieją się z nas, bo przelecieliśmy w najgorszym dla turystów okresie, czyli najcieplejszym. Pomimo pierwszych, dłuższych rozmów z lokalsami i zdumienia ogromu otaczających nas wzniesień, podróż strasznie się dłuży. Dostrzegamy coś czego nie dostrzegliśmy w Delhi, otóż: jak oni śmiesznie kiwają głowami! Dodatkowo mamy jednostronne problemy w komunikacji. Pomimo tego, iż prawie każdy mówi po angielsku to naprawdę, trudno ich zrozumieć. Męczyliście się kiedyś słuchając Korwina? To tutaj jest znacznie gorzej. Ci co nie znają skali problemu mogą ją sobie zobrazować pierwszymi, lepszymi filmikami:
https://www.youtube.com/watch?v=lOd2hvTgvkY
https://www.youtube.com/watch?v=yqjtZyF8xE8
46 kilometrów pokonujemy w ponad 5 godzin. Korzystając z reszty dnia jedziemy do Tea Park, Botanical Garden oraz The Tea Factory and The Tea Museum. Drugie miejsce jest niezwykle ciekawe ze względu na to, że kompletnie niczego się tam nie dowiedzieliśmy. Tak jak herbata sunie na taśmach, tak my suniemy sprawnie wyznaczoną trasą wraz z rzeszą hindusów. Nie ma nikogo, kto by nam cokolwiek wyjaśnił. 15 minut, szybka herbatka i po zabawie.
Na noc cofamy się do Coonoor, gdzie ponad 30 minut męczymy się ze znalezieniem noclegu. Okazuje się, że jest sezon urlopowy dla lokalsów i w większości hoteli wszystkie pokoje są zajęte. Nieco przepłacamy, ale licznik zrobionych z nami selfie przekroczył 1000, więc dziś znów możemy spać spokojnie.
Dzień 3
Wstajemy wcześnie rano żeby uniknąć tłumów na Lamb’s Rock, Lady Canning’s Seat czy Dolphin Nose. Zakochujemy się w tuk-tukach. Szybko, zwrotnie, tanio, przewiewnie i czuć bliskość miejsc, obok, których się przejeżdża.
Czy w oddali widać smog? Zastanawiamy się nad tym. Na sam koniec spotykamy Marka Mostowiaka.
Wracamy z powrotem do miasta i udajemy się do Sims Park. Ogólnie parki w Indiach, to jedyne miejsca, w których jest naprawdę relatywnie czysto. Już od pierwszego dnia trzeba się przyzwyczaić do wszelkiego brudu na ulicy i nieprzyjemnych zapachów. Dodatkowo, znacząco trzeba obniżyć swoje standardy higieniczne, bo trudno będzie coś zjeść. Jednak trzeba przyznać, że tutaj na południu jest po prostu czyściej. Dostrzegamy wiele plakatów czy znaków głoszących ekologiczne hasła typu: „Plastic – Earth cholesterol”.
Po Sims Park ruszamy do High Field Tea Estate.